W rzeczy samej. Sama chciałam,
debilka.
1. Z pomysłem, aby zażyć wczasów
w klasztorze, nosiłam się już od lat, ale z realizacją się nie śpieszyłam.
Trzymałam ten pomysł w odwodzie. Jakby co. Ostatnimi czasy zrobiło się
to dość modne, zwłaszcza w kręgach zapracowanych, a nawet
przepracowanych korpoludków płci i wyznania dowolnych. Nie tylko zresztą
korpo. Ideą jest wypoczynek, nie tyle fizyczny, co psychiczny, reset i w ten
deseń. A że i mnie by się przydały odcięcie, cisza, spokój, „kontemplacja”
(no bez jaj!), przemyślenia, natchnienia i poszukiwanie siebie, to pomyślałam:
„czemu nie?” i runęłam w przepaść.
2. Zakony oferujące „wczasy z klasztorze”
proponują ciszę, przyrodę, rozmowy, spowiedzi, dobre jedzenie i inne fikuśności.
Nie zastanawiałam się za specjalnie nad kierunkiem, zakładając, że
najbliżej i najprościej będzie wybrać opactwo tynieckie (do Krakowa mam coś
w rodzaju rzutu beretem). No to pojechałam, odnosząc wrażenie, że wiem, czym
to pachnie. Nie wiedziałam.
3. Wybrałam pokój o nazwie „Komfort”
w cenie – bagatela! – 260 zł za dobę ze śniadaniem. Pozostałych posiłków
(po 55 zł sztuka) nie zamawiałam, bez przesady. To już pstrąg na
pobliskiej przystani kosztuje sporo mniej.
4. Szybciutko okazało się, że
rozziew między potocznym a tynieckim rozumieniem słowa „komfort” jest
bezbrzeżny. Ręce i cycki opadły mi synchronicznie na widok tego cudu. Zatęchła
izdebka na poddaszu, wielkości mniej więcej (raczej mniej niż więcej) dwóch
metrów kwadratowych, z wąską szparą pod sufitem imitującą okno,
dysponowała stosem Biblii, modlitewników i innych pism nabożnych – chyba dla
odwrócenia uwagi ofiary od braku powietrza i powierzchni. Stare, wyboiste
i skrzypiące łóżko sugerowało rychłe wydanie ostatniego tchnienia. Marzenie
o klimatyzacji w tym miejscu budziło i śmiech, i rozpacz
splecione w jednym uścisku. Łazienka „w pokoju” to oddzielne
kuriozum: między wejściem do kabiny prysznicowej a ścianą pozostało góra
10 cm. Jak ja niby przez te 10 cm miałabym się przecisnąć,
cholera wie, cud się nie stał nawet w tak świętym miejscu i myłam się
po kawałku w umywalce. Wesołe miasteczko z parkiem rozrywki w jednym
niech się schowają. Postanowiłam się nie poddawać tak od pierwszego
kopa, ale faktem jest, że przywykłam, doprawdy, do zgoła innego rozumienia pojęcia
komfortu. Żeby było zabawniej, na korytarzu było ciemno choć oko wykol, a do
„pokoju” trafiałam tylko dlatego, że był ostatni. W dodatku bez numeru, a hecnie
oznaczony imieniem jakiegoś świętego.
5. Pozostałą część dnia
poświęciłam na wypicie zimnej lemoniady (w przystani), zjedzeniu lodów (w przystani)
i spożycie zimnego piwa (w przystani). Nie dałam zarobić oszustom na
sobie ani jednej złotówki więcej.
6. Jedyne, co mi się spodobało,
to śpiewy mnichów. Potęga wprawnych, męskich głosów robi wrażenie. I chłód
w kościele, tak potrzebny w ten sakramencki skwar.
7. Przez wszystkie trzy noce,
które tam spędziłam, rzucałam się jak w tańcu świętego Wita, a co
ciekawsze, budził mnie po kilka razy mój własnych krzyk. We dnie nie rozmyślałam,
nie kontemplowałam, nie pisałam wierszy, nie robiłam zdjęć, nie bywałam
na mszach, nie modliłam się i zasadniczo koncentrowałam się
na przetrwaniu. W upał wszystko jest starsze, brudniejsze, bardziej
lepkie, a opactwo tynieckie jest najstarsze w Polsce (z połowy
XI w. i nieprzerwanie działające), to dość. Trwałam w obrzydzeniu
i marzyłam o powrocie do domu, co wcieliłam w życie dzisiaj po śniadaniu.
8. I te infantylne rozmówki przy
śniadanku… Chuderlawe panienki podlizują się zakonnikom, rachityczni
chłopcy z lordozą grzebiący w jedzeniu kościotrupimi paluszkami podlizują się
zakonnicom, a po jadalni niesie się echem „a Pan Jezus na to…”, „nieszpory
o Matce Bożej śpiewaliśmy…”, trudno uwierzyć, że to dorośli ludzie.
9. Z ulgą powiedziałam temu
miejscu „do niewidzenia” i wystartowałam do domu jak na dopingu. Tylko jeszcze
musiałam przeturlać się przez kawałek Krakowa, paskudnego, obskurnego i brudnego
(przepraszam, jeśli popełniam właśnie faux pas wobec kogoś, kto tam mieszka) i nielubianego
od zawsze.
10. W domu dopadła mnie klątwa
mnicha, tj. – z przeproszeniem – biegunka-gigant. Pewnie się w tym „komforcie”
czymś zatrułam albo zaraziłam. A teraz, wykąpana i leżąca na
rozgwiazdę, donoszę, co następuje: JESTEM RAZ NA ZAWSZE WYLECZONA Z KATOTURYSTYKI.