Zaczyna się.
A może właśnie się kończy.
Już było tak dobrze. Już tak fajnie szło.
Tylko że nadciągnęła ciemność. Ciemność jest strachem, a strach
ciemnością. Ciemność i strach są smutkiem. Bezbrzeżnym, dojmującym,
głębokim, bolesnym smutkiem. Obrzydzeniem. Ohydą.
Nienawidzę ciemności. Ciemności, czerni, fioletu.
Jestem dzieckiem światła. Kocham blask i kolory. Garbię się
i kurczę na widok nadciagającego mroku. Chcę uciec, rozpłynąć się,
zniknąć, nie być. Trzeci rok z rzędu coraz gorzej przychodzi mi znosić
jesień, poranne ciemności, popołudniowe ciemności, perspektywę zimy. Rozłażę się
jak stara ścierka, pękam jak zrzeszotowiała kość, wiatr rozwiewa mnie bezsilną
jak garść popiołu. Kulę się w sobie i owijam głowę kołdrą przed
siedemnastą, by nie widzieć ciemności, czerni, brązu, szarości, nie czuć tych
zimnych, lepkich sieci spowijających serce i umysł, nie marznąć w duszę,
nie zastygać w niekończącym się żalu, nie słyszeć łkania całego
obolałego świata...
A przecież to dopiero początek. Jest jeszcze tyle miesięcy do przetrwania, a ja już marzę o śmierci, która jest wytchnieniem, jest końcem wszystkiego, jest ciemnością i zarazem kresem ciemności. Kto wierzy w Boga, niech się za mnie modli, kto nie wierzy – niech uśmiechnie się nade mną w tej pustyni…