21 lipca 2024

126. W domu, ale nie w domu

No to wróciłam. Było cudownie. Wysypiałyśmy się, dokąd nam się podobało. Tkwiłyśmy w morzu po uszy i klepałyśmy łysego zgodnie z procedurą. A łysy podskakiwał z uciechy na falach, a jakże. Rozrywka jak się patrzy!



Była i kupa śmiechu nad tym, jak nas akwen sponiewierał, przewracając przy brzegu za pomocą fal. Co któraś z nas wstała, to podstępna fala od tyłu podcinała jej nogi i znowu leciałyśmy na tyłek albo i na brzuch. Ludzie na plaży musieli mieć niezły ubaw, jeden facet aż podrygiwał ze śmiechu na kocu. Jak nas ktoś nagrał i puścił w Internet, to może i pół świata ma ubaw, a my o niczym nie wiemy.



Oglądałyśmy zachody słońca, ale wschodów - ze zrozumiałych względów - nigdy. Kulka ma spanie takie jak ja.



Słońce nas nie oszczędzało, za to my oszczędzałyśmy słońce. I siebie. W południe nie wychodziłyśmy nigdzie. Na obiady chodziłyśmy w porze kolacji, unikając tym samym tłumów głodomorów, które już dawno przetoczyły się przez restauracje i bary.



Długie, ale nie nudne wieczory spędzałyśmy na balkonie, gadając o tym, co nas swędzi i łaskocze oraz pożerając smakowite książki. I delektując się lokalnym piwem o wdzięcznej nazwie "Władek".




Po powrocie do domu byłam bardzo niepocieszona. Z rozpaczy poszłam zamówić nowy komputer, dostarczając jednocześnie swój dotychczasowy, żeby mili panowie wymontowali z niego dwa dyski i przenieśli do nowego. Razem z nowym będę mieć trzy. Ha! Kto bogatemu zabroni? Wczoraj miły pan Seba dzwonił, że w poniedziałek mogę odebrać gotową maszynę. Tym niemniej podłączę ją i zajmę się nią dopiero po powrocie do domu, bo znowu mnie w nim nie ma. Tym razem wypasam się w mieszkaniu rodziców, bo mama wzięła swoją paczkę i polecieli na Maltę. Wygrałam, bo mama ma klimatyzację i całymi dniami leżę odłogiem w przyjemnym chłodku, pożerając kolejne książki.




Po powrocie mamy zostanie mi równy tydzień do kolejnych wczasów. O czym donosi uprzejmie Wasza ulubienica. Sauté. 



07 lipca 2024

125. Klepanie łysego

Moi kochani,

nie da się ukryć, że ostatnio moja aktywność na blogach nieco okulała. Wszystko przez mój ukochany komputerek, który ostatecznie wyzionął ducha, osiągając Matuzalemowy wiek jedenastu lat. Niech spoczywa w pokoju. To jednak wiąże się z niemożnością odzyskania wszystkich zapisanych linków, dlatego niektóre blogi będę musiała odnaleźć na piechotę. Od nowego kompa dzielą mnie mniej więcej dwa tygodnie (mam nadzieję).



Tymczasem jutro będę już nad morzem, dokąd wybieram się z psiapsi Kulką. Nareszcie, po stu latach SAME! Bez upierdliwych mężów i absorbujących dzieci. Czekałyśmy na ten magiczny moment bez końca. Dobrze, że zdążymy przed emeryturą. Nagadamy się do wypęku, wyspacerujemy do urzygu, nawdychamy jodu, odetchniemy od ukochanych najbliższych (progenitury). W planach jest jeszcze klepanie łysego. Nie, nie, zbereźniki jedne! 😋 To nie to, o czym właśnie pomyśleliście! 😛 Klepanie łysego to już uświęcona tradycja. Ilekroć znajdujemy się z Dzieciątkiem w dowolnym morzu, płyniemy na wyścigi do granicy bezpieczeństwa, którą wyznaczają boje. Rytuał odbywa się w ten sposób, że gdy dopadniemy boi, klepiemy ją po głowie 😄. To znaczy po łysym. 😄 Wtedy możemy wracać (albo nie). Rzecz polega na tym, że ceremoniał musi być powtórzony zawsze, gdy dopływamy do boi. Aktualnie będę – jeśli pogoda pozwoli – klepać łysego z Kulką.



Teraz konkrety. Wyjeżdżam jutro (poniedziałek, 8 lipca) i wracam w poniedziałek (15 lipca). Laptopa nie biorę, nie będę taszczyć jeszcze i tej kuli u nogi przez milion kilometrów, które dzielą mnie od upragnionego akwenu.

Trzymajcie się zdrowo i według życzenia – ciepło albo chłodno. Będę zaglądać do Was przez telefon 📱.

Paaa! 😘


01 lipca 2024

124. Jajcuś i Agatka, czyli stulecia zagadka

Co do Jajcusia, od dawna mam sprecyzowane zdanie. Gówniarz i lekkoduch, Piotruś Pan.

Zagadkę stanowi dla mnie od paru lat Agatka.

Jajcusia znam jeszcze z osiedla, na którym się wychowywaliśmy. Chodził z młodszą ode mnie o rok sąsiadką z mojej klatki. Później nasze drogi się rozeszły, oboje pozakładaliśmy rodziny i wyprowadziliśmy się z osiedla.

Spotkałam go po latach, gdy oboje byliśmy już po rozwodach. Ucieszył się i poszliśmy na piwo. Okazało się, że znowu mieszka rzut beretem ode mnie. Zaczęliśmy się odwiedzać, oglądać moje i jego fotografie. Co istotne, Jajcuś mieszkał z ciocią, która żywiła go i opierała. Nie muszę chyba dodawać, że było to jej mieszkanie. Zaczął mi się ochoczo zwierzać z wszystkiego, co go aktualnie zaprzątało. W tamtym czasie pracował w sklepie z elektroniką, ale gdy komornik zajął mu konto za niepłacenie alimentów na niepełnosprawną córkę, co zrobił nasz geniusz? Otóż zwolnił się z pracy, żeby nikt mu niczego nie zabierał. Pomysł iście godzien Eisteina. Będąc bezrobotnym (utrzymywanym przez rodziców i ciotkę emerytkę), nudził się, więc zakładał konta na wszystkich portalach randkowych po kolei. Tak poznał między innymi Helenkę, miłą, dobrą dziewczynę, bezgranicznie mu oddaną. To ona uruchomiła mu pracę – wziął w ajencję bardzo dobrze usytuowany kiosk Ruchu: z jednej strony Politechnika, z drugiej gimnazjum. Ruch jak w ulu. Przez kilka miesięcy prosperował jako tako, Helenka przywoziła mu towar (bowiem prawa jazdy ani tym bardziej samochodu Jajcuś nie posiadł), myślała nad zaopatrzeniem i niemal odwalała za niego całą robotę, sama mając po uszy swojej. W końcu Jajcuś, który zawsze podkreśla, że jest „zdrowym mężczyzną” i „ma swoje potrzeby”, powierzył mi mrożącą krew w żyłach tajemnicę: Helenka nie chciała iść z nim do łóżka, bo była gorliwą katoliczką i na dodatek dziewicą, więc bez ślubu nie było szans. Z jej strony było jeszcze gorzej. Chodziłyśmy razem na siłownię i zrozpaczona Helenka wyjawiła mi, że taaak go kooocha, myślała, że jest inny, tymczasem (zbrodniarz jeden) chciał zaciągnąć ją do łóżka (zgroza!). Ponadto, gdy pewnego dnia poszli razem do filharmonii (ona fundowała bilety oczywiście), w damskiej toalecie podeszła do niej obca kobieta i zapytała obcesowo: „Ty też jesteś w ciąży z Jajcusiem?” Helenka o mało nie zeszła na zawał i natychmiast zerwała z czyhającym na jej cnotę niewieścią brutalem.

Po tym, jak Helenka odstawiła Jajcusia, delikwent natychmiast zamordował kurę znoszącą złote jajka i kompletnie położył biznes, bo już nie było frajera, który by za niego wszystko robił. Resztki zjadł komornik, a Jajcuś wyszedł z tego z długiem o niebagatelnej sumie 8000 zł i ponownie został bezrobotnym. Dług spłacili rodzice.

Tymczasem na horyzoncie pojawiła się Marzenka. Z zapałem opowiadał o niej to, co wcześniej o Helence: że samodzielna, z własnym mieszkaniem, samochodem, robiąca pyszne kolacyjki… Jak się okazało, Marzenka była moją koleżanką po fachu i pracowała w LO Dzieciątka. Miłość trwała czas jakiś, dzielna nauczycielka załatwiła Jajcusiowi jakąś pracę, z której po dwóch miesiącach wyleciał. Będąc z Marzenką, nasz playboy opowiadał mi równocześnie, jaka fajna jest Anka procująca na lotnisku, która (oczywiście) ma dom, samochód, robi pyszne kolacyjki i jest dobra w łóżku. Z tych powodów Jajcuś, niepomny na Marzenkę, od czasu do czasu zostawał u niej na noc. Marzenka zaś nie kretynka, połapała się w sytuacji i z przytupem odeszła z nowym gachem. Na krótką chwilę Anka z lotniska wysunęła się na czoło peletonu, ale szybko okazało się, że na tapecie jest jakaś anglistka o imieniu Ewelina, a równocześnie z nią urzędniczka sądowa o tym samym imieniu. Obie miały mieszkania, samochody, robiły pyszne kolacyjki… Nie mogłam już tego słuchać, więc opieprzyłam Jajcusia jak święty Michał diabła za jego sposób patrzenia na kobiety i zaczęłam robić uniki. Pracę zmieniał nasz bohater w tym czasie kilkakrotnie, z każdej wylatywał po 2-3 miesiącach.

Pewnego dnia dostałam SMS o treści: „Zapraszam do kiosku przy alei Szlacheckiej ileś tam”. Poszłam obejrzeć to nowe cudo i zdębiałam. Jajcuś wziął w ajencję kolejny kiosk, w jeszcze lepszej lokalizacji, pomiędzy galerią handlową a uniwersytetem, w dodatku przy przystanku autobusowym, przez który przewijały się tłumy. Nic, tylko garściami czerpać korzyści. Pewnego razu uzyskałam wstrząsające nowiny. Jajcuś poznał nową laskę. Opisał ją jako nauczycielkę w szkole muzycznej, niebieskooką blondynkę o imieniu Agatka. W głowie błysnęła mi żaróweczka. Jakiś czas temu śpiewałam z taką w dużym chórze i w chórze kameralnym. Ile ich w końcu mogło być? Rzuciłam nazwiskiem i Jajcuś zrobił oczy jak ping-pongi. Zapytał tylko, skąd wiedziałam. Za jakiś czas oświadczył z dumą, że wynajęli wspólnie mieszkanie naprzeciw jego miejsca pracy i mam zaproszenie na parapetówkę.

I SIĘ ZACZĘŁO!

W ciągu 10 (!) lat:

1. Jajcuś zdradzał Agatkę na prawo i na lewo, kłamał, wykręcał się i kombinował jak koń pod górkę.

2. Nasz Piotruś Pan, siedząc w kiosku, bawił się smartfonem, flirtując z panienkami, w efekcie wyszedł z mankiem i zakończył działalność z długami większymi niż poprzednio.

3. Bohater niezłomny chyba ze 30 razy zmieniał w ciągu tych 10 lat pracę.

4. Wykryłyśmy z Agatką, że Jajcuś ma też nieślubne dziecko, chłopczyka, co do którego dwoje skurwysynów zrzekło się praw rodzicielskich (chce mi się wyć, gdy o tym myślę, jak można tak zrobić z własnym dzieckiem!). Dotarłyśmy zarówno do zdjęć, jak i do dokumentów.

5. Jajcuś wpadł na pomysł przemycania samochodów.

6. Jajcusiowi trafiło się kilka spraw w sądzie, bo nie płacił rat.

7. Pracuś znalazł robotę marzeń, w której nie musiał nic robić. Oficjalnie pełnił rolę ochroniarza w jaskini gry (potem okazało się, że nielegalnej), co polegało na tym, że całymi dniami siedział ze smartfonem i flirtował z panienkami.

8. Playboy od siedmiu boleści zdążył poinformować rozmaitych znajomych, że Agatka jest do niczego w łóżku, a w ogóle to jak ją poznał, była dziewicą.

9. Agatka zaczęła dostawać do skrzynki na listy anonimy od nieznanych (niepodpisanych) nadawczyń. Jedne informowały, inne ostrzegały, do tego doszły SMS-y. Totalne combo.

Ukoronowaniem działalności naszego herosa była scena jak z „Killera”. Jajcusia i Agatkę obudzili pewnego dnia uzbrojeni po zęby panowie, zrobili kipisz w całym mieszkaniu, pozabierali wszelkie urządzenia elektroniczne i – pozostawiając osłupiałą Agatkę między sponiewieranymi częściami bielizny wywalonej z szuflady – wyprowadzili Jajcusia w kajdankach. Było to zwieńczenie długoletniego dochodzenia służb rozpracowujących mafię, w której posiadaniu były sieci jaskiń hazardu. Mafiosi się wybronią albo uciekną na koniec świata, a takie głupiutkie Jajcusie zostaną wystawione i rzucone prokuratorom na pożarcie. Cymbał nie siedzi w areszcie, bo brat wpłacił za niego kaucję. W oczekiwaniu na rozprawę Jajcuś melduje się 4 razy w tygodniu na komendzie, beztrosko oglądając meczyki, chrupiąc chipsiki i od czasu do czasu, za plecami Agatki, przelatując jakąś panienkę. Ma chyba system nerwowy z tworzyw sztucznych, bo każdy normalny człowiek na jego miejscu porobiłby się w gacie przed czekającym go procesem.

W TYM MOMENCIE DOCHODZIMY DO SEDNA ZAGADKI: dlaczego Agatka już 10 lat tkwi w tym związku?! Miłość? Naiwność? Przyzwyczajenie? Strach przed byciem samą?

Od niej się tego nie dowiem, bo wielokrotnie odgrażała się, że wystawi mu walizki i usadzi kopa na pożegnanie, ale na pogróżkach się kończy. Agatka jest dla mnie wielką zagadką.

„Albo go kocha, albo się uparła.

Na dobre, na niedobre i na litość boską.”?


25 czerwca 2024

123. Coś ze mną nie tak. A może właśnie tak?

Jak w tytule.

Odradzam się. Nie wiem, jakim cudem, ale się odradzam. Wczoraj po raz pierwszy poczułam radość BEZ POWODU. Dobry lekarz, dobre leki, dobra terapeutka... Pewnie napiszę teraz straszne bzdury, ale czuję się jak motyl. Taki, który dopiero co wyszedł z poczwarki i przed którym jest jeszcze całe życie.

Tak mam teraz w środku: jestem jak piękny barwny, radosny motyl. Wyrzuciłam w końcu przeklęte czarne szmaty żałoby. Kupiłam sobie wesołe, wściekle kolorowe sukienki i bluzki. Walę po oczach biżuterią we wszystkich kolorach tęczy. Tak chcę. Tak mi dobrze. Jestem motylem z ogromnymi skrzydłami.

Zdaję sobie sprawę, że depresja nie odpuści, może zaatakuje ze zdwojoną siłą, ale na razie to ja trzymam ją za mordę i zrobię wszystko, żeby jak najdłużej tak było. Na razie będę motylem.





20 czerwca 2024

122. Chytry plan

Opracowałam plan, chytrzejszy od najchytrzejszych.

No więc tak.

Jutro zakończenie roku szkolnego i konferencja plenarna – dzień wyjęty z życiorysu.

Ale:

biorąc pod uwagę, że gonię w piętkę i jadę na oparach, to po powrocie do domu padnę trupem.

W sobotę będę przez cały dzień spać, żeby odespać chociaż kawałeczek zaległości za cały rok szkolny. Ewentualnie wstanę na siku i z powrotem do łóżka.

W niedzielę, jak już się obudzę, będę przez cały dzień czytać, z przerwami na jedzenie i siku.

A w poniedziałek może nawet brawurowo wyjdę z wyra na cały dzień i zuchwale wsadzę naczynia do zmywarki. Prania do pralki nie, bo potem trzeba byłoby wieszać.

We wtorek zacznę wakacje 😊



15 czerwca 2024

121. Wspomnienie

Weszłam do kuchni i głęboko się zastanowiłam, po czym schyliłam się do zamrażarki, wyjęłam cztery okazałe filety z dorsza, z filetami w ręku schyliłam się ponownie i z szafki pod oknem wydobyłam dużą, metalową tacę z widoczkami Warszawy. Po babci. Umieściłam na niej ryby i zastygłam w zamyśleniu. Tacę należało umieścić w takim miejscu, żeby filety spokojnie się rozmroziły, nie zostawszy pożarte przez koty. Zwłaszcza że nie zamierzałam przy nich warować. Stół i blaty szafek naturalną koleją rzeczy odpadały. Podobnie wierzch lodówki i wszystkie szafki wiszące. Wraz z zawieszonym pod sufitem reliktem z lat pięćdziesiątych – kaloryferem – oraz karniszem stanowiły ulubiony ciąg komunikacyjny Niuńka. Umieszczona dość wysoko suszarka do naczyń dawała pewne nadzieje, które jednak niweczyła jej nikła szerokość. Zresztą, dopiero co została obładowana świeżo umytymi naczyniami. Pozostawała jedna, jedyna szafka zawieszona nad zlewozmywakiem. Co prawda i ją Niuniuś osiągał z łatwością jednym wdzięcznym skokiem z karnisza, ale na jej środku sprytnie ustawiłam zaporę z pudeł po sokoparowniku i czajniku bezprzewodowym. Konstrukcja sięgała sufitu i zajmowała całą szerokość szafki. Nie było jak jej ominąć. Z lewej strony szafka była dla Niuńka niedostępna, odkąd okupowana przez niego półka, po której się tam dostawał, runęła pewnego dnia wraz z balastem.

Wspięłam się na palce i z wysiłkiem wepchnęłam tacę na tak przygotowane miejsce. Spokojna o ryby udałam się do sklepu. Po drodze minęłam idącą z koleżankami wówczas jeszcze Nieletnią.

- Pamiętaj, kup ziemniaki – przypomniała mi. – W tym domu nigdy nie ma ziemniaków!

- Będę pamiętać – obiecałam.

Miała rację, w domu jak zwykle nie było ziemniaków. Nigdy nie pamiętałam o tym, że trzeba je kupić, bo od dzieciństwa ich nie lubiłam. Wszyscy dookoła śmiertelnie się temu dziwili, ale jeśli o mnie chodzi, to mogli się dziwić do upojenia. Ziemniaków po prostu nie lubiłam i nie miało to nic wspólnego z żadnymi dietami. Tych ostatnich zresztą w ogóle nie uznaję. Nieletnia jednak rąbała antypatyczne warzywo jak stonka i w związku z tym nabyłam go całe dwa kilogramy. Dla siebie wzięłam dwie puszki piwa – mnie też coś się od życia należy!

Po powrocie do domu włożyłam piwo do lodówki i żwawo wzięłam się za robienie obiadu. Obrałam i postawiłam na gazie ziemniaki, rozstawiłam talerze ze składnikami na panierkę. Z zamrażarki wydobyłam marchewkę z groszkiem i nastawiłam w rondelku, żeby się gotowały. W końcu sięgnęłam po tacę z rybami. Przez głowę przemknęła mi myśl, żeby może wejść na taboret albo przynieść z pokoju drabinkę, ale szybko ją odrzuciłam. Obie czynności wymagały ode mnie zbyt wiele fatygi. Wspiąwszy się na palce, wyciągnęłam rękę i końcami palców dotknęłam tacy wepchniętej na szafkę nad zlewem. W tej niewygodnej pozycji mozolnie zaczęłam przyciągać ją ku sobie. Jeszcze jeden ruch i mogłam ją lepiej uchwycić.

- Jassssssssna dupaaa!!! – ciszę niedzielnego popołudnia rozdarł straszliwy ryk, któremu w sukurs przyszedł dźwięk blaszanej tacy z impetem walącej o kant zlewozmywaka. Ten jednorazowy okrzyk całkowicie wyczerpał moje fizyczne możliwości. Duchowe skończyły mi się o kilkanaście sekund wcześniej.

- Kurwa mać – dodałam cichutko, zgięta w pół, oparta o zlew i niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Po włosach strumieniami ściekała mi woda z ryb, a szczątki filetów zwieszały mi się dekoracyjnie z czoła, dekoltu bluzki i brzegu szafki. Jeden malutki kawałeczek wpadł mi nawet do biustonosza. Śmierdząca ciecz zalała również podłogę w miejscu, gdzie stałam, opryskała szafki dookoła i doszczętnie przemoczyła mi ubranie. Refleksja na temat ilości wody, jaką zawierają w sobie mrożone filety z dorsza, przyszła mi sama z siebie.

- Mamo! – z pokoju dobiegł głos Nieletniej. – Co tam znowu wykombinowałaś? Brzmiało dobrze!

- Nic, dziecinko – wycedziłam przez zęby, wciąż zwisając głową w dół. Bardzo się starałam, żeby wyszło wiarygodnie. – Nie idź tu.

- Idę – oświadczyła wesoło Nieletnia. – Chyba wykręciłaś coś atrakcyjnego, muszę to zobaczyć!

W przedpokoju zaszurały pantofle.

- Ach...! – równocześnie z okrzykiem posłyszałam niekontrolowany wybuch śmiechu. – Matka – wystękał młodociany potwór – wiedziałam, że na ciebie można liczyć!

Nieletnia przykucnęła i oparła się plecami o lodówkę. Śmiała się tak, że z oczu pociekły jej łzy.

- Bachorze – powiedziałam grobowo. – Won mi stąd. Mam myśli samobójcze!

- Przyniosę ci szmatę do podłogi – powiedziała Nieletnia i skierowała kroki do łazienki. Usłyszałam dźwięk telefonu. Melodyjka z kreskówki „Inspector Gadget” jednoznacznie wskazywała na to, że dzwoni Braciszek. W akcie desperacji wytarłam twarz i włosy ścierką kuchenną. Stanęłam na szmacie do podłogi, ciśniętą mi litościwie pod nogi przez Nieletnią i sięgnęłam po komórkę wibrującą tuż za mną, na pralce.

- W samą porę się urwał – żachnęłam się pod nosem i wcisnęłam guziczek z zieloną słuchawką. – Czego tam? – burknęłam zachęcająco.

- Eloooo, siostrzyczka – powiedział kpiącym tonem Braciszek. – Słyszę, że masz przedni nastrój.

- Wyśmienity – odpowiedziałam złym głosem. – Właśnie ociekam wodą i szczątkami mrożonego dorsza.

- O! – Braciszek ucieszył się wyraźnie. – Eksperymentujesz z nowymi zapachami... To co tym razem? Soir de Makrelle...? Czar Centrali Rybnej...?

- Będę musiała cię zamordować – powiedziałam zimno.

Do dzisiaj nie lubię niedziel.


06 czerwca 2024

120. Zawód: ksiądz

W maju nasz uczeń został wyświęcony na księdza. 7 lat w seminarium mu najwyraźniej posłużyło, rozrósł się wszerz i dookoła. Inny, mój wychowanek ze zwariowanej klasy, skończył studia świeckie i poszedł do seminarium. Utył. Mają chłopaki głowy na karku, wybrali najbardziej intratny zawód w Polsce.

Gdy powiedzieć o kapłaństwie, że to zawód, duchowni i ich czciciele dostają piany na ustach. Natychmiast uruchamiają cały arsenał frazesów o „powołaniu”, „posłudze” i „sakramencie”. Żaden z tych sloganów nie jest, oczywiście, w najmniejszym stopniu argumentem. Malinowski bowiem miał powołanie do „posługi” kapłańskiej, więc został księdzem i za to mu ludzie płacą, Kowalski zaś z Nowakiem mieli powołanie do małżeństwa – i jakoś nikt im za to kasy nie daje, choć muszą teraz czymś zapchać nienażarte gęby swoich powołań. Kowalskiemu i Nowakowi płacą za to, że jeden przez 8 godzin poci się na budowie, a drugi użera się w urzędzie z rozjuszonymi petentami. Powołanie powołaniem, ale za coś żyć trzeba. To, co przynosi nam dochód, z czego żyjemy i utrzymujemy się, jest naszym wykonywanym zawodem. Jeżeli księża żyją z czegoś innego niż bycie księdzem, to proszę mnie oświecić, jeżeli zaś nie – przestać wyplatać farmazony.

Czciciele kleru podnoszą również, że kapłaństwo to sakrament. Ba! Czy ja zaprzeczam? Ależ skąd. Dodaję tylko, że taki np. chrzest również jest sakramentem, a dziwne, jakoś nikt nie chce mnie utrzymywać tylko z tego powodu, że jestem ochrzczona! A nawet bierzmowana. Niezorientowanym przypominam – bierzmowanie to też sakrament!

Pora spojrzeć prawdzie w oczy: ksiądz to taki sam zawód, jak każdy inny – tyle, że bardziej intratny i uprzywilejowany. Dochody duchownych nie są w żaden sposób możliwe do skontrolowania – wypłata odbywa się z ręki do ręki. Obłudnie twierdzą, że Bóg jest dla każdego, ale czynią z Niego towar rynkowy, każąc sobie płacić za msze, sakramenty, obrzędy. Za to tak zwane realizowanie powołania strzygą potulne owieczki bez żenady i ograniczeń – nawet te najbiedniejsze, bo zaszantażowane emocjonalnie oddadzą i dwie renciny, żeby godnie pochować staruszka małżonka. Nie pracują na siebie, bo każdej sytuacji wyciągają łapę po cudze pieniądze, prowadzą więc najzwyczajniej w świecie pasożytniczy tryb życia. Jakby i tego było mało, obdzierają z resztek pieniędzy permanentnie niedoinwestowaną, ledwo zipiącą oświatę. A czy taki np. nauczyciel biologii pcha im się do kościoła z płatnym wykładem o rozmnażaniu eugleny zielonej i czerpie za to garściami z ich budżetu?!

Obrońcy pokrzykują, że ksiądz też człowiek i jeść musi, mieszkać musi, przemieszczać się musi... Zgoda! Kowalski i Nowak też muszą – i to z całymi rodzinami. Czy wobec tego wyciągają rękę z tacą? Nie, Kowalski i Nowak zachrzaniają do pracy i nieraz ćwierć wieku im schodzi, żeby uwolnić się od mieszkania w 10 osób na 45 metrach kwadratowych.

Powołani do ewangelizowania najpierw niech się wezmą do jakiejś uczciwej pracy i na siebie zarobią, a potem głoszą Dobrą Nowinę – wtedy uwierzę, że ksiądz to nie zawód.


27 maja 2024

119. Udój, czyli debiliada

Za mną wielodniowy ciąg niekończącej się żałoby. Wejście – czarne włosy – czarna opaska – czarny makijaż – czarne paznokcie – czarny ubiór – czarne buty – wyjście. Wejście – czarne włosy – czarna opaska – czarny makijaż – czarne paznokcie – czarny ubiór – czarne buty – wyjście. Wejście – czarne włosy – czarna opaska – czarny makijaż – czarne paznokcie – czarny ubiór – czarne buty – wyjście. Wejście… itd. Od czasu do czasu biała koszula pod czarną marynarką (w zdecydowanej mniejszości). Oczy bolą, dusza boli, ale trudno się dziwić tej masowej żałobie, wszak zidiocenie postępuje, a maturę trzeba (czy na pewno?) zdać.

Sobotę i niedzielę przeleżałam w łóżku, chora na wszystko. Też byście byli chorzy, gdybyście się nasłuchali takich bredni…

Oto świeży, tegoroczny udój:

- „Nowomowa jest to coś, co zmienia coś”.

- „Dedal znał się na robótkach ręcznych”.

- „Autor na zadane pytanie odpowiada tak. Z pewnością nie”.

- „Jazda pociągiem to wsłuchiwanie się w trzepot kół”.

- „Teza: osoba miała bąble i zaczerwienienia”.

- „Los Bylicy przedstawia los ludzi orobionych pracą”.

- „Był już taki siwy, że aż mu wargi drżały”.

- „Jacek Soplica uciekł z Soplicowa po najeździe hitlerowców”.

- „Telimena przypomina klasyków, którzy są, według Mickiewicza, szkieletami”.

- „Nagle przez otwarte okno wleciała Zosia”.

- „Zosia wiedziała, że jest młoda i zdrowa, wiedziała też, że jest kobietą i mężczyzną”.

- „Natychmiast uciekła z pokoju, gdy zauważyła Tadeusza podczas przymierzania sukienki”.

- „Są ludzie dobre i złe”.

- „Ludzie starzy tylko zawadzają, jeść chcą, a nic nie robią”.

- „Mickiewicz wychylił się ze zwykłych, szarych ludzi”.

- „Hrabia pyta, jak Telimena może wychodzić za mąż za Rejenta w jego obecności”.

- „Twarz jej pobladła od strachu i dziwu”.

- „Telimena kokieteruje”.

- „Tartuffe był manipulansem”.

- „Przesadnie rozkładał się na ziemi”.

- „Miał romans z żonatą kobietą”.

- „Poznaje on mu jej największe sekrety”.

- „Kobieta odsuwa się pod pozorem nieba”.

- „Uważał, że godna śmierć, to zginąć z broni, ale nie na beczce”.

- „Jego bohater to prawdziwy bożyszcz”.

- „Ludzie w getcie byli rozstrzeliwani w pewnym sensie”.

- „W getcie był masowy szał zakupów”.

- „Jest to śmierć w celu przedłużenia sobie życia”.

- „Hanna Krall uważała, że ludzie idący do wojen są gorsi od ludzi ginących od strzału. Jasne, na pewno, ja też tak uważam. Przecież tak uważają wszyscy”.

- „Śmierć na polu walki często nie zdąży sobie uświadomić, że umiera”.

- „Przecież lepiej wiedzieć mniej niż więcej”.

- „W utworze można znajść treść”.

- „Na bazarze, oprócz handlu, organizowane są też kłótnie”.

- „Sukienka, którą ma na sobie Justyna, jest zła. Przelatywała przez tę sukienkę tylko rozkosz”.

- „Oblała Zenona kwasem, który po długich męczarniach zmarł”.

- „Zenon korzysta z dobrych stron Justyny, nie zważając na jej zgodę lub jej brak”.

- „Ziembiewicz współżył z prawą ręką swojej matki”.

- „Ukazuje walory polskiej ziemi, na której jest cisza, spokój i zabłąkana dusza, która błądzi.

- „Dziewczyna pochodzenia wiejskiego powinna znajść sobie męża pochodzenia wiejskiego”.

- „Powieść zaczyna się od końca”.


26 maja 2024

14 maja 2024

117. Poległam

Kurde, chyba się starzeję. Ten rok szkolny jest rokiem, w którym wymiękam na całego. Nie daję rady z czasem, nie daję rady ze zmęczeniem. Jestem zajeżdżona jak carska kobyła. Ślęczenie na maturach i nad maturami daje mi do wiwatu, jak jeszcze nigdy. Ciągle chodzę zmęczona i niewyspana. Wracam do domu zrąbana jak koń po westernie i padam jak podcięta sosna. W zeszły piątek zasnęłam w pełnym makijażu, co nie zdarzyło mi się od niemowlęctwa Dzieciątka. Nie mam siły i czasu na blogi, na pisanie wierszy, książki czytam po jednym-dwa rozdziały. Wstyd przyznać, ale w czasie matury pisemnej, będąc przewodniczącą zespołu nadzorującego, zasnęłam na siedząco na krześle. A matka przełożona z siostrami służebniczkami (gestapo i dwie sztuki kapo) bez przerwy dają do wiwatu, jak to co dzień.

Wybaczcie, biorę urlop od Internetu do 25 maja – wtedy skończy się ta kołomyja. Zaglądajcie, urządźcie sobie Hyde Park, możecie mi nawet obrobić dupę.

Do zobaczenia za dwa tygodnie!



12 maja 2024

116. Kobieto, puchu marny!

Pantera napisała kiedyś tekst zatytułowany "Głupie kobiety". Zachęcam do zapoznania się z nim. Mój post jest kamyczkiem do tego ogródka.

W świecie judaizmu, na którym wyrosło chrześcijaństwo, miejsce i rola kobiety sprowadzały się wyłącznie do prac domowych i rodzenia potomstwa. Według Starego Testamentu macierzyństwo ma zapewnić ciągłość rodu i plemienia. Już sam mit o stworzeniu świata z Księgi Rodzaju demonstruje niechęć do kobiet, nakładając ciężar grzechu nie na Adama, ale na Ewę.

Chrześcijanie przejawiali wyraźną niechęć do kobiet, widząc w nich uosobienie zła, grzechu, siedliska pokus i rozwiązłości.

Wśród apostołów nie było kobiet, a zażyłość Marii Magdaleny z Jezusem jest tłumaczona jej zaangażowaniem w to, co głosił. Sam Jezus nie zwracał się do matki per „mamo” albo chociaż „matko”, tylko „kobieto” („niewiasto”). Czy to przypadkiem nie jawna pogarda?



Św. Paweł z Tarsu tak przemawiał: „Niech niewiasty na zgromadzeniu milczą, bo nie pozwala się im mówić; lecz niech będą poddane (…) bo nie przystoi kobiecie w zborze mówić”, „Żony, bądźcie uległe mężom”, „Nie pozwalam kobiecie nauczać ani wynosić się nad męża; natomiast powinna zachowywać się spokojnie. Bo najpierw został stworzony Adam, potem Ewa. I nie Adam został zwiedziony, lecz kobieta, gdy została zwiedziona, popadła w grzech; lecz dostąpi zbawienia przez macierzyństwo”, „Mężczyzna bowiem nie powinien nakrywać głowy, gdyż jest obrazem i odbiciem chwały Bożej (…). Albowiem mężczyzna nie jest stworzony ze względu na kobietę, ale kobieta ze względu na mężczyznę. Dlatego kobieta powinna mieć na głowie oznakę uległości”. Czyli mamy: Stwórcę mizogina, ludzi-mężczyzn i podludzi-kobiety. Prawdę mówiąc, z czymś mi się to kojarzy.

Po dzień dzisiejszy kobiety nie mają w kościele katolickim nic do gadania. Nie mogą być księżmi, odprawiać mszy, spowiadać i sprawować wszelkich innych funkcji. Zaledwie gdzieniegdzie pozwala się dziewczynkom być ministrantkami, co i tak podkreśla służebną rolę kobiet wobec mężczyzn. Zakonnice mają przepierdzielone już na wstępie, przechodząc przez lata przygotowań, doznają ze strony przełożonych szykan, złośliwości, udręk. Same przełożone nie znajdują się w lepszej sytuacji, bo ostatecznie podlegają władzy mężczyzn: biskupa, arcybiskupa, papieża. Kiedy ksiądz dyma parafiankę, jest to pomijane milczeniem. Kobieta zaś jest roznoszona na językach – nie muszę dodawać, że są to języki katolickie. Kościół wyciera sobie gęby „prawem naturalnym”, nie zezwalając na antykoncepcję i sprowadzając kobietę do roli samicy, która ma rodzić i basta! Potwierdza to niejaki święty Jan Chryzostom, biskup Konstantynopola i doktor kościoła: „Cała płeć żeńska jest słaba i lekkomyślna. Uświęcona zostaje jedynie poprzez macierzyństwo”.

Św. Tomasz z Akwinu, największy myśliciel i doktor kościoła, tak pisał o kobietach: „Zarodek płci męskiej staje się mężczyzną po 40 dniach, zarodek żeński po 80. Dziewczynki powstają z uszkodzonego nasienia lub też w następstwie wilgotnych wiatrów”. Zabłysnął również twierdzeniem, że „Kobiety są błędem natury (…) z tym ich nadmiarem wilgoci i ich temperaturą ciała świadczącą o cielesnym i duchowym upośledzeniu (…) są rodzajem kalekiego, chybionego, nieudanego mężczyzny (…) Pełnym urzeczywistnieniem rodzaju ludzkiego jest mężczyzna”.

Przywołany wyżej Jan Chryzostom załatwił kwestię krótko i dobitnie: „Kobiety są przeznaczone głównie do zaspokajania żądzy mężczyzn”.

Najznakomitszy spośród „ojców Kościoła”, św. Augustyn precyzuje swój pogląd na istotę sprawy, nie pozostawiając miejsca na wątpliwości: „Kobieta jest istotą pośrednią, która nie została stworzona na obraz i podobieństwo Boga. To naturalny porządek rzeczy, że kobieta ma służyć mężczyźnie”.

Św. Ambroży, mędrzec Kościoła wymyślił, że „Kobieta powinna zasłaniać oblicze, bowiem nie zostało ono stworzone na obraz Boga”. Takiego samego zdania był niejaki Tertulian, pisarz chrześcijański: „Kobiecie przystoi jedynie szata żałobna. Skoro tylko przekroczy próg wieku dojrzałego, winna zasłonić swe gorszące oblicze”.

Papież Pius II wystrzelił z armaty swojego umysłu: „Kiedy widzisz kobietę, pamiętaj, to diabeł!”

W XI wieku uchwalono, że „Kobiecie nie wolno mieszkać w pobliżu kościoła”, a na synodzie w Elwirze, że „Kobietom nie wolno we własnym imieniu pisać ni otrzymywać listów”. Misjonarz św. Bonifacy dodaje, że „Kobietom nie wolno śpiewać w kościele”.

Na zakończenie ustalenie soboru w nieistniejącej już Elwirze: „U KOBIETY SAMA ŚWIADOMOŚĆ JEJ ISTNIENIA POWINNA WYWOŁYWAĆ WSTYD”. I jak Wam się podoba?

Na koniec dodam tylko, że wszystkie przytoczone cytaty zostały wydłubane z otchłani Internetu, więc mogą znajdować się w nich pomyłki. Kilka błędów wyłapałam i naprawiłam sama, bo nie jestem zwolenniczką bezmyślnego kopiuj-wklej.

07 maja 2024

115. Szumowiny

Wiele razy w życiu byłam nad morzem, można powiedzieć, że co roku jestem, choć nie zawsze jest to morze (czasem trafia się ocean) i nie zawsze Bałtyckie.

Gdy byłam dzieckiem, co roku jeździliśmy rodzinnie na wczasy nad morze. Oddzielenie nastąpiło, gdy poszłam na studia, a rodzice zmienili w końcu kierunek na inne. Jeździli już tylko z moim dużo młodszym bratem. Mimo że Bałtyk jest zimny i bury, mam do niego ogromny sentyment. Kocham wodę, a im większa, tym piękniejsza.

Długoweekendowy wypad do Gdyni, szczerze mówiąc, nieco mnie rozczarował. Oczywiście bywałam tam wiele razy, bo mam tam rodzinę, ale tym razem nastawiłam się na pełny relaks. I co? Dla mnie morze to bezkres plaży z lewej, bezkres z prawej, przede mną bezkres morza, a za mną wydmy i las z powykręcanymi od wiatru sosnami. Tym razem jednak po lewej miałam port, po prawej Gdańsk, na wprost Hel, za sobą miasto, a w wodzie szumowiny. Dobrze widać je na zdjęciu u JoAnki, która gościła tam w tym samym czasie.

Od pierwszego dnia dostałam wycisk, Dzieciątko bez miłosierdzia włóczyło mnie po szeroko pojętej okolicy, upał dawał po garach, a nogi weszły mi w… płuca. Gdy wydarła mnie na klif (żeby nie było wątpliwości – należało wejść na parszywe górzysko), nie zabiłam jej tylko dlatego, że byłam zajechana do imentu. Prawdę mówiąc, jeszcze nie wróciłam do stanu zupełnej używalności, więc zostawiam Was ze zdjęciami i walę się w piernaty.

Pierwszy wieczór...

Widok na port.

Plaża w kierunku Gdańska.

Jeżdżący wychodek zawiózł nas na Kamienną Górę, czy jak jej tam.

Widok z góry.

Jeszcze raz wychodek.

Podobno muszla i podobno koncertowa. Na razie chyba jeszcze nieczynna.

Kwietniki-łodzie to jedna z rzeczy, które akurat mi się spodobały.

Bardzo piękny, polski napis.

Jak widać, fontanna. Gdzieś na Wybrzeżu Kościuszki.

Piekny dywan kwietny.

Babcia mawiała, że mam oczy jak niezapominajki.

Wrona siwa, zachwycająca - u nas ich nie ma.

No i moje najukochańsze mewy. Niech wrzeszczą, niech defekują z góry - kocham je i koniec.

Dar Pomorza...

...i jego kotwica. Dodam, że przedmiot większy i cięższy ode mnie!

Jakiś katamaran.

Cudo moje kochane.

Jednostka pływająca.

Pomnik - nie wiem, czego.

Kormorany.

I kaczorek.

Kolejna jednostka pływajaca.

I kolejny kormoran prezentuje uskrzydlenie.

Owszem, jestem dużym dzieckiem - odbyłam rejs Nautilusem w 7D.

Znowu mewixy.

Jakieś rybki.

Łódź podowodna - mój gdyński kuzyn pływał (a raczej siedział na dnie) czymś takim.

Kamienie uczesane z przedziałkiem.

W mieście kwitły całe łany przepięknych tulipanów.



Molo.

Cholerny klif.

Widok z klifu po drodze.

Na klifie.




Na pociechę słynna "Gdyńska rybka". Ciasteczka faszerowane najrozmaitszymi nadzieniami.