09 grudnia 2023

88. Wykańczalnia

Niech to szlag! Miałam pojechać do sanatorium, a trafiłam do jakiejś mordowni! Zaraz pierwszego dnia, gdy zobaczyłam swoją kartę zabiegów, zamarłam. Nawet zamknęłam na chwilę oczy, licząc na to, że widziadło zniknie, ale nie pomogło. Nie zniknęło. K***a mać!!! Basen codziennie o 7.00 w nocy! Cholera, ja tu przyjechałam do uzdrowiska, czy na obóz przetrwania?! Cóż, basen kocham, ale jak można zrywać człowieka w środku nocy, o porze niegodnej człowieka?!

W pierwszym odruchu chciałam wiać, ale uległam pokusie – basen wabił, nęcił, czarował, prowokował, zachęcał… Przecież ja ślinię się na widok każdej wody, do której można wejść.

Pomijając opisane tortury, jest mi tutaj cudnie. Naprawdę! Wracam z basenu, nastawiam budzik i walę się do łóżka, żeby ociupinę dospać. Budzik dzwoni – idę na śniadanie. Po śniadaniu historia się powtarza. Budzik zdziera mnie na kolejne zabiegi i obiad. Dopiero po odfajkowaniu zabiegów i po obiedzie wydalam się z obiektu celem wałęsania się. Potem wracam na kolację, chwila pisania, chwila czytania, chwila blogowania i nareszcie można pójść spać po bożemu, a  nie po durnemu.

Pokój dostałam jednoosobowy, wyposażony w TV, Internet, czajnik, kubek, talerz, sztućce, ściereczki, lodówkę. Jest nieduży, ale czysty i wygodny. Kuracjusze mili, w przeważającej liczbie kulturalni. Mamy tylko na moim piętrze rzetelnego świra. Jest nadpobudliwy, hałaśliwy, agresywny i wulgarny, rwie się do bójek. Nie wiem, dlaczego nie został jeszcze usunięty. Współczuję ludziom, którzy mieszkają z nim przez ścianę.

Tak czy siusiak, życzę sobie zostać tu na co najmniej rok. Nie chcę wracać do domu, jest mi tu dobrze i obcuję z moim ukochanym świętym – świętym spokojem.

Dobra, uciekam na kolację, następnym razem wstawię jakieś fotki. Na otarcie łez moje foto.




03 grudnia 2023

87. List pasterski

Moi Ukochani Blogowicze!

Nadejszła wiekopomna chwilja…

Oto jutro wyjeżdżam do wspomnianego już tutaj Ciechocinka na ksiuty zadbać o swoje zdrowie. Nie wiem, co mi tam będą robić, bo ja ogólnie to zdrowa jestem – tak, tak, moi mili – żeby pojechać do sanatorium, trzeba być zdrowym i nawet robi się w tym celu badania. Bardziej cieszę się z tego, że w innym otoczeniu przewietrzę łeb. No chyba że nie powiedzie mi się chytry plan dopłacenia do jedynki i wyląduję w pokoju z babami, z których jedna śmierdzi, a druga całodobowo słucha Radia Maryja. Z drugiej strony – cóż, to też jest jakaś zmiana otoczenia…

No i teraz tak. Muszę się spakować na trzy tygodnie. Być może wezmę ze sobą to ciężkie bydlę laptop, Wi-Fi tam mają za jedyne 25 zł na cały turnus, dobroczyńcy. W każdym razie, jeśli bydlę laptop pojedzie ze mną, to w blogosferze będę bardziej na bieżąco niż kiedy chodzę do pracy. Jeżeli zaś nie, to czarno to widzę, bo nienawidzę dłubać w telefonie, nawet jeżeli nazywa się „smartfon”. A tak w ogóle to zastanawiam się, jak ja to przeżyję. Nigdy nie byłam w sanatorium i nie wiem, co mnie tam czeka. Nastawiona jestem dobrze i najlepiej by było, gdyby tego nie sknocili.

O 6.10 w nocy startuję. Odezwę się, gdy już będę na miejscu. Trzymajcie za mnie kciuki.

Niech Moc będzie z Wami (i z grzybkami)!

P. S.

Z ostatniej chwili.

Dzieciątko rzekło niegłupio:

- Matka, laptop bierz, nie potrzeba ci stu par gaci, będziesz sobie prała ciuchy na bieżąco.

Czyli bydlę urządzenie elektroniczne jedzie ze mną. Muszę jeszcze przed zaśnięciem przenieść do niego linki do ulubionych stron i blogów.

Nie lękajcie się, jako i ja się nie lękam!


27 listopada 2023

86. Urozmaicenie

Dzieciątko postanowiło urozmaicić mi życie.

- Chodź, matka, wyskoczymy sobie na weekend do Katowic.

Nie przyjęło do wiadomości, że:

- Ojezudokatowicpocodokatowicnigdyniebyłamwkatowicachcotowogólezapomysł?!

- Zarezerwowałam już pokój w hotelu – Dzieciątko lakonicznie uznało sprawę za załatwioną.

No to pojechałyśmy. Na miejscu dołączyła do nas przyjaciółka Dzieciątka. Ślązaczka. Matko cudowna, po jakiemu ona mówi?! Co najmniej połowy nie zrozumiałam.

Obowiązkowo zostałam wyciągnięta do Yatty. To taki sklep z trylionem mang i stosownych do nich gadżetów. Uczyniłam przy tym ciekawe spostrzeżenie, że na świecie jest całe mnóstwo mangoświrów.

Główną atrakcją pobytu miał być – i był – bajerancki jarmark świąteczny. Spędziłyśmy tam dobrych kilka godzin popołudniowo-wieczornych. Ścisk, muzyka, hałas, grające domki z baśniowymi aranżacjami, po scenie miotało się i ryczało do mikrofonu jakieś bożyszcze tłumów, pomiędzy budkami, domkami, monstrualnej wielkości bałwanami, reniferami, dziadkami do orzechów, saniami Mikołaja i całym tym tłumem krążyła rozświetlona, rozdzwoniona i grająca kolejka.














W budkach sprzedawano wszystko, można było zjeść kiełbaski na gorąco i inne dziwne lub mniej dziwne potrawy. Ja dostałam ślinotoku na widok węgierskich langoszy. Ubóstwiam! W co którejś budce sprzedawano grzańce w różnych smakach, prawie wszyscy nosili w rękach zielone kubki. Wypiłam tradycyjny, wiśniowy i śliwkowo-cynamonowy.


Z prawej i z lewej diabelskie młyny. Jeden mniejszy, drugi sporo większy.


Takie rozrywki to nasz żywioł, więc pobiegłyśmy ochoczo do kolejki po bilety. Oczywiście na ten większy. Oglądanie wszystkiego z góry jest arcycudne! Najlepsza rozrywka w całych Katowicach.

Widok z góry na jarmark

I jeszcze jarmark z góry
Miałyśmy również wykupione godziny w Antykawiarni. To jest taka kawiarnia, w której płaci się dychę za godzinny pobyt i w tym czasie: gra się w gry komputerowe lub w innym pomieszczeniu w gry „analogowe” – planszówki, zręcznościowe i tym podobne. Różnego rodzaju herbaty i kawy do woli, już w cenie wejścia. Grałyśmy w Krzesełka, Jengę, Dixit, Taboo, La Cucaracha. Po dwóch godzinach wymiksowałam się, a dziewczyny jeszcze zostały pograć na konsolach. To już nie moja bajka.



I jeszcze ten Kafej. Po polsku „kawiarnia”, chi, chi. Kojarzycie zapewne takie napisy koło klamki: „pchać” lub „push”, prawda? No to patrzcie, jak to się załatwia na Śląsku!


A w hotelu… magiczne schody. Magia polega na tym, że nie wiadomo, dokąd prowadzą, bo nikną w suficie. Może na piętro 9 i ¾?


Po wszystkim zrobił się poniedziałek.



15 listopada 2023

85. Duperele i inne duby

Pora na kolejną porcję etymologii codziennych powiedzeń.

1. Miesiąc miodowy – To oczywiste, słodkie dni miłosne, sam miód!

A wcale nie. Miesiąc miodowy nie został wywiedziony od słodyczy miłości i trwałości związku od miodu. Wyrażenie to pochodzi z XVIII wieku i ma związek z alkoholem – miodem pitnym. Podawano go parze nowożeńców przed nocą poślubną, aby wspomóc miłosne uniesienia.

2. Smalić cholewki – broń Boże nie „smolić”! W dawnych czasach, gdy nie znano jeszcze pasty do butów ani jej poprzednika – czernidła, noszono wysokie, eleganckie buty używane tylko na wyjątkowe okazje. Żeby nabrały fasonu, osmalano je ogniem. No i oczywistym jest, że gdy kawaler wybierał się do panny, chcąc, aby zwróciła na niego uwagę, smalił cholewy swoich wyjściowych butów i glansował je szmatką.

3. Uderzać (sadzić, iść, stroić) w koperczaki – nie, nie, to nie ma nic wspólnego z koprem. W dawnej polszczyźnie czasownik „kopertać się” znaczył „przewracać się” (dzisiaj mówimy, że ktoś się wykopyrtnął), a wyraz „koperczaki” oznaczał koziołki, podskoki i inne akrobacje. W pewnym okresie pojawiło się inne znaczenie: „komplementy”, „umizgi”, „zaloty”, „konkury”.

4. Pleść duby smalone – duby to w dawnej polszczyźnie gałęzie dębowe, które próbowano opalać (smalić) nad ogniem, aby stały się bardziej giętkie i nadawały się do wyplatania sprzętów domowych. Praca ta jednak nie miała większego sensu, bo była bezowocna – duby nie dawały się zmiękczyć.

5. Duperele – wiecie, co to takiego, prawda? Ale skąd się owe duperele wzięły? Otóż ze Lwowa. Pracował onegdaj w Namiestnictwie Austriackim urzędnik francuskiego pochodzenia, który lubował się w wypisywaniu długich, zawiłych i szczegółowych obwieszczeń dotyczących spraw błahych i nieważnych. Nazywał się… du Pereille. I wszystko jasne.

6. Od deski do deski – znaczenie tego porzekadła chyba każdy zna. Najstarsze księgi oprawiane były w drewniane „okładki” powlekane skórą i ozdabiane. Przeczytanie czegoś od deski do deski to przeczytanie od pierwszej do ostatniej strony.

7. Wylać dziecko z kąpielą – kolejny przejaw okrucieństwa rodziców?

Otóż nie. W czasach, gdy kąpiel była luksusem, przeobrażała się w swoisty rytuał. Do balii z wodą wchodzili kolejno: pan domu, inni mężczyźni, kobiety według starszeństwa, a na końcu dzieci. Kąpały się już w zimnych pomyjach. Małe dziecko łatwo było „zgubić” w dużej balii i brudnej cieczy, można było je zatem przez pomyłkę „wylać z kąpielą”.

8. Szewska pasja – a dlaczego nie np. krawiecka albo piekarska?

Dlatego, że w Polsce utarło się przekonanie o porywczości i niezrównoważeniu szewców. Skąd się wzięło? Sądzono mianowicie, że szewcom miesza się w głowach od wdychania kleju i innych substancji, używanych np. do konserwacji obuwia.

9. Ciemny jak tabaka w rogu – w rogu czego?

Otóż w rogu zwierzęcym, przeważnie wołu. W czasach mody na zażywanie tabaki noszono przy sobie tabakiery, ale w domu trzymano ją w ozdobnych rogach. Z natury ciemna tabaka w rogu wydawała się jeszcze ciemniejsza.

10. Bez liku – czyli bez czego?

Ów „lik” to XVIII-wieczny archaizm oznaczający liczbę. „Bez liku” mówimy więc wtedy, gdy czegoś jest tak dużo, że nie potrafimy określić konkretnej liczby.

11. Czerwony jak upiór – bo opity krwią?

Nie. Powiedzenie to jest reliktem po pradawnej wierze, że ludzie, którzy mają rumianą twarz, są kandydatami na przyszłe upiory.

12. Baśka pracuje! – Gdzie? Ile zarabia?

Ano nigdzie. „Baśka” dotarła do nas z Turcji poprzez Rosję i Ukrainę. Głowa po turecku to basz, po rosyjsku (z kirgiskiego) башкá, po ukraińsku бáшкá. W Polsce skojarzyło się ze zdrobnieniem imienia Barbara.

11 listopada 2023

84. Tylko się nie śmiejcie!

No. To jak w tytule. Żadne tam śmichy-chichy, bo sprawa jest poważna.

Otóż dostałam skierowanie na leczenie sanatoryjne. Jakiś czas potem przyszło zawiadomienie o przyznaniu sanatorium i terminu. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdybym nie dostała pisma z NFZ z wyznaczonym terminem 4-25 grudnia (termin jak termin, aczkolwiek nieco durnowaty) oraz wskazanym sanatorium… Proszę mi się nie śmiać! Otóż sanatorium… w obśmianym do cna Ciechocinku!

Matko moja! Sodoma i Gomora, ruja i porubstwo, jak ja to przeżyję?!

W dodatku nic tam nie jedzie, nie wiem, co to za wygwizdów!


Normalna klęska żywiołowa.

02 listopada 2023

83. Zagwozdka

Chyba mam stalkera. To znaczy nie wiem, czy mam i dlatego piszę „chyba”. Nie wiem, czy to, co facet wyprawia, mieści się w prawnej definicji stalkingu. W końcu nigdy niczego złego mi nie zrobił.

O ile mnie pamięć nie myli, zaczął jeszcze w czasie, gdy byłam studentką, ale głowy pod tramwaj nie podłożę, czy nie wcześniej. Raczej nie. Wzrok dziki, szata plugawa, na głowie afro, na gębie nic. Indywiduum najpierw za mną łaziło, ale nie zwracałam na to uwagi, bo miałam lepsze zajęcia. Potem wsiadał do autobusów, którymi jechałam (skąd on wiedział, do którego wsiąść?!) i nieśmiało proponował, że pomoże mi zanieść do domu zakupy. Jako mężatka, odkąd kupiliśmy samochód, nie jeździłam już publiczną komunikacją. Odetchnęłam. No ale w końcu się rozwiodłam i samochód poszedł pod młotek. Wróciłam do komunikacji miejskiej. Osobnik natychmiast zaczynał wyrastać jak spod ziemi. Nie wiem, gdzie on mieszka, za to on doskonale się orientuje, gdzie mieszkam ja albo przynajmniej, z którego przystanku odjeżdżam. Zaczął odjeżdżać z tego samego. Nie dam głowy, czy przypadkiem nie siedział na nim, dopóki nie przyszłam. Wciąż próbował nawiązać ze mną kontakt, od noszenia zakupów przeszedł do umawiania się na randkę. Na początku go ignorowałam, ale zrobił się upierdliwie namolny. Dowiedział się, gdzie pracuję (ewentualnie na którym przystanku wysiadam), co nie było zbyt trudne, gdy się za mną łaziło. Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. Czekał na mnie na przystanku dotąd, dopóki się nie pojawiłam. Wymyśliłam, że będę ratować się telefonem. I albo udawałam, albo rzeczywiście rozmawiałam – dzwoniłam do kogoś i błagałam, żeby jak najdłużej ze mną gadał. Jak nie było o czym, to o dupie Maryni. W ten sposób udawało mi się dojechać do miejsca przeznaczenia. Czasami jednak nawet nie zdążyłam wyjąć telefonu, jak cholernik już wyskakiwał jak diabeł z pudełka, natychmiast przypuszczając atak. Proponował mi to wyjście na kawę, to kieliszeczek szampana, a nawet wspólne spędzenie sylwestra. Szło się załamać.

Najgorsza sytuacja spotkała mnie, gdy zagapiłam się kiedyś w okno i nie zauważyłam zagrożenia. Zagrożenie, bardzo zadowolone z siebie, usiadło na wolnym siedzeniu obok. Typ zaczął od gadki (a z japy waliło mu jak z murzyńskiej chaty), skończył zaś na dociskaniu mnie do okna. W kilku dosadnych słowach wyjaśniłam mu, co o tym i w ogóle o nim sądzę i wysiadłam na najbliższym przystanku. I co z tego? On też wysiadł. I tak w kółko Macieju. Na widok gościa zaczęłam dostawać ataków paniki. Spieprzałam, dokąd oczy poniosły. Zaczęłam spotykać go w sklepie, na ulicy, koło kościoła, w przychodni i w zasadzie wszędzie, gdzie byłam. Kiedyś zrobiłam go w konia. Wsiadłam do autobusu, on za mną, a ja w ostatniej chwili, tuż przed zamknięciem drzwi, wyskoczyłam. Amant pojechał dalej z zaskoczeniem malującym się na obliczu. Jednak to pojętne bydlę, dał się zrobić w ten sposób tylko raz. Później już się pilnował. Miał także „sympatyczny” zwyczaj wysiadania, gdy zauważył mnie przypadkiem na przystanku.

Od jakiegoś czasu znowu jeżdżę samochodem, ale moje przygody z dupkiem się nie skończyły. Wie, na którym osiedlu mieszkam, więc widziałam go już i w przychodni, i w sklepach. Nie zawsze udaje mi się zwiać. W takich wypadkach zaczynam zauważać u siebie objawy somatyczne: walenie serca, przyśpieszony oddech, drżenie rąk, fikanie koziołków przez flaki w moim brzuchu. I nie, kurwa, to nie są objawy miłości!

29 października 2023

82. Wyjaśniam

Jedni wiedzą, drudzy nie wiedzą, ale teraz będą wiedzieli wszyscy.

Choruję na depresję.

Z początku była to depresja wysokofunkcjonująca. Czyli: dopóki dawałam radę, dopóki miałam siłę podnosić się z podłogi, to jeszcze jakoś – lepiej lub gorzej – szło żyć. Było – że powołam się na klasyków – chujowo, ale stabilnie. Tylko że dopóty dzban wodzę nosi, dopóki się ucho nie urwie. Mnie się w pewnym momencie urwało do tego stopnia, że osiągnęłam poziom poniżej wodorostów. Gwoździem do trumny była utrata ukochanej Michiko.



Wtedy doszłam do ściany i osunęłam się po niej. Na kilka tygodni osiągnęłam stan, w którym przerosło mnie podniesienie się z łóżka i w którym wykonanie nawet prostej czynności, jak umycie zębów czy ubranie się, nie było możliwe. Pat. Ani to życie, ani śmierć, choć w sensie psychicznym to jednak zgon. Wyobraź sobie, Czytelniku: leżysz, patrzysz w sufit i jedyne, co odczuwasz, to pragnienie nieistnienia. Nie czytasz, nie odbierasz telefonów, nie dopuszczasz do siebie ludzi, jesz albo nie.

Po kilku tygodniach zostałam pozbierana (bo trudno w tym wypadku mówić o samodzielnym pozbieraniu się) i postawiona na (glinianych, ale jednak) nogach. Z grubsza zaczęłam funkcjonować jak człowiek. Powoli wróciłam do książek, bo one są najbardziej miłosierne – zabierają mnie z mojego do całkiem innego świata. Zdobyłam się na scrollowanie Facebooka. W końcu przeprosiłam się z blogiem – na początku był to wyłącznie blog OKA. Tylko w jego światach byłam zdolna się ulokować.

* * *

Powoli się wynurzam – na razie spod dna, ale chcę wierzyć, że w końcu zacznę płynąć w górę. W końcu mam zacną wyporność. Ta pustka, którą zostawiłam na własnym blogu, pustka tytułowa i pusty post, to był ostatni krzyk rozpaczy i ostatnia próba kontaktu z ludźmi przed osiągnięciem tego, co jest pod dnem. Później osunęłam się w ciemność. Boję się takich stanów, bo za którymś kolejnym razem kończą się na cmentarzu.

Piszę to wszystko szczerze, tak jak jest. Następny post powinien już być mniej ponury.

12 września 2023

07 września 2023

80. Wiecie co?

W tym miejscu miały się dziś znaleźć dwa smętne wiersze, ostatnio bowiem moja kondycja psychiczna nie należy do najlepszych (prawdę mówiąc, jest całkiem do dupy). Miały się znaleźć, ale się nie znalazły, ponieważ w prezencie od losu dostałam dwoje ludzi, którzy podarowali mi cudny dzień.

Otóż będąca w podróży dwójka blogerów, których do tej pory znałam z czytania, wpadła do mojego miasta, bo było im po drodze. Poza tym zgłodnieli 😃 Umawialiśmy się od dwóch dni, a ja tak się ucieszyłam z propozycji spotkania, że nawet do pracy szło mi się dzisiaj lżej i w dobrym nastroju. Potem nie mogłam się doczekać. O 14.00 wyprułam z przybytku mordęgi jak pershing i aż mnie trzęsło z niecierpliwości na kolejnych światłach, bo oczywiście wyskakiwały mi po drodze same czerwone. A oni czekali, zapewne konając z głodu!


Do restauracji wpadłam z siłą wodospadu, ze zmierzonym włosem, w splugawionej szacie (o, właśnie, pani sprzątająca powiedziała mi dzisiaj w pracy, że wyglądam jak Maryja), z obłędem w oczach i zapewne z rozmazanym makijażem, a potem padłam w ich objęcia (czy może raczej oni w moje, czort znajet, bo rzuciłam się na nich jak wygłodniała hiena).

I było tak, jak się spodziewałam, to znaczy cudownie. I dzięki nim miałam naprawdę dobry dzień! Nie mogło być inaczej w towarzystwie ludzi inteligentnych, uśmiechniętych, ciepłych, bardzo pozytywnych i bardzo… normalnych 😃

Szerokiej drogi, Moniko i Wolandzie, a potem wysokich i bezpiecznych lotów! Dziękuję Wam za wspólnie spędzony czas, za doskonałe towarzystwo, za pyszny obiadek (tylko czy Ty, Wolandzie, nie zgłodniałeś później za szybko po tych warzywkach?) i za to, że okazaliście się tacy, jakimi Was sobie wyobrażałam.

A reszta blogerów niech nam zazdrości! 😃



03 września 2023

79. Pod papugami

Kiedy mam wszystkiego dość, muszę zapomnieć. Zapomnieć o tym, że żyję i o otaczającej mnie rzeczywistości. Wtedy trzeba rozejrzeć się za rzeczywistością skrajnie inną. Tym razem zanurzyłam się w kolorowy świat papugarni. W tym bajecznym uniwersum przez jakiś czas mogłam poobcować z istotami, do których czuję miłość, a nie wstręt i obrzydzenie, jak do wielu jednostek z gatunku homo ledwo sapiens.

Co tam, nie będę się rozpisywać. Patrzcie i podziwiajcie, oto kolorowe lekarstwo, które koi nerwy i wywołuje szczery uśmiech. Ptaszory siadają na rękach i na ramionach, mają cudowne, ciepłe i miękkie łapki porównywalne z kocimi poduszeczkami. Wydziobują co lepsze kąski z papierowych kubeczków albo chytrze wyszarpują je nieuważnym ludziom z ręki, porywają i… obsługują się same. Cudne są.

No i żadna nie naptakała mi na głowę, w odróżnieniu od ludzi, którzy się w tym specjalizują.