05 maja 2022

11. Rozdział I. 1989 - 2

 Kochani, dziś drugi odcinek mojej babsztylady. Kto ma oczy, niechaj czyta! :-)

Dla przypomnienia: pierwszy odcinek znajduje się tutaj:

***********************************************************************************************************************************

Rozdział I. 1989

 

2.

 

Piątek dwudziestego czwartego marca 1989 roku był dniem słonecznym i prawdziwie wiosennym. Powietrze pachniało obiecująco. Siedmioosobowa grupa złożona z czterech dziewcząt i trzech młodych mężczyzn zbliżała się wczesnym rankiem do dworca PKP obarczona rozlicznymi torbami, torebkami i paczkami o różnych kształtach. Na pierwszy rzut oka ci młodzi ludzie nie różnili się niczym od setek innych studentów, którzy co tydzień wyruszali do domu objuczeni ubraniami do prania i pustymi słoikami do ponownego napełnienia.

Osobą wyróżniającą się w tej malowniczej grupie była górująca wzrostem nad pozostałymi szczupła, koścista blondynka o naturalnie jasnych włosach ostrzyżonych modnie „na palmę”. W pociągłej, niezbyt ładnej twarzy dominował wydatny, orli nos. Poszerzane w biodrach spodnie z jasnego dżinsu, ostatni krzyk mody, zwężały się ku dołowi „w marchewkę”, uwypuklając jedyny mankament sylwetki: „niskie zawieszenie”, a na nim nieproporcjonalnie wydatne uda i pośladki. Członkowie paczki zwracali się do dziewczyny per „Mańka”, choć nie lubiła tego zdrobnienia. Miała na imię Maria i wolała, żeby ją tak nazywano. Trzymała za rękę chłopaka, który prawie dorównywał jej wzrostem. Dawno już zrezygnowała z chodzenia w butach na wysokim obcasie. Nawet gdy raz na jakiś czas porzucała ulubione spodnie na rzecz krótkiej spódnicy, wkładała zupełnie płaskie pantofelki.

Towarzyszący jej młodzieniec nie wyróżniał się niczym szczególnym. Na flanelową, ciemną koszulę w dyskretną kratkę narzucił skórzaną kurtkę w nieokreślonym kolorze najbardziej zbliżonym do brązu, dżinsowe spodnie podkreślały długość jego zgrabnych, prostych nóg. Kasztanowe, falujące włosy opadające fantazyjnym lokiem na czoło i kilka ledwo zauważalnych piegów na nosie odbierały mu męski wygląd, a dodawały chłopięcości. Wyglądał na młodszego od swojej dziewczyny i tak też było. Mańka była od niego starsza o równe dwa lata. W liceum chodził do jednej klasy z chudym rudzielcem o wiewiórczym zgryzie, aktualnie zaś był studentem pierwszego roku filologii rosyjskiej.

Zanim Maria odkryła w sobie miłość do królowej nauk, długo nie mogła się zdecydować, co ze sobą zrobić. Na koniec, dla odroczenia właściwej decyzji, wybrała położnictwo. Dwuletnie studium pomaturalne dawało jej czas do namysłu i praktyczny fach do ręki. W trakcie nauki z niemałym rozbawieniem skonstatowała, że ma na roku zakonnicę i… kleryka oraz dwu innych mężczyzn. Pierwszy poród, przy jakim była w czasie praktyk, pozostawił w jej pamięci niezatarty ślad: prawie dwumetrowa i ponad stukilogramowa kobieta wydała na świat sześciokilogramowego potomka.

Zainteresowania i uzdolnienia matematyczne przeważyły u Mańki nareszcie i dopomogły w ostatecznym rozstrzygnięciu kwestii przyszłości. Dwuletni brak kontaktu z przedmiotem, z którym rozstała się po maturze, nie przyczynił się do jej sukcesu. Poszła na egzaminy wstępne ufna we własną pamięć i zdolności, resztę składając w ręce kapryśnej fortuny. Toteż nie od razu została studentką pełną gębą. Dostała się na listę rezerwową i przez pierwszy semestr uczestniczyła w zajęciach jako wolny słuchacz. Była inteligentna i bardzo zdolna, toteż zimowa sesja zaliczona bez większego wysiłku uczyniła ją szczęśliwą, pełnoprawną posiadaczką indeksu.

Pierwszą osobą, z którą Mańka zaprzyjaźniła się na studiach, była mieszkająca na tym samym osiedlu Kostka, niebieskooka szatynka przy kości, o niepospolitej osobowości i takimż poczuciu humoru. Znalazły się w jednej grupie i obie zwietrzyły praktycznie w tym samym momencie takie same fale, na których nadawały. Odtąd Mańka, która od czasu ukończenia szkoły średniej pozostawała nieco osamotniona, gdyż jej dawne towarzystwo rozpierzchło się po świecie, zyskała dobrą koleżankę. Co do Kostki, Mania poszerzyła grono jej licznych przyjaciół.

Od dziesiątego roku życia trzymała się z Marzeną, niedużym rudzielcem o wesołym usposobieniu. Odkąd „sześćdziesiątka”, szkoła podstawowa, w której Kostka rozpoczęła naukę, została przeniesiona na drugi koniec miasta, a dzieci przerzucono do słynnej „siedemdziesiątki”, siedziały razem w jednej ławce przez sześć kolejnych lat podstawówki. Rozdzieliło je liceum, później zaś zgodnie znalazły się na tych samych studiach. Mzinka, jak nazywali Marzenę, nie była może przesadnie uzdolniona w wybranym kierunku, nadrabiała jednak uporem, zajadłą ambicją i dociekliwością. Miała wszelkie dane po temu, aby nie pozostawać w tyle. Kostka przewyższała ją zdolnościami, dlatego mogła sobie pozwolić na ogarniające ją od czasu do czasu ataki lenistwa. Nie to, żeby całkiem się opuściła, co to, to nie. Na to nie pozwoliłyby jej wrodzone poczucie obowiązku i ambicja. Do tego nosiła zbyt charakterystyczne nazwisko, by móc pozwolić sobie na splamienie honoru rodziny. Przywykła już do pytań:

- Pani z tych Bilczeckich?

- Tak, z tych – odpowiadała ze znudzeniem, czasem nawet szybciej niż interlokutor zdążył dokończyć kwestię.

Jej stryj był pracownikiem naukowym na tej samej uczelni, matka pracowała na zamiejscowym wydziale UMCS, a ojciec zakończył przygodę z lotnictwem i kierował wielkim przedsiębiorstwem transportowo-budowlanym. Zapewne z powodu „rodowego nazwiska” nadano jej staroświeckie imię Konstancja, z którego rówieśnicy szybko zrobili Kostkę i tak pozostało.

W chwili, gdy paczka przyjaciół znajdowała się już prawie na finiszu swojej drogi, Konstancja zamykała grupę wraz z Mzinką i Szczupakiem. Ten ostatni, rówieśnik Mańki, studiował, choć nigdy nie było do końca wiadomo, na jakim kierunku i na którym roku. Bezustannie zmieniał tok studiów z dziennego na zaoczny i odwrotnie, przenosił się z politologii na nauki społeczne, by za kolejne pół roku studiować historię. W jego wyglądzie, sposobie bycia, protekcjonalnym tonie głosu było coś śliskiego, co nie podobało się Konstancji, ale przecież nie był to jej narzeczony, lecz chłopak Mzinki, a ta była w nim zakochana po uszy. Marzena miała nawet za złe przyjaciółce, że zamiast trzymać z nią, przeszła w końcu na stronę wroga: sprzymierzyła się z jej matką, która wręcz nie trawiła Szczupaka i nie przepuściła żadnej okazji, aby przekonywać swą jedyną latorośl, że gorzej nie mogła wybrać. Udręczona Mzinka uczyniła nawet pewnego dnia swej rodzicielce i najlepszej przyjaciółce rozdzierającą scenę, w czasie której, szlochając rozpaczliwie, z pasją zadawała im w kółko jedno i to samo pytanie:

- Dlaczego wy wszyscy nie chcecie, żebym ja z nim była?!

Matczyną intuicję i przeczucia szczerej przyjaciółki trudno było jakoś racjonalnie wyjaśnić.

Na samym przodzie grupy zbliżającej się do dworca kolejowego znajdowała się para sprawiająca wrażenie najbardziej zakochanej. Wyglądali na papużki nierozłączki. Postawna, elegancka dziewczyna była bardziej „zrobiona” niż ładna, natomiast jej chłopak zdecydowanie olśniewał wyróżniającą się urodą. Wysoki, jasnowłosy i niebieskooki, wyglądał na marzyciela o delikatnej, wrażliwej duszy, a jednocześnie było w nim coś urzekająco męskiego. On jeden z całego towarzystwa nie studiował na WSP. Był adeptem sztuki pilotażu na jedynej uczelni w kraju kształcącej pilotów lotnictwa cywilnego, zwanej pieszczotliwie polibudą.

Objuczona bagażami grupa stanęła w końcu w bramie hali dworcowej.

- Mamy pół godziny – przyszły pilot spojrzał na zegarek i błysnął zębami w łagodnym uśmiechu. – Chodźmy po bilety.