Człowiek
bywa zakręcony jak ruski termos. Zdarzają się w życiu sytuacje,
o których wnukom będę opowiadać (o ile będę je miała, na czym
specjalnie mi nie zależy). Póki co, dobrze się bawię, gdy o nich (sytuacjach,
nie wnukach) myślę.
Ewidentną
wpadziochę zaliczyłam w wieku 25 lat. Nigdy wcześniej nie byłam na
wsi, dlatego z wielkim zainteresowaniem wypytałam Gbura, który pochodził
z gospodary po horyzont, czy świnie mają naprawdę takie ryjki jak na
obrazkach. Gbura zatchnęło, gdy to usłyszał i zadziałał błyskawicznie:
przygotował grunt i zaprosił mnie na uroczyste oględziny. Cała wieś
wiedziała, że w niedzielę przyjedzie jedna taka przygłupia miastowa, co
magistra ma, a świni w życiu nie widziała. Sprawę ryjków zbadałam
empirycznie, wykonałam nawet stosowne fotografie i z niekłamaną
przyjemnością spadłam z konia gratis aż ziemia jęknęła.
-
Piłaś kiedyś mleko prosto od krowy? – zapytał Gbur. – Mama właśnie poszła doić.
Napijesz się?
-
No jasne! – wykrzyknęłam entuzjastycznie. Na wszelki nabiał jestem pazerna do
sześcianu, a za prawdziwe mleko oddałabym się byle komu. Już po chwili
dostałam kubek, na który rzuciłam się zachłannie.
-
Pyyyyszne! – oblizałam się z rozkoszą. – Ale po co grzałeś? Ja lubię
zimne.
W
pokoju zapadła gwałtowna cisza, którą następnie rozdarła salwa śmiechu. Nie
pamiętam, kto pierwszy się uspokoił i wyjaśnił mi, jak zrobiłam
z siebie głupa. Od tamtego czasu minęło kilkanaście lat, ale Gbur do końca
życia otwierał mi drzwi z pytaniem: „ale po co grzałeś?” na ustach.
Kolejny
raz wygłupiłam się na wczasach w Rymanowie Zdroju. Szłyśmy sobie spacerem.
Kulka z Wybrakowaną pogrążyły się w rozmowie, tabun naszych dzieci
kłębił się wokół nas w dowolnych i zmiennych konfiguracjach,
a ja zamykałam grupę, wlokąc się pogrążona w zamyśleniu. Nałogowo
kontemplowałam uroki bliższej i dalszej przyrody. W pewnym momencie
coś w krajobrazie mi nie zagrało.
-
Stójcie! – gestem przywołałam do siebie dziewczyny. – Popatrzcie na to.
-
No, co? – zapytała Kulka obojętnie i wzruszyła ramionami.
-
No to, popatrz na to! – zniecierpliwiłam się.
-
Widzę przecież. No i cóż takiego?
-
Jak to: co?! – zdenerwowałam się. Ślepa, czy jaka? Przed nami rozpościerało się
coś na kształt zagonu jakiegoś beznadziejnie nieatrakcyjnego zielska
z rzadkimi, drobnymi, zupełnie niedekoracyjnymi białymi kwiatkami. Ni
w pięć, ni w dziewięć.
-
Nie razi Cię to dziwne coś? Po jaką cholerę ktoś posadził koło domu tak dużo
takich potwornie brzydkich kwiatków? – zapytałam zniesmaczona osobliwym gustem
właściciela ogródka. – Nie było ładniejszych?
-
Panie święty, zmiłuj się... – jęknęła Kulka i razem z Wybrakowaną
zaczęły szatańsko chichotać. – Przecież to ziemniaki!
Tom
się dowiedziała.
Następnie
mój przyjaciel TiP zaprosił mnie kiedyś do swojej pracy, aby mi ją ze
szczegółami pokazać. Wielogodzinny w niej pobyt był dla mnie
w całości fascynujący, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zaliczyła jakiejś
wpadziochy. Zeszliśmy mianowicie do studia nagrań książki mówionej. Zawsze
znajdzie się tam jakaś interesująca postać, bo książki nagrywają przede
wszystkim aktorzy. No i się nie zawiodłam. Patrzyłam przez szybę, jak w sąsiednim
pomieszczeniu czyta powieść Jacek Rozenek. W pewnym momencie pomylił się,
przerwał czytanie, napił się wody ze szklanki i za pomocą rozmaitych
przycisków porozmawiał z panem z reżyserki. W tym czasie
uzewnętrzniłam swoje doznania.
-
Nie lubię tego typa – powiedziałam, odwracając się w kierunku TiP-a. – Ma
paskudną gębę.
Wspomniany
typ przelotnie obrzucił nas uważnym wzrokiem zza szyby, a może tylko mi
się wydawało... Pan z reżyserki odwrócił się do mnie z rozbawioną
miną.
-
Na drugi raz – powiedział wyraźnie ucieszony – gdy trzymam palec na tym
guziczku, proszę nic nie mówić, bo tam słychać.
Buraczkowa
na twarzy wypadłam ze studia i z prędkością światła znalazłam się
w gabinecie TiPa kilka pięter wyżej. Zdaje się, że pobiłam rekord trasy.
Kiedy
indziej dokonałam manewru stulecia. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że należę do
gatunku ludzi, którym zawsze jest gorąco. Najczęściej paraduję więc po
mieszkaniu w samej bieliźnie, co zdarza mi się także w zimie. Pewnego
wczesnojesiennego dnia wpadłam do domu zziajana i głodna. Rozebrałam się,
jak zwykle, do rosołu. Zrobiłam sobie kanapkę, wzięłam kawę i usiadłam
przy biurku. Niespiesznie włączyłam komputer. Pochyliłam się nad klawiaturą...
i kątem oka zarejestrowałam coś dziwnego, czego do tej pory normalnie nie było
w moim polu widzenia. Wyprostowałam się i spojrzałam w okno.
Zrozumiawszy, co widzę, zamarłam. Tak jakoś zapomniało mi się, że gdzieś pod
koniec lata zaczął się remont elewacji sąsiedniego bloku. Niedaleko moich okien
wyrosły rusztowania. Na poziomie mojego piętra stało właśnie czterech facetów.
Oparci niefrasobliwie o barierkę, z kanapkami w rękach, jedli
drugie śniadanie i gapili się w moje okno...
A
jakie Wy zaliczyliście wpadki?