28 grudnia 2025

210. Poświąteczny teatr absurdu

Koniecznie powiększcie to zdjęcie 🙃
Moje Dzieciątko raz na jakiś czas doznaje olśnienia i wpada na genialne pomysły (geniusz po mamusi oczywiście). Poświątecznymi czasy zobaczyła w Internecie jakąś cienką dziunię gnącą się w kibici i machającą odnóżami. No to Dzieciątko też pomacha, bo przecież w święta się jadło (tak, jakby nie jadło się na co dzień!).

Cienka dziunia

Po pierwszym pomachaniu wyjrzało Dziecię z pokoju (miało lekką zadyszkę, czy mi się przywidziało?), obrzuciło mnie krytycznym wzrokiem i zapodało: „Matka, tobie też by się przydało poruszać. Podrzucę ci linki. To łatwe”.

Aha. Łatwe. No to odpaliłam Youtube’a w nadziei na ćwiczenia w rodzaju tych z pierwszej fotografii. Patrzę, a tu dziewczątko w legginsach włożonych na patyczkowate nóżki podskakuje jak sprężynka. No dobra, proste, tak to i ja mogę. Phi, co to dla mnie!

Z tym, że jedynym wspólnym elementem patyczkonogiej i moim było to, że mamy podłogę. Ona czystą, ja – pełną kurzu, śmieci i kocich kłaków. Ale cóż, mam materac, mam zapał… Okazało się tylko, że powierzchnię mam mniejszą niż średnia łazienka w Merkurym Markecie, dlatego każdy ruch wymagał ode mnie precyzji neurochirurga. Robiąc wykrok, upierdzieliłam się w kolano, waląc nim w kant biurka. Próbując robić pajacyki, rękami siepałam w lampę. Pompki pominęłam, przewijając filmik do przodu. „Planki”. Co to, k***, jest?! Obejrzałam w Internecie. Opadłam na materac jak na łóżko. To nic, bo i tak po dwóch minutach galerniczego wysiłku mój zapał jakby nieco przygasł. Do tego wyszło na to, że wyciągnięty z takim trudem z otchłani szafy w przedpokoju materac to własność... Fanty. Usiadła na amen, a trzeba wiedzieć, że gdy Fanta siedzi, to SIEDZI. Całą sobą. Wymownie, z godnością osobistą, po królewsku. Kot nie do ruszenia.

Zgodnie z komendą wydaną przez patyczaka, położyłam się (obok kota). Przy okazji, kładąc się, dostałam po gębie ogonem. Zaraz potem przebiegła po mnie Niffty, po czym na dobicie Charlie radośnie wskoczyła mi na brzuch i ułożyła się do snu. Gwiazdką w stronę mojej twarzy, a jakże.

Zanim pozbyłam się kotów, padły kolejne komendy. Poczucie winy z powodu nierobienia niewykonalnych dla mnie „planków” odsunęłam usprawiedliwieniem: „Kotki mi nie pozwoliły.”

Zapowiedź niejakich „dipów” podkopała we mnie ducha walki. Dip to w ogóle chyba jakiś sos...? Na wszelki wypadek obejrzałam. Aha. No to dla spokoju sumienia ustawiłam dwa krzesła i przystąpiłam do wykonania ćwiczenia, a tak konkretniej to do próby jego wykonania. Jedno krzesło zaskrzypiało niepokojąco jak Titanic przed zatonięciem, drugie po prostu odjechało z potwornym zgrzytem, ja natomiast wylądowałam na podłodze. Dlaczego mnie to nie zdziwiło?

Po obolałym odwłoku przyszła pora na hantle. Przytargałam z kuchni dwie półtoralitrowe butelki z wodą mineralną (podwójnie gazowaną!). Trochę niepełne, ale co tam! Jak się okazało, prawdziwym wyzwaniem nie były butelkohantle, tylko plątanina kabli, która podstępnie wychynęła zza biurka i oplotła moją prawą nogę niczym zawodowy boa dusiciel.

A tu tymczasem przyszła kolej na „burpees”. Wszechświat mi świadkiem – obejrzałam i próbowałam. W efekcie mój oddech brzmiał jak stary odkurzacz, a sąsiadka z dołu pewnie doszła do wniosku, że odbywa się u mnie mecz sumo. Tętno wywaliło mi w kosmos.

Nareszcie przyszła pora na coś ewidentnie dla mnie: „Połóż się wygodnie i rozluźnij się”. Ponieważ materac w całości opanowały kotki, które pozasypiały z prędkością światła, położyłam się na moim ukochanym łóżku. Właśnie próbowałam uspokoić zadyszkę, kiedy butelkohantle z hukiem wylądowały na podłodze, ponieważ Niffty już się obudziła i chyba chciała sprawdzić, czy osiągnęłam stan zen.

Najwyraźniej największą próbą okazało się przeżycie tego fitnessu w jednym kawałku i uratowanie życia. Naszła mnie myśl niemal filozoficzna, że ten cały fitness to test charakteru, samozaparcia i odporności psychofizycznej. Kto przeżyje jeden trening bez złamania kręgosłupa, może stanąć na podium zrobionym z taboretu.

Nie, nie, nie, moi drodzy. Nigdy więcej! Na szczęście na drodze do kolejnego treningu stoją mi ciasnota, podłoga, przewody elektryczne, przedłużacze, krzesła i trzy koty. To dość, żeby wyszedł z tego teatr absurdu. I tego się trzymam.

Nigdy więcej!

10 komentarzy:

  1. Czy na tym zdjeciu to Ty i koty Twoje??? Prosze mniej patyczakow i turlajacych sie niewiast z poprzednich wiekow, a wiecej kotow. Poza tym polecam zapisac sie na silownie, bo 1. jest tam wiecej przyrzadow i wiecej miejsca, 2. nie ma tam przeszkadzajacych kotow, 3. czasem trafia sie obiekt, na ktorym mozna z przyjemnoscia oko zawiesic.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mogę chodzić na siłownię ze względu na stawy, konsultowałam to z lekarzem. Łokcia tenisisty nabawiłam się, właśnie chodząc na siłkę.

      Usuń
    2. Aha, nie, to fotka, którą zrobiłam w AI, starając się, żeby mniej więcej się zgadzały z realem. A jeżeli ma być więcej kotów, to przyjmuję zamówienie 😃

      Usuń
  2. nie wiem, jak to jest, ale taki instruktaż z neta nigdy nie kończy się dobrze, znaczy zgodnie z oczekiwaniami... pamiętam, jak kiedyś zajrzałem do znajomej, a ona coś pichciła z telewizji, takie "gotowanie na ekranie" akurat szło... właściwie to już kończyła robotę, więc pomyślałem, że poczekam i może mnie ugości... ona tak co chwila wygląda z kuchni, żeby rzucić okiem na ten ekran, czy wszystko się zgadza... w końcu nastąpił wielki finał: kobitka na ekranie wcina coś, nawet fajnie wyglądało, a ja po chwili otrzymałem pełną michę... ale to zupełnie inaczej wyglądało, nic jednak nie mówię, dają to biorę... dziubnąłem widelcem, spróbowałem, a potem spytałem: "a tak w ogóle, to masz może coś do jedzenia?"... nie była zachwycona tym pytaniem, ale gdy sama spróbowała, to zabrała mi tą michę, dała parę groszy i wysłała na dół po jakieś zapiekanki, czy cuś, akurat był taki kiosk pod domem...
    p.jzns :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niezła historia, uśmiałam się jak głupia 🤣 Niestety, instruktaż na żywo, tj. w prawdziwej siłowni skończył się w momencie, kiedy lekarz mi uświadomił, że z moimi stawami to samobójstwo.

      Usuń
    2. to jest jeszcze kwestia, co się chce na tej siłowni robić, jaki jest sprzęt, jakie możliwości... jaki jest też nasz priorytet: dopakować mięśnie, czy spalić nadmiar tłuszczu?... jedno, jak i drugie wymaga innego postępowania, innych ćwiczeń... po prostu nie ma czegoś takiego, jak "zunifikowany trening na siłowni i chuj", a z tego wyciąganie opacznego wniosku, że wizyta na siłce to śmierć stawom... codzienne, przeciętne życie, takie bez jakiejś ciężkiej pracy fizycznej, też niszczy stawy... tak więc tak ogólnikową opinię lekarza można sobie wsadzić w rzyć, tak, jakby nic nie powiedział...
      po rzetelną opinię idziemy do dobrego instruktora, który ma przy okazji pewne pojęcie o rehabilitacji /takiej "wiedźmy Kaśki" z moich opowiadań - one naprawdę istnieją, nie są tylko fikcją literacką/, a z nią omawiamy sobie, o co nam tak naprawdę chodzi, co nam wolno ćwiczyć, a co nie wolno, a przy okazji też, co nam wolno w życiu codziennym, bo to też jest istotne, może nawet bardziej... razem z nią robimy wtedy jakiś plan na dłuższy dystans... jednorazowe ćwiczebne zrywy, tak jak w Twojej opowieści kończą się przeważnie tak, jak w... jak w Twojej opowieści, a czasem nawet smutniej, niż śmieszniej...

      Usuń
    3. Ja mam problemy ze stawami, bo mam zwyrodnienia. Łokcia tenisisty nabawiłam się w ciągu trzech miesięcy właśnie na siłce, mimo że miałam tego trenera, czy jak mu tam.

      Usuń
  3. Ha ha ha! I tak wytrzymałaś długo. Nie to, co ja, gdy wyszłam pobiegać. No tak od klatki do końca bloku... i wróciłam do domu udając, że to nie byłam ja.
    Nigdy więcej, godności trzeba i szacunku dla samej siebie, kurde!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tajest! Jeżeli nawet nikt nas nie szanuje, to same musimy się uszanować 😃

      Usuń
  4. To ja pozostanę przy tarzaniu... Dla bezpieczeństwa- na łóżku, nie będę ryzykować na podłodze (dwa koty, pedantyzm minus osiem). Ale podziwiam Twoją wytrwałość, odpadłabym już przy podskokach :-)))

    OdpowiedzUsuń