29 czerwca 2025

179. Zwierzęca dusza

Traf chciał, że kilka lat temu znalazłam się na pewnej imprezie razem ze znajomym chłopcem w sutannie. Na rękach piastowałam malutką, dwumiesięczną wówczas kotkę, którą właśnie dostałam w prezencie. Duchowny przysiadł się do mnie. Uszczęśliwiona maleństwem, wyciągnęłam do niego ręce, pragnąc podzielić się swoim zachwytem.

- Popatrz, jaką piękność dostałam od naszych wspólnych znajomych...

- A idź mi z tym kotem! – wrzasnął chłopiec w sutannie i spąsowiał na twarzy.

- Oszalałeś?

- Kot powinien myszy łowić, a nie na kanapie siedzieć!

Zatrzęsło mną w posadach.

- A chłop powinien baby posuwać, a nie w kiecce latać jak ostatnia ciota! – warknęłam.

- Kurwa mać! – odezwał się elegancko, jak na duchownego przystało. – Nie odzywam się do ciebie więcej.

- Pozostaję nieutulona w żalu – odparłam i jad skapnął mi z kłów na dywan.

Jakiś czas później na blogu, którego reklamować nie zamierzam, inny chłopiec w kiecce wysmażył post nafaszerowany mądrościami od siedmiu boleści, od których nóż sam się otwiera w kieszeni. Z typowo katolicką miłością stworzenia skrytykował ludzi, którzy trzymają psy w domach zamiast na łańcuchach przy budzie. Uznał za gorszące traktowanie ich jak członków rodziny i złożył to na karb ślepego posłuszeństwa i wierności, którymi zwierzę obdarza nas – według wspomnianego mędrca – za kość i miskę strawy!

Jakże prymitywny musi być człowiek, który gardzi zwierzęciem tylko dlatego, że go nie rozumie i nie ma krzty wrażliwości! Jaki mały w swojej megalomanii jest ktoś, kto głosi pogląd, że zwierzę nic nie czuje i który nigdy nie słyszał o tym, że zwierzęta kochają bezwarunkowo – nawet jeśli człowiek staje się ich dręczycielem i katem. Może należałoby uwiązać takiego na łańcuchu przy budzie, żeby na metrze kwadratowym jadł, spał, wydalał i myślał nad swoją wielkością?

Warto zwrócić również uwagę na pewien komentarz, który pojawił się na jeszcze innym blogu. Komentująca przywołała przykład zakonnika, który z upodobaniem rozdeptuje małe stworzonka. Zapewne głosi z upodobaniem, że zwierzęta nie mają duszy i jest jednocześnie zaciekłym „obrońcą życia”. Szczerze życzę mu, aby doświadczył na własnej skórze takiej „obrony”, jaką sam reprezentuje!

Zwiedzając Cmentarz Łyczakowski we Lwowie, zawędrowałam do niesamowitego grobu. Przewodnik opowiedział nam jego historię. Lwowskiemu mieszczaninowi, Józefowi Iwanowiczowi, towarzyszyły codziennie w spacerach dwa psy: Pluto i Nero. Gdy mężczyzna zmarł, podążyły za jego trumną aż na cmentarz i tam pozostały. Do tego stopnia tęskniły, że pomarły jeden po drugim, warując przy jego grobie i odmawiając jedzenia. Żona mężczyzny kazała pochować psy obok pana. Na pamiątkę tego wydarzenia na nagrobku dłuta Pawła Eutele znajduje się popiersie Iwanowicza z leżącymi po bokach dwoma psami. Z oka jednego z nich spływa łza symbolizująca tęsknotę za zmarłym panem. Z oczu drugiego płyną dwie łzy – opłakuje pana i swojego psiego towarzysza, który umarł pierwszy. Nie jest to legenda, ale historia prawdziwego człowieka i prawdziwych zwierząt.

Druga historia rozgrywała się niejako na moich oczach. Gdy zachorowała moja kotka i codziennie chodziłam z nią na kroplówki, spotykałam w lecznicy starszą kobiecinę, która dzień w dzień nosiła na mdlejących rękach sporej wielkości psa, aby nie pozwolić mu umrzeć. Gdy siedziałyśmy ramię w ramię w pomieszczeniu z kroplówkami, opowiedziała mi ich przeżycia. Kilka miesięcy wcześniej zmarł mąż kobiety, ukochany pan psa. Biedne zwierzę tak za nim tęskniło, że przestało jeść. Stało się chude, apatyczne, słabe, choć pani dogadzała mu jak tylko mogła. Moja kotka wyzdrowiała, więc przestałam spotykać się z dzielną panią i nie wiem, jak zakończyła się ich historia. Mam jedynie nadzieję, że udało się uratować zwierzę.

Czy z tych dwóch przykładów – jakich świat zna tysiące – rzeczywiście wynika, że zwierzęca miłość to jedynie prosty układ: „ty mi kość, ja ci wierność”?!

25 czerwca 2025

178. Delikutaśni

Dobry dystansik nie jest zły. Znakomicie oszczędza stresów. I gdy tak zdystansowana patrzę sobie bezstresowo na to, co współczesność zrobiła ze zdrowych fizycznie i psychicznie ludzi, nasuwa mi się stresogenny wniosek: strasznieśmy się zrobili delikutaśni!

Moi Dziadkowie przeżyli dwie wojny. To znaczy konkretnie: głód, bombardowania, gwałty, wywózki na roboty i do obozów koncentracyjnych, uzbrojonych po zęby Niemców z jednej strony i Banderowców z nożami przystawianymi do gardeł (którzy dali im 24 godziny na opuszczenie własnego domu tak jak stali) z drugiej. Stracili cały majątek, po drodze okradziono ich z dokumentów i bagaży i przyjechali do Polski w tym, w czym stali, bo usiąść nie było gdzie. Po tym wszystkim jakoś nikt nie chadzał do psychologa, nie ubijał latami piany nad straszną traumą, nie wymyślał kolejnych terapii. Zakasali rękawy, wzięli się do roboty, zagospodarowali miejsce, w którym przyszło im dalej żyć – i żyli. Tak po prostu. Pogodnie, pracowicie, bez rozpamiętywania, dłubania, wyszukiwania. Być może dlatego, że wojna, jak powszechnie wiadomo, to bułka z masłem naprzeciw współczesnego świata, w którym półki uginają się od jedzenia, wieszaki od szmat, a na ulicach zamiast żołnierzy Wehrmachtu tkwią niekończące się korki z samochodów.

Dziś wszystko jest dobrym powodem tak ciężkich urazów psychicznych, że za chwilę wyjście z domu bez osobistego zestawu podręcznego składającego się z psychiatry, psychologa i kolorowych tabletek nie będzie możliwe. Już od zarania życia dzieciak jest tak zestresowany faktem, że ktoś może od niego czegoś wymagać, że trzeba natychmiast otoczyć go troskliwą opieką psychologa. O obowiązkach domowych nawet wspomnieć hadko: nakaz ruszenia tyłka sprzed komputera i wyniesienia śmieci jest aktem przemocy domowej, który narusza godność osobistą delikwenta i godzi w Konwencję o Prawach Dziecka. W rezultacie trauma gotowa i jedynie psychoterapia może tu coś zdziałać. Podobnie sprawa ma się z bandytami, mordercami, gwałcicielami i pedofilami – ich ofiary, winne same sobie, doprowadzają biedaków do takiego stanu, że koniecznie trzeba ratować delikatną psyche zbrodniarzy i otaczać ich w więzieniach opieką najlepszych specjalistów.

Somatycznie prezentujemy się jeszcze gorzej. Moi Protoplaści żarli bandycki cholesterol aż im się uszy trzęsły, łykali wredne kalorie i na dodatek w ogóle ich nie liczyli, faszerowali się do wypęku zbrodniczymi tłuszczami (oprócz masła obowiązkowo smalcem i skwarkami), śmiercionośnymi węglowodanami różnej maści i zamiast się obsesyjnie odchudzać, chorować oraz umierać nagle od arteriosklerozy, nadwagi, zawału, syfu, kiły i mogiły, żyli pulchnie i wesoło po 98 – 100 lat i umierali zdrowi, no bo ileż w końcu można żyć. Babciom za wszelkie kosmetyki służył przez całe życie jedyny dostępny na rynku krem Nivea i zwykłe mydło w kostce (nierzadko szare), bo innego nie było. Dziś niewłaściwie dobrany płyn do higieny intymnej łamie kobiecie życiorys i w prostej linii prowadzi do depresji, na którą i dobry psycholog nie zawsze może pomóc. Nie mówiąc o tym, że 5 kilogramów nadwagi musi prowadzić nieuchronnie do realnych zamiarów samobójczych.

Nie zamierzam gdybać nad wpływem reklamy na rynek konsumencki ani utyskiwać na głupie mody społeczne. Chcę tylko powiedzieć, że ponad wszystkie trendy świata najbardziej cenię sobie zdrowy rozsądek, a za najlepszy środek na wszelkie pseudobolączki uważam wzięcie się za jakąś pożyteczną robotę.

"Biedne, zestresowane" dziecko.


20 czerwca 2025

187. Ach, jak my pięknie pomagamy!

Na jednym z forów wypowiedziałam się na temat związany z udzielaniem pomocy, tak ludziom, jak i zwierzętom. Tekst budził wiele emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Zastanawiając się nad istotą dobroczynności, zauważyłam pewną żałosną prawidłowość. Zapisałam sobie kilka wypowiedzi, z których przytoczę trzy rozbrajające reprezentatywne.

1. „A jakże, pomagajcie zwierzakom do upadłego, a zaniedbujcie Boga i ludzi. Kot i pies pomogą wam w starości... podadzą łapę, szklankę herbaty, zaprowadzą do toalety i lekarza, zrobią zakupy... i nauczą rozumu nad grobem”.

2. „Jak ty kotu i pieskowi i tak on tobie na starość...” (składnia oryginalna).

3. „Obyś nigdy nie potrzebowała pomocy, bo wiesz, ludzie wówczas też mogą się odwrócić, a kotki czy pieski, no cóż, wszystkiego nie są w stanie zrobić” (składnia oryginalna).

Oto, jak pojmują altruizm zwolennicy pomagania ludziom, ale już zwierzętom nie. Co wynika z przywołanych powyżej zdań? Otóż ich autorzy najwyraźniej rozumują tak: „teraz pomogę temu i tamtemu człowiekowi, to na starość on pomoże mnie”. To jeszcze jest pomoc, czy już ubijanie interesu? W takim wypadku rzeczywiście, jeż i łabędź będą bezużyteczne. Osoba, której się pomogło, ma za to zapewnić im spokojną starość. Cóż za wzruszająca bezinteresowność! Co więcej – rzecz dotyczyła między innymi chorych i niepełnosprawnych dzieci. Zatem: dziś ja pomagam takiemu dziecku, a za kilkadziesiąt lat ono będzie mnie obsługiwać. Głęboko upośledzony, autystyk, sparaliżowany, inwalida na wózku będą chodzić wokół jednego czy drugiego babona. Logika powalająca na dechy.

Idea bezinteresownej pomocy najwyraźniej jest obca tym, którzy mają się za bezmiernie dobrych i których rozsierdziła moja wypowiedź. W tym miejscu rodzi się pytanie o to, czy aby na pewno dobre samopoczucie tych „altruistów” jest w pełni uprawnione? Ci ludzie powinni się wstydzić, a już na pewno unikać tak kompromitującego wypowiadania się. Jaka jest skuteczność ich szeroko odtrąbionego wspierania potrzebujących – nie wiem. Wiem natomiast, że znakomicie podnosi samopoczucie samych zainteresowanych. Prawie każda wypowiedź „jedynego sprawiedliwego” w tej Sodomie opatrzona jest tytułowaniem się nawzajem „najdroższymi”, „ukochanymi”, „ślicznymi”, „cudownymi”, „serduszkami”, „aniołkami” i innymi „kwiatuszkami”. Pomijając fakt, że zamiłowanie do ogrodniczo-angelologicznej terminologii nader mocno trąci infantylizmem, to najwyraźniej osoby te żywią przekonanie (i podtrzymują je u siebie nawzajem), że bez nich świat po prostu przestałby istnieć, a w każdym razie poważnie zachwiałby się w posadach.

Czy podwyższenie samooceny nie jest korzyścią? Jest. Czy liczenie „dobrych uczynków" tytułem zbawienia nie jest oczekiwaniem korzyści? Jest.

Zresztą, można się przyjrzeć kilku z pozoru niewinnym wypowiedziom:

Dobro powraca... tego jestem pewna na milion procent”, „Proszę bardzo o Wasze otwarcie serca. To wróci do Was.”, „Każda bezinteresowna pomoc rodzi za czas jakiś lawinę dobra, która płynie zwrotnie wobec tych, którzy pochylili się nad słabszym”. „Podziel się tym, co możesz (...), zadbaj o swoje zbawienie”.

Oto koronne argumenty, za pomocą których przekonują ludzi do otwierania portfeli. Dajcie kasę, a dostaniecie coś w zamian: bliżej nieokreślone dobro, które do was powróci „lawiną”, miejsce w niebie, opiekę na starość, wzniosłe tytułowanie, dobre samopoczucie... Na tym właśnie polega ta szeroko odtrąbiona bezinteresowność wynikająca z miłości bliźniego.

Mnie obce zwierzę nie da niczego – oprócz radości, że zostało uratowane, nakarmione, uwolnione od cierpienia. Radości ze względu na nie samo, a nie ze względu na mnie i na pochwały innych. I tego się trzymam. Gdy moja Fanta zachorowała na śmiertelną chorobę, wielu z Was mi pomogło udźwignąć mi to finansowo, na tyle, ile kto mógł. Mnie pośrednio, a Fancie bezpośrednio lub odwrotnie, to nieistotne. Kota (kocini?) wygrała tę walkę dzięki Wam. I nikt nie wyrażał dumy z tego, że pomógł, nie manifestował pomocy, wszyscy zrobili to po cichu, żeby pomóc, a nie żeby zabłysnąć i poprawić sobie samopoczucie. Nigdy Wam tego nie  zapomnę i macie zapewnioną moją dozgonną wdzięczność. Wdzięczności nie włożycie do garnka i to właśnie świadczy o bezinteresowności.

Na koniec coś, co znalazłam kiedyś gdzieś w Internecie i szalenie mi się spodobało:

„Wielki sztorm pozostawił na plaży tysiące rozgwiazd. Brzegiem oceanu powoli szedł starzec. Delikatnie brał każdą rozgwiazdę do ręki i odnosił ją do wody. Z naprzeciwka nadszedł młodzieniec i zdumiony rzekł: «Po co to robisz, starcze?! Twoje staranie zupełnie nie ma sensu!!». Starzec w milczeniu podniósł kolejną rozgwiazdę i wkładając ją do wody, rzekł: «Dla niej ma...»”

SERDUSZKO, ANIOŁEK I KWIATUSZEK

12 czerwca 2025

186. Gruby, rudy, garbaty, kulawy, Żyd i pedał

Na portalach społecznościowych i w innych miejscach Internetu pojawiają się hurtowo i namolnie reklamy i artykuły na przykładowy temat „Jak schudnąć do rozmiaru glisty” i „-55 kg w 3 dni”. Prawidłowość jest taka, że im bardziej zabiedzony kościotrup, tym głośniej będzie zawodzić nad swoją patologiczną otyłością.

We współczesnym plastikowym i odmóżdżonym świecie nie ma miejsca na „niedoskonałość” (pytanie, co jest doskonałością) ani inność – mimo upartego kreowania się klonów na oryginalność. Sprawa dotyczy spectrum o wiele obszerniejszego niż tylko napięty zamek w spódnicy. „Sterczący brzuszek” to symbol o wiele głębszego problemu, który toczy dzisiejsze średnie i młode pokolenie. Podczas gdy wiele krzyczy się o tolerancji, o wolności wyznania i prawie do dowolnej orientacji seksualnej, ogromnej rzeszy ludzi tak naprawdę brakuje najzwyklejszej w świecie samoakceptacji oraz akceptacji człowieka, który osobowością, zainteresowaniami (lub ich brakiem), wyglądem, stanem posiadania lub upodobaniami wpisuje się w narzucony szablon określający wzrost, wagę, typ sylwetki, kolor włosów, rodzaj makijażu, sposób ubierania się i urządzania mieszkań, narodowość, etc., etc. Dziwnym trafem tylko pustogłowia się nie dyskryminuje – i to też należy do znaków czasu.

Pewnego razu fryzjerka powiedziała do mnie, robiąc mi z włosów ofiarę Holocaustu (w jej pojęciu zajebistą fryzurę): „Nie oszukujmy się, liczy się wygląd”. Jak dla kogo, kochana pani po zawodówce.

Wielokrotnie spotkałam się (jak chyba każdy) z twierdzeniem, że „rude to fałszywe (lub – w innej wersji – wredne)”. Tomy można by spisać o dzieciach i nastolatkach sekowanych przez rówieśników za inność, za wygląd, za niemarkowość ubrań, za niedostosowanie do wzorca głąba, który nie uczy się i nie czyta, ale za to szlaja się po nocnych klubach, spożywa alkohol, bierze narkotyki, uprawia seks o wiele za wcześnie, byle gdzie, byle jak i z byle kim. Równie wiele można by powiedzieć o skrajnie chamskich wyzwiskach z użyciem słów „Żyd”, „pedał”, „ciota”. Przykłady, oczywiście, można mnożyć w nieskończoność.

Nie rozumiem – i już pewnie w tej nieświadomości umrę – jak można mierzyć swoją własną wartość i wartość innego człowieka w centymetrach, kilogramach, kolorach, wzorach, szmatach, metrach kwadratowych domu. To tak, jakby podejść na ulicy do zupełnie obcego człowieka i powiedzieć mu: „Jesteś beznadziejny”, nie znając go, nie wiedząc, kim jest i jakim jest, jaki ma charakter, osobowość, poglądy, wykształcenie, wrażliwość, serce dla innych.

Nie rozumiem – i też już pewnie mi to nie przejdzie – ludzi, którzy potrafią zrobić problem z tego, że koleżanka przyszła do pracy w takiej samej bluzce, że mają więcej centymetrów w biodrach niż sześć innych kobiet, że ktoś nie farbuje włosów. Mam koleżankę, którą przerasta apokaliptyczny kompleks dużych stóp. Matko kochana! Czy ona nie ma poważniejszych zmartwień?! Czy w ogóle człowiek, który ocenia ludzi i samego siebie na podstawie wzrostu, wagi, włosów, uzębienia, wzroku itd. to ktoś, do kogo można podejść i bez namysłu powiedzieć: „Jesteś super”? Czy właśnie dlatego, że jest bogaty, dobrze ubrany, szczupły, zgrabny, umięśniony, bez zmarszczek etc., etc. i niby na zawsze taki pozostanie?

Czy ten rudy, zezowaty, wisielcowaty, zabiedzony, gruby, kulawy, piegowaty, nieproporcjonalnie zbudowany, w bezfirmowych trampkach albo chińskich klapkach, mieszkający w wynajętym kącie – ma się powiesić, zamknąć w getcie, zniknąć ze zuniformizowanego społeczeństwa, bo odstaje od „norm unijnych” i nie ma dla niego miejsca na ziemi?

A co z tymi, których głowy są pustostanami? To Übermenschen na miarę naszych czasów?

Jaki jest dzisiejszy świat wartości średniego i młodego pokolenia? Czy to w ogóle są wartości?



08 czerwca 2025

185. Istnieje

Wielokrotnie spotkałam się ze zdaniem, że nie istnieje coś takiego jak przyjaźń damsko-męska. Zwolennicy tej tezy twierdzą, że to zawsze jest śliska sprawa, że najczęściej kończy się obopólną miłością albo co najmniej zadurzeniem jednej ze stron, że prędzej czy później tych dwoje wyląduje ze sobą w łóżku. Pewnie, że w wielu wypadkach dłuższe relacje damsko-męskie mogą zostać nacechowane podtekstem erotycznym lub przerodzić się w związek partnerski, ale nie jest to obligatoryjne, jak chcieliby niektórzy. To zbyt powierzchowne i płytkie pojmowanie więzi międzyludzkich, które są daleko bardziej złożone. Stanowczo będę bronić tezy, że można się przyjaźnić z mężczyzną, będąc kobietą i odwrotnie. Za dowód niech posłużą dwa przykłady z mojego życia.

W czasach licealnych przyjaźniłam się z Adamem. Przyjaźń ta nie była podszyta żadną „ciągotą”. Oczywiście w klasie i pośród znajomych spoza niej byliśmy postrzegani jako para, choć tak nie było. Znając siłę oddziaływania stereotypu, nawet nie próbowaliśmy tego dementować. Adam zakochany był po uszy w Aneczce, która nie dawała mu nadziei i ja na pewno nie byłam mu niezbędna do żadnych amorów. Moją głowę zaprzątał także ktoś zupełnie inny (ku zaspokojeniu ciekawości: Pawełek mu było). Aneczka miała zaś swojego chłopaka i Adam też nie był jej do niczego potrzebny. Przyjaźniąc się również z Aneczką, postanowiłam trochę szczęściu dopomóc i jam to, nie chwaląc się, sprawiła, że po studniówce jednak zostali parą. Małżeństwo nie przetrwało, ale nasza przyjaźń pozostała taką, jaką była.

Dziś mam również innego przyjaciela. Tom jest o kilka lat ode mnie starszy i ma rodzinę: żonę, dwójkę mądrych, dorosłych już dzieci oraz dwóch wnuczków. Dobra, nie będę ściemniać – przez dwa lata mieliśmy romans. W końcu jego żona się połapała, a mnie zrobiło się jej żal Zakończyliśmy to, co nie oznacza, że skończyła się nasza znajomość. Od dziewiętnastu lat lat Tom – człowiek bardzo serdeczny, dobry i ciepły – wspiera mnie, podtrzymuje na duchu, pociesza, zagrzewa do walki i przybywa z odsieczą, gdy trzeba pomóc w rozwiązaniu problemów. W wielu wypadkach pomogłam i ja Tomowi, przy czym załatwienie jednej z ważnych spraw kosztowało mnie bardzo wiele czasu (około roku), zachodu i wysiłku. W ten sposób, bezinteresownie, postępują tylko przyjaciele. Ponieważ nie mieszkamy w tym samym mieście, a zdarzały się różne sytuacje życiowe, to bywało i tak, że lądowaliśmy na nocleg w jednym łóżku. Już widzę, jak w tym miejscu triumfalnie ślinią się obrońcy poglądu, że „to się musiało tak skończyć”. Zwłaszcza, gdy nikogo więcej w pobliżu nie było i do wszystkiego dojść mogło. Rozczaruję oślinionych: „mogło” nie równa się „musiało”. Utożsamianie spania w jednym łóżku (wynikłego na dodatek z konieczności) z uprawianiem seksu jest symptomem myślenia prostackiego. Tym, którzy mimo wszystko mi nie uwierzą, a’priori oznajmiam, że mi to lotto. Najważniejsze jest, że znam i napisałam prawdę. Od dawna twierdzę, że przyjaźń to piękniejsza siostra miłości.



01 czerwca 2025

184. Dzieci betonu contra łopata

Jest maj, więc sadzenie kwiatków i pomidorków odbija się szerokim echem na blogach. Jednocześnie już wszyscy chyba znają moje jojczenie na temat braku ogrodu, działki albo chociażby balkonu. Taka ze mnie Piękna Ogrodniczka. Ale onegdaj... W praktyce… było tak.

 * * *

- Wiesz co? – powiedział Miś Mamusi. – Weźmy się za działkę rodziców. Stoi odłogiem i porasta chwastami. Moglibyśmy ją zagospodarować i mieć kawałek własnej zieleni do wypoczynku. Marchewki przecież nie będziemy hodować. Grill, piweczko... wędzarenkę bym postawił... domek się posprząta... – w głosie Misia Mamusi zadźwięczało rozmarzenie.

- Jasne! – podchwyciłam z zapałem. – Traweczka, leżaczek... Wisienkę sobie zasadzę i kwiatuszki...

Miś Mamusi łypnął na mnie spode łba.

- Kwiatuszki! – parsknął śmiechem. – Już to widzę! Ty nawet kwiatka w doniczce nie przesadzisz i prędzej zdechnie, niż go podlejesz. Mogłabyś zbić fortunę na doniczkach z odzysku.

- Oj, no... działka to co innego. Damy radę.

- No to zasuwaj jutro do sklepu ogrodniczego, kup sekator i maść do smarowania miejsc po obciętych gałęziach. Ja zorganizuję grubszy sprzęt i widzimy się w sobotę.

W sobotę o poranku karnie stawiłam się na miejscu z sekatorem i maścią, wyposażona dodatkowo w parę rękawic, podobno przeciwpancernych. Skonfundowani stanęliśmy przed czymś w rodzaju dżungli amazońskiej, do której skutecznie broniły wstępu rozrośnięte we wszystkich kierunkach pędy pnącej róży, wdzięcznie splatające się z czymś długim, grubawym i brązowym, spływającym z góry w miejscu, gdzie powinien znajdować się domek.

- W życiu nie widziałem czegoś podobnego – powiedział niepewnym głosem Miś Mamusi.

- Jakaś kosmiczna plazma...? – zapytałam słabo. – Obcy atakują...?

Brązowe sploty wiły się po pobliskich drzewach, po ziemi i rozpełzały się na trzy sąsiadujące działki, tworząc malownicze nawisy.

- Pergola – rzucił krótko Miś Mamusi. – Winogrona. Cholera, jak tu w ogóle wejść?

Wybrał spośród przytaszczonych sprzętów jeden, z namysłem odpalił, po czym warcząc i kopcąc straszliwie, runął w gąszcz.

* * *

Późnym popołudniem naszym zalanym potem oczom ukazał się imponujący widok. Brązowe sploty pościągane przeze mnie z sąsiednich działek zaścieliły całe trzy ary naszej, tworząc chaotyczną mozaikę przetykaną pnączami róży i kawałami drewna ze spróchniałej śliwy. Odsłonięty domek prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy: zapadnięta podłoga werandy broniła wstępu do wnętrza widocznego przez potłuczone szyby. Zapleśniałe ściany otaczały szczątki dawnych mebli porośnięte efektownymi grzybami. Przez zawalony dach ściekała do środka wilgoć. Całości dopełniały wdzięcznie ażurowe ramki stanowiące pozostałość po niegdysiejszych rynnach.

- To trzeba będzie chyba wysadzić w powietrze i od nowa zagospodarować lej po bombie – orzekłam ponuro. – Ja tego nie ogarniam.

- Nie pękaj – powiedział Miś Mamusi dziarsko – tylko bierz się do roboty. Ja idę karczować te trzydziestoletnie porzeczki, a ty rozpal ognisko, trzeba będzie trochę tego puścić z dymem.

* * *

Po upływie 40 minut Miś Mamusi zastał mnie nad smętną kupką nadpalonych papierów i suchych patyczków. Moje wysiłki okazały się beznadziejne.

- Koniec roboty – oznajmił. – Złamałem obie łopaty. – Spojrzał na mnie i na miejsce, w którym powinno płonąć ognisko. – Debilka – zawyrokował. – Wychowałaś się na wyjazdach i ogniska nie umiesz rozpalić?! Odsuń się i zacznij ściągać w jedno miejsce ten chłam.

- Nie musiałam, to nie rozpalałam – wymamrotałam obrażona. – Zorganizuj kurs, to się zapiszę.

Miś Mamusi pogrzebał w stercie akcesoriów i zachichotał. Z satysfakcją wylał na kupkę butelkę rozpałki do grilla.

- Dobra, pali się – ogłosił i dołożył gałęzi. – Znoś wszystko tutaj i układaj w porządny stos, a ja porąbię te konary. Gdzieś tu była siekiera...

Ustawił na pniu duży kloc drewna i zamachnął się. Ostrze siekiery błysnęło złowieszczo w czerwonawym blasku przedwieczornego słońca.

- Kurrrrr...! – moich uszu dobiegł zduszony okrzyk. Zajęta ciągnięciem z drugiego końca działki potężnego konara wielkością dorównującego sporemu drzewku, już prawie osiągnęłam cel.

- Co się... – zaczęłam, odwracając się jednocześnie o 90 stopni, aby jakimś cudem wtaszczyć sterczący pagaj na rosnący stos. W tym samym momencie pochylony nad pniem Miś Mamusi wyprostował się gwałtownie i trzymany przeze mnie pień trafił go w potylicę.

- Wszystkie kurwy świata!!! – okolicę przeszył wściekły ryk. Miś Mamusi odwrócił się do mnie przodem. Z łuku brwiowego, spod potężnego guza nad lewym okiem ściekała mu krew. – Co to miało być?! Zemsta za wszystkie lata wspólnego dzieciństwa?! Nie dość, że ta franca tępa – machnął trzymana w ręku siekierą – i klocek odskoczył mi prosto w czoło, to jeszcze ty chciałaś mnie zabić?!

- Oj tam, zaraz „chciałam”... No przecież kazałeś mi to tu zwlec.

- Ale nie kazałem ci walić mnie w łeb całym okolicznym drzewostanem...!!

- No, niby nie... – położyłam uszy po sobie. – Samo tak wyszło...

- Wiesz co? – Miś Mamusi rozejrzał się po pobojowisku i utkwił wzrok w dogasającym ogniu. – Wiesz co? – powtórzył i westchnął. – Jednak szkoda, że nie mieliśmy żadnych rolników wśród protoplastów. Może jakoś lepiej by nam to poszło?

Wzruszyłam ramionami. Miś Mamusi rzucił siekierę na stertę chaszczy przeznaczonych do spalenia.

- Jedźmy do domu opatrzyć rany – powiedział spokojnie. – Może kiedyś tu wrócimy.

Bez słowa zdjęłam rękawice i wrzuciłam w resztkę ogniska. W moich dłoniach tkwiło mnóstwo grubych kolców.

- Może – odpowiedziałam bez przekonania.



28 maja 2025

183. W imię bankomatu

Rodziców się nie wybiera, ale chrzestnych – tak. Panują w umiłowanym narodzie dwa związane z tym zwyczaje, które chętniej nazwałabym skrajnymi idiotyzmami.

Przyszła do mnie pewnego dnia Kulka. Usiadła ciężko na taborecie w kuchni i zamilkła na amen. Wręcz zamieniła się w zmurszały pień. Niespiesznie ładowałam naczynia do zmywarki, wiedząc, że zalągł jej się jakiś problem, ciśnienie rośnie, a gdy pęknie, to wreszcie się jej uleje.

Ulało się, gdy sięgałam po patelnię.

- Kuzynka poprosiła mnie na chrzestną – oznajmiła grobowym tonem. – Przyjdzie sobie chyba w łeb strzelić.

Ano, w rzeczy samej. Gdyby padło na mnie, do strzelania w łeb nie byłoby powodu, bo na jej tle wypadam na nieludzko zracjonalizowaną. Co innego moja przyjaciółka. Obłożona nieprawdopodobną liczbą chrzestnych synów i córek, co chwilę jest przybijana do ziemi czyimiś urodzinami, komuniami, ślubami, Mikołajami i Gwiazdkami. Sama ledwo przędzie, będąc samotną matką trójki dzieci. A na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą.

- To trzeba było odmówić – powiedziałam beznadziejnie. Z góry wiedziałam, co za chwilę usłyszę. Oczywiście usłyszałam.

- No co ty, dziecku się nie odmawia.

A otóż właśnie. Co za głupota! Po pierwsze, to nie dziecko prosi, bo w wieku „chrzcielnym” leży w charakterze naleśnika i jest mu najdoskonalej obojętne, co się wokół dzieje, pod warunkiem, że ma ciepło, sucho i pełno w brzuszku.

Po drugie, dorośli rodzice powinni zrozumieć odmowę – wszak to oni będą za chwilę patrzeć chrzestnym rodzicom na ręce, kiedy, kto i ile daje, a nie ich maleńkie dziecko. Jeżeli się obrażą – mała strata, bo na co komu znajomość z tak małostkowymi ludźmi? Przyjaciółka wszakże, jak zwykle, z rezygnacją poszła pod nóż. Przypomnę jej to przy najbliższym jojczeniu, że do końca miesiąca nie wystarczy jej na jedzenie i musi wziąć pożyczkę, bo zbliża się komunia „chrześniaka”, aczkolwiek szczerze wątpię, czy to coś da.

Tu problem zazębia się z drugim i jeszcze bardziej chorym. Rodzice chrzestni traktowani są jak bankomaty. Nawet najmniej ważne okoliczności, takie jak spotkanie u cioci na imieninach, wymuszają na chrzestnych sprezentowanie czegokolwiek „chrześniakowi”. Stawka idzie w górę przy jego osobistych urodzinach, imieninach, Mikołajach i Gwiazdkach. Wraz z komunią, bierzmowaniem, ślubem i weselem obłęd wzrasta: chrzestni wyskakują z portek i zadłużają się po uszy, bo trzeba podopiecznego tak obdarować, żeby zaspokoić jego wszelkie zachcianki, rodzinie żeby oko zbielało, a darczyńca długo z kredytów nie wyłaził. To chore, ale z maniakalnym uporem w tym kraju praktykowane. Co więcej, jeśli ofiarność chrzestnego nie nosi znamion dobrowolności, a sam, biedaczysko, wydaje się zbyt opieszały, we właściwym czasie macki wyciągną się same. Tymczasem z okazji wydarzenia o charakterze religijnym wystarczy podarować dziecku związany z nim przedmiot. To wszystko. Ale winę za piętrzenie wydatków ponoszą sami chrzestni nakręcający sprężynę do granic absurdu.


25 maja 2025

182. Żenada polska

Jeżeli z tytułu ktoś wywnioskował, że będzie o polityce, to w życiu bardziej się nie pomylił. Będzie o żenujących sytuacjach, w których albo zgrzytam zębami, albo usilnie próbuję zachować powagę, podczas gdy w środku bulgocze we mnie gromki śmiech. Okoliczności te zachodzą, gdy rozmawiam z osobami głównie mi znajomymi, ale także gdy usłyszę jakiś kwiatek od osoby obcej. Nie od dziś wiadomo, że multum Polaków albo posługuje się niechlujnym językiem, albo jest głupich jak but. Nie chodzi tu o wyświechtane przykłady błędów językowych, bo temat został już rozwałkowany na placek. Fascynuje mnie radosna twórczość cymbałów, którzy nie wiedzą, co mówią.

Oto baba na rynku w ferworze dyskusji użyła sformułowania „ja to znam z obdukcji”. Padłam.

A co powiecie na „zespół tarota”? Nie wiem, co gorsze – sama jednostka chorobowa czy stan intelektu osoby mówiącej?

Koledze mojego brata gratuluję informacji: „cyklon mi się zaburzył”.

A wiecie, po czym poznać przynależność jednostki pływającej? Ano po tym, że pływa „pod polską banderolą”.

Moja ulubienica z pracy uporczywie i namiętnie stosuje wyrażenie „pięć złote”, „czterdzieści złote” itp. No i co tu komentować? Niewyuczalność jest trwała.

Inna koleżanka (o zgrozo, polonistka) używa dziwacznego „radziłyśmy z Anetą”, „idę stąd, bo za głośno radzą”. Kto radzi, komu radzi i co radzi? Może ktoś wie?

Kolejna polonistka zwykła mawiać, że „uczeń jest zaopiekowany”. Nic, tylko głową o ścianę tłuc, ale szkoda mi i głowy, i ściany.

Mnóstwo razy słyszałam, że ktoś idzie „uspać dziecko”. Poprawiony, uporczywie trwa przy swoim, twierdząc, że dziecko można uspać, a uśpić to co najwyżej psa”. Madonna Santa!

Osobie nieco niegramotnej komputerowo polecono: „naduś analuj”. Na Zeusa! Co ludzie mają w głowach?

Kolejna perła głosi, że „prezydent zawegetował ustawę”. Cóż, widocznie miał za dużo Vegety.

Usłyszałam też samochwałkę: „Patrzyli na mnie z wielkim autorytetem”. Zatkało mnie. Normalnie.

A jedna pani, przeczytawszy dwa moje tomiki wierszy, oznajmiła: „Jestem zaimponowana”.

Kurtyna.




18 maja 2025

181. Wsiąść do pociągu byle jakiego

W związku z wyróżnieniem otrzymanym w ogólnopolskim konkursie, w piątek udałam się na uroczystą galę rozdania nagród. Atrakcje rozpoczęły się już na wstępie.

 

* * *

 

Miejsce akcji: przedział w wagonie kolejowym (z miejscówkami, niestety).

Czas akcji: około południa.

Osoby dramatu:

- Frau Be, pogrążona w lekturze,

- Małżonka 40+,

- Małżonek 40+,

- 3 hałaśliwe baby walące obornikiem i kurzomózgowiem.

Temperatura:

- na zewnątrz – 11°C,

- wewnątrz – coś około 99,9°C.

 

* * *

 

Małżonka 40+: Zdejmij mi walizkę, bo skończyła się woda mineralna, a tam mam drugą.

Małżonek 40+: Co?

Małżonka 40+ (cierpliwie): Zdejmij walizkę z góry. Skończyła mi się woda mineralna.

Małżonek 40+: A po co ci?

Małżonka 40+ (wciąż jeszcze cierpliwie, ale za to nieco głośniej): Walizka, bo mam w niej wodę mineralną, a woda, bo ta już mi się skończyła. Pić mi się chce.

Małżonek 40+: Co?

Małżonka 40+ (z wyrazem udręki na twarzy): No proszę Cię, zdejmij mi tę walizkę!

Małżonek 40+: Ale po co ci?

Małżonka 40+ (z lekkim zniecierpliwieniem): Po prostu zdejmij!

Małżonek 40+: Hy...?

Małżonka 40+(z malującą się na twarzy wyraźną złością): Zdejmij mi tę walizkę!

Małżonek 40+: A po co?

Małżonka 40+ (wściekła, machając pustą butelką): Wodę tam mam! Pić mi się chce!!!

Małżonek 40+: Co?

Małżonka 40+ (agresywnie): Zdejmij mi walizkę!!!

Małżonek 40+: Ale po co?

Małżonka 40+ (z furią): Woda!

Małżonek 40+: Jaka woda?

Małżonka 40+(w amoku): Walizkę zdejmij!!!

Małżonek 40+: Po co ci walizka? Co ty w niej masz?

Małżonka 40+ (z obłędem w oczach): PO GÓWNO!!!

Frau Be (znad książki): Prrrrrrychch... parsk!

 

* * *

 

Epilog

Małżonek 40+, wykonawszy skomplikowany i bolesny proces myślowy, zdjął w końcu walizkę, nieprzytomnie zaciekawiony, co też takiego frapującego ma w niej jego połowica.

Małżonka 40+, napiwszy się upragnionej wody, ostrzegawczo obrzuciła męża wzrokiem rozjuszonej harpii i, wetknąwszy w uszy słuchawki, wtuliła się w kąt przedziału.

Niewzruszenie śmierdzące obornikiem i dennie paplające baby wysiadły, na szczęście, gdzieś po drodze.

Niżej podpisana (i sfotografowana) jednak przeżyła (wszelako z trudem) resztę podróży w rozgrzanej do czerwoności konserwie.

Królowa jest tylko jedna!

12 maja 2025

180. Co ze mną jest nie tak?

Ja wiem, że nie stać mnie na markowe ciuchy, przez co jestem do tyłu z modą. Wiem, że ubieram się przeciętnie i bez fajerwerków. Cóż, i tacy ludzie muszą istnieć na świecie, żeby stanowić tło dla tych bogatszych i będących na czasie.

Jednak z tego, czego się nauczyłam o świecie przez te wszystkie lata, a także z definicji wynika, że moda to coś takiego, co jest popularne w danym czasie, np. styl ubierania się. Natomiast modny to taki, który pozostaje w zgodzie z obowiązującą modą. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.

W takim razie co ze mną jest nie tak? Wydaje mi się, że nie doceniam pięknych, a jednocześnie codziennych i jakże praktycznych kreacji prezentowanych na pokazach mody, tak w Polsce, jak i na całym świecie. No bo czy zaprezentowane poniżej ubiory nie są warte grzechu? Sami zobaczcie.

Ewidentnie strój odpowiedni do wyjścia na ulicę. Przynajmniej targanie siat z zakupami nie nastręcza trudności.

Coś dla wielbicieli ogródków działkowych i przydomowych. Wygodne nakrycie głowy, zwłaszcza przy plewieniu grządek.

Któż nie chciałby pokazać się w takiej kreacji w kościele?! Kowalska z Malinowską i Nowakową zżółkłyby z zazdrości.

Nie wiem, Matka Boska li to, czy inna komunistka? Ubiór polecany szczególnie słuchaczkom Radia Maryja i odbiorcom TV Republika.


Kreacja à la Regina Caeli. Odpowiednia dla dziewczynek przystępujących do pierwszej komunii i jako suknia ślubna.



Wygodny strój codzienny na zakupy i powrót komunikacją miejską.



7. Nooo... W takim płaszczyku to pomknęłabym do pracy. Mogłabym wziąć pod swoje skrzydła... przepraszam, poły całą klasę, o oświecaniu - tfu! oświetlaniu - nie wspominając.

8. Apetyczny pomysł unisex. Godny polecenia jest zwłaszcza makijaż ust.


9. Zawsze marzyłam o takim stroju. Koleżanki padłyby trupem (ze śmiechu)!

10. Wyjątkowo udany pomysł na randkę. Szkoda, że krzesło jest do góry nogami, pan mógłby sobie na pani usiąść...


11. To moja ulubiona propozycja. Prostota, lekkość, wdzięk, szyk i elegancja. Co tu wiele komentować...


12. Morska piana w moim ukochanym kolorze. Konkurs na flakon lub dzban wygrałabym w przedbiegach.

13. Światło na oświecenie pogan... Wygodny, uniwersalny ubiór dla wszystkich, od niemowlęcia po starca. Odnajdą się w nim i sekretarki, i salowe, i bibliotekarki. Kaganek oświaty jeszcze nikomu nie zaszkodził.

14. Nareszcie coś dla panów. Wątpię, czy udałoby mi się powściągnąć chuć na widok tak wystrojonego listonosza, sprzedawcy butów, studenta filozofii czy emerytowanego kolejarza...

15. Genialny kostium codzienny, w sam raz dla sprzątaczek, stewardess, pielęgniarek i kelnerek.

16. Strój dla wszystkich, którym ręce opadają z szelestem. W tym dla mnie.


17. Cóż. Skromność przede wszystkim. Efektowna, a jednocześnie dyskretna kreacja na pogrzeb, a także do teatru, filharmonii i opery.

18. I ponownie coś dla panów. Ubiór znamionujący jednostki męskie, o ognistych temperamentach i mocnym seksapilu.

19. CHCĘ TO!!!

20. Na koniec coś dla rasowych brytanów. Kreacja typowo męska, zastępująca popularny dres i czapkę wpierdolkę. Serdecznie polecam do kibicowania na stadionie, prac w ogrodzie, ale też do pracy i na wieczór kawalerski.

/Wszystkie zdjęcia pochodzą z Internetu/

02 maja 2025

179. Spod mchu i paproci

Ekhem.

A to było tak.

Myślałam, że nadciągnął kolejny najponurszy z ponurych epizodów depresyjnych i przyjdzie mi szukać mocnego sznura. Nie jestem do końca przekonana, czy tak było, ale być może do porośnięcia mego mdłego ego mchem i paprociami przyczynił się pewien sympatyczny drobnoustrój. A może i nie. Nie wiem, jedno nie wyklucza drugiego, zresztą, nałożyły się na siebie.

Wielkanocny poranek powitał mnie specyficznym rodzajem rezurekcji – zamiast dzwonów, gigantyczny paw.

We łbie cyrk, w dupie karuzela, no, idealne święta, doprawdy. Jakoś pozbierałam się zusammen do kupy i z mocnym postanowieniem jazdy samochodem (czyt. świątecznoalkoholowej wstrzemięźliwości) udałam się do rodziny dwie przecznice dalej na wielkanocne śniadanie z obiadem. Wszak nie o zaspokojenie pokarmowych żądz szło, a o przyjemność obcowania. Faktycznie, wchodziły mi tylko jaja w sosie majonezowo-rzodkiewkowo-szczypiorkowym, więc żywiłam się nimi do samego obiadu. Na resztę nie mogłam patrzeć. Humorek jednak też niekonieczny, wszak ból głowy i nudności to nie są okoliczności, które tygrysy lubią najbardziej. Najszczęśliwszym momentem dnia był powrót na posterunek. Rąbnęłam się do wyra obok Czeslavy (z nią bowiem spędzałam czas hasania po świecie mojej rodzicielki) i rozpoczęłam uczciwe chorowanie. Zeszło mi do wtorku, po czym w środę skończyło się El Dorado i należało ruszyć się do kołchozu. Z tej okazji (chyba) znowu pohaftowałam sobie w domu, w pracy, a nawet na trawniku nieopodal przystanku autobusowego, w uznaniu zaś tych zasług dyrekcja wysłała mnie w zawrotnym tempie do lekarza, ten natomiast radośnie odtrąbił rotawirusa i z przyjemnością wylądowałam w domowych pieleszach.

Zawszeć to milej puszczać kolejne pawie niż kwitnąć w nieulubionych okolicznościach przyrody. Tak gdzieś około soboty-niedzieli zmobilizowałam mdłe ciało do działania, a w poniedziałek i wtorek nosiły mnie na skrzydłach wyspanie, dobre samopoczucie i perspektywa długiego weekendu. W środę spruła żywo, bo uszyła krzywo… A, nie, wróć, to nie tak szło. W środę o poranku… od początku to samo. Dwa szybkie pawie, trzy szybkie przebieżki z numerem drugim i wystrzeliło mnie w kosmos.

Dowlekłam się do łagru przed 7.00, półprzytomna z osłabienia obrobiłam swój warzywniak (trudno iść na jednodniowe L4 tuż przed „majówką”) i zarządziłam odwrót. 1 maja – ciąg dalszy, w przerwach spałam do 18.30 i od 21.00 do dzisiaj. Dzień mija, a mnie, póki co, jedynie przyciężkawo w przewodzie pokarmowym, większe atrakcje się skończyły. Tylko słaba jestem jak krowi placek w czasie suszy.

I taki to atrakcyjny żywot wiodę ostatnio, wszystko leci mi z rąk, a psyche cierpi za milijony. Co dnia odpalam komputer, otwieram wszystkie blogi z własnym włącznie i na dobrych chęciach się kończy. W głowie wciąż wirówka.

I co najgorsze, Pantera się zepsuła.