22 lipca 2022

28. Rozdział I. 1989 - 7

 Rozdział I. 1989 - 7

Niesmak, który pozostał po marcowych wydarzeniach związanych z zamążpójściem i weselem Zofii, rozwiewał się powoli, ustępując miejsca atmosferze napięcia związanego z nadciągającą sesją, a później uldze, z którą witano wakacje. W silnych na pozór więzach, które do tej pory scalały paczkę przyjaciół, dało się jednak dostrzec pewne rozluźnienia i pęknięcia. Dwa obozy, które wyłoniły się na Zośczynym strychu, wyraźnie boczyły się na siebie, usiłując jednocześnie udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Chłód wdzierał się zdradliwie w ciepłe do tej pory relacje, dlatego też trzy długie miesiące wakacji przyniosły wszystkim wytchnienie, nie tylko od setek zadań z algebry liniowej i analizy matematycznej, ale także od siebie nawzajem.

Pszczoła, która po ślubie zamieszkała u teściów, wyjechała z Adamem na całe wakacje do Dąbrówek, gdzie młody żonkoś przeżywał męki alkoholowej posuchy za sprawą pilnującej go rodziny małżonki. Mzinka ze Szczupakiem wybrali namiotowanie na Mazurach, starannie projektując kierunek, w którym się udali. Na ten sam pomysł bowiem wpadli Urszula z Mateuszem i zachodziła obawa, że się na siebie natkną, do czego nie kwapiła się żadna ze stron.

Kostka, nie mając wielkiego wyboru, samotnie wybrała się na MOP, słusznie mniemając, że wszędzie są jacyś ludzie i cierpieć samotności nie będzie. Młodzieżowe Obozy Pracy, zwane przez studentów MOP-ami, były niczym innym, jak tym, co sugerowała nazwa. Organizowane w rozmaitych mieścinach i wioskach Niemieckiej Republiki Demokratycznej, oferowały studentom odpracowanie obowiązkowych praktyk robotniczych, skromny zarobek w prawdziwych markach (które jednak ustępowały wartością tym zachodnioniemieckim), a przede wszystkim zapchanie wakacyjnej dziury. Zbieranie pomidorów lub jabłek nie było zajęciem atrakcyjnym ani intratnym, chodziło wszakże o rozrywkę i chętnych do wyjazdu nie brakowało. MOP-ami zarządzało Zrzeszenie Studentów Polskich i z uwagi na liczbę zainteresowanych nie było łatwo się na nie dostać. Z tego powodu Rada Uczelniana przyjęła zasadę, że wyjazd jest formą nagrody i przyznawano miejsca kandydatom, którzy osiągali najlepsze wyniki w danym roku akademickim. Kostka udała się bezpośrednio do „jaskini”, jak w duchu nazwała ciemną i ciasną siedzibę Rady Uczelnianej ZSP, mieszczącą się w akademikach i dostała się na obóz bez trudu. Pobierała stypendium rektora za wyniki w nauce, przyznawane na rok akademicki za osiągnięcie średniej ocen co najmniej 4,5, zwane przez studentów „ryjowym”. Nie była to jakaś oszałamiająca kwota, ale miło było poczuć co miesiąc stały przypływ gotówki.

Na zebraniu organizacyjnym dla uczestników MOP-u odbywającym się pod koniec lipca z zadowoleniem odkryła, że jedzie mnóstwo znajomych osób, w tym jej koleżanki i koledzy, z którymi znali się jak łyse konie. Dziś studiowali co prawda na różnych uczelniach, ale kiedyś chodzili razem do liceum, a nawet do podstawówki.

Stanęła na końcu gigantycznej kolejki z paszportem w ręku. Przy niewielkim stoliczku w dużej sali spisywano dane uczestników wyjazdu i numery dokumentów. Za Kostką znalazł się jakiś potężny, brodaty osobnik, którego postawa i fizjonomia znamionowały bujną i niekonwencjonalną osobowość. Z góry na dół ubrany był w modny, jasny i spłowiały dżins, przystrzyżone u góry ciemne włosy spływały z tyłu starannie wyselekcjonowanymi, długimi kosmykami aż na plecy. Nosił okulary, a nadgarstek spowijał mu szeroki pas skóry nabijanej ćwiekami zwany „pieszczochą”. Spojrzał na stojącą przed nim dziewczynę, pochylił się i bez namysłu wypalił jej prosto do ucha:

- Cześć. Paweł jestem, dla znajomych Icek.

Kostka spojrzała na niego zdziwiona tą niefrasobliwą bezpośredniością. Prawdę mówiąc, nie lubiła takich niedźwiedzi, a w tej właśnie chwili zajęta była gapieniem się na swojego dawnego kolegę z podstawówki i kontemplowaniem jego urody.

- Konstancja – odpowiedziała krótko i niechętnie.

- Co studiujesz? – nie dawał za wygraną.

- Matematykę.

- Miło mi, socjologia.

- Phi! – wyrwało jej się pogardliwie.

- Nie phi, nie phi, koleżanko matematyczko bez serca. Masz oto przed sobą wschodzącą gwiazdę polskiej myśli socjologicznej!

- A to na socjologii trzeba w ogóle coś myśleć? – zapytała kąśliwie.

- Drwij sobie, drwij – brodacz przewrócił błazeńsko oczami i westchnął teatralnie, przykładając dłoń w okolicę, gdzie w szerokiej klatce piersiowej mniej więcej powinno znajdować się serce.

- Jeszcze mnie będziesz przepraszać za tę okrutną ironię, kobieto wyzuta z uczuć i przyzwoitości.

- Taa… na kolanach może?

- Nie wykluczam takiej ewentualności. O, popatrz, jak ładnie idzie. Jeszcze tylko trzydzieści osób przed nami.

Perspektywa podróży do Berlina zatłoczonym pociągiem bez miejsc leżących przerażała Kostkę, nawykłą do podróżowania z rodzicami samochodem lub wagonami sypialnymi. Wbrew jej obawom jednak, natrętna obecność brodatego socjologa okazała się szalenie przydatna. Podczas gdy ona patrzyła z paniką na tłum szturmujący pociąg, który wjechał na peron, Icek zdążył sobie tylko wiadomym sposobem przebić się przez ciżbę, dopaść przedziału i ulokować na wolnych miejscach swoje i Kostki bagaże. Krzepiąca myśl, że gdzieś w tym samym pociągu znajdują się jej znajomi, pozwoliła jej podejść ze stoickim spokojem do faktu, że najbliższe osiemset kilometrów przebędzie jednak w irytującej obecności nieodstępującego jej ani na krok niedźwiedzia. Jako poduszka, na której mogła drzemać, a także tragarz, pomocnik, opiekun i obrońca, okazał się wszakże niezastąpiony. Paweł nie spuszczał z niej oka i chociaż denerwowało ją to psie przywiązanie, tolerowała je w imię oczywistych korzyści.

Pewną ulgę odczuła dopiero na miejscu, w maleńkiej wioszczynie o nazwie Plessow, która stanowiła cel ich podróży. Dokonano przydziału pokoi i Kostka nareszcie znalazła się w towarzystwie koleżanek. Dodatkowym plusem był fakt, że razem z nimi zamieszkała tłumaczka, studentka czwartego roku germanistyki. Nawet Kostka, która całkiem nieźle posługiwała się językiem niemieckim, uważała, że to dobrze. Zawsze to jednak ktoś z kadry, kto biegle znał język. W razie potrzeby Elżbieta mogła coś dla nich załatwić albo wykłócić się o coś z tubylczym zarządem MOP-u.

Na pierwszą potrzebę nie trzeba było długo czekać. Czy to na skutek przypadku, czy też z powodu zaniedbań ze strony organizatora, cały ośmioosobowy pokój Kostki padł po kilku dniach nieszczęsną ofiarą wszy. Pech chciał, że pierwszą, która zauważyła u siebie niepokojące objawy, była delikatna i urodziwa tłumaczka. Z żądzą mordu w pięknych, czarnych oczach zrobiła u samego naczelnika potężną, niemieckojęzyczną awanturę. Cały pokój natychmiast został zwolniony tego dnia z pracy i nastąpiły huczne przenosiny. Dziewczyny otrzymały nowe pomieszczenie, świeżutką pościel, materace spod igły i szampon insektobójczy do natychmiastowego użycia. Z głowami zawiniętymi w turbany z ręczników, pół dnia spędziły na praniu, szorowaniu, trzepaniu, wietrzeniu i dreptaniu z jednego końca budynku na drugi. Powracający po południu z pracy studenci zasypywali je dziesiątkami pytań o absencję w polu i wyrażali zdziwienie zmianą zakwaterowania. Bez trudu udało im się wmówić, że z racji posiadania w pokoju tłumaczki załatwiły sobie zamianę lokum na większe, bardziej przestronne i nasłonecznione, a także lepiej umeblowane. Kłopotliwa tajemnica nie wyszła na jaw, ze strony zarządu w głównej mierze z racji bariery językowej, a same poszkodowane nie kwapiły się do ujawniania, co zaszło naprawdę. Turbany z ręczników, które nosiły na głowach przez kilka godzin, jak jeden mąż umotywowały farbowaniem włosów enerdowską Londą. W ten sposób zaczęto je traktować jak VIP-y i tłumnie odwiedzać każdego wieczoru.

Stała ekipa dochodząca uformowała się z chłopaków, z którymi Kostka chodziła w dzieciństwie do szkoły i imprezowano do późna co noc. Dość spartańskie warunki nastręczały pewnych niewygód, jak choćby tego, że nie dla wszystkich wystarczało miejsca i towarzystwo rozlokowywało się niejako dwupoziomowo. Na zsuniętych razem, piętrowych łóżkach połowa zajmowała górę, a druga połowa dół, co w obu przypadkach wiązało się z pewnymi niedogodnościami. Podczas gdy góra miała zdecydowanie mniej swobody w poruszaniu się, gdyż wymagało to każdorazowego schodzenia i wdrapywania się z powrotem po drewnianej drabince, dół płacił za możliwość dowolnego przemieszczania się niewygodną pozycją. Tam bowiem siedziało się w pozycji zgarbionej lub wychylonej ku przodowi, ze względu na znajdujące się nad głowami górne łóżka. Jedyne trzy krzesła, jakie stały w przepełnionym pokoju, były zawsze zajęte, a mizerny stoliczek dostawiony do ściany alienował obsiadającą go grupkę od reszty. Ze względu na nikłą ilość naczyń, którą dysponowali, dzielono się nimi jak w jakiejś pierwotnej komunie. Dla zachowania sprawiedliwości wymieniano się co wieczór miejscami.

Kostka była bardzo zadowolona z takiego obrotu rzeczy. Przede wszystkim, Paweł nie należał do ich paczki, dzięki czemu miewała co dnia długie chwile wytchnienia od nieproszonego anioła stróża. Z przyjemnością oddawała się kontemplowaniu urody Mariusza, który od czasu podstawówki bardzo wyprzystojniał, co zauważyła jeszcze na owym zebraniu przed wyjazdem. Mariusz studiował na Wydziale Lotnictwa i znał Mateusza Wróblewskiego, chłopaka Urszuli, a poza tym mieli mnóstwo wspólnych znajomych i tematów do cichych rozmów. Spoglądając ukradkiem na jaśniutkie rzęsy Mariusza, okalające błękitne oczy płowego blondyna, zastanawiała się, czy przypadkiem ich nie podkręca, a także czy picie jednego drinka ze wspólnej szklanki może świadczyć o czymś jeszcze, poza brakiem dostatecznej liczby szklanek. Mariusz nie był nieśmiały, ale bardzo delikatny i nienachalny. Zbyt delikatny, jak na aktualne potrzeby Kostki, tak haniebnie porzuconej nieco ponad pół roku wcześniej i tak dotkliwie owym porzuceniem zranionej.

W pierwszą niedzielę, która była dniem wolnym od pól, sadów, pomidorów i jabłek, cały obóz wybrał się do Berlina, co skwapliwie wykorzystał Icek. Przez cały dzień nie odstępował jej na krok, nawet na Fernsehturm przy Alexanderplatz, wykorzystując skrzętnie całkowitą nieznajomość języka, którego nigdy się nie uczył. Twierdził mianowicie, że tylko w jej obecności czuje się bezpiecznie pośród bełkoczącego niezrozumiale tłumu.

W obrotowej kawiarni na wysokości ponad dwustu metrów wszyscy pozamawiali kawę i ciastka, a następnie rozpierzchli się w różne strony, jakby umyślnie pozostawiając Ickowi pole do popisu. Kostka, zła jak osa, poczuła szybki spadek nastroju. Dobrych kilkadziesiąt minut spędziła na podziwianiu przesuwającej się za oknem panoramy Berlina i zbywaniu Pawła zdawkowymi uwagami.

- A gdybyśmy tak w przyszłą niedzielę pojechali do Lipska?

Drgnęła, zaskoczona.

- Do Lipska?

- No. Targi Lipskie są. Zawsze chciałem zobaczyć. Ale sam się nie ruszę, potrzeba kogoś, kto się porozumiewa po niemiecku.

- I akurat muszę to być ja?

- Akurat tak.

- Bo co?

- Bo jajco. Jedziemy?

- W sumie czemu nie? – powiedziała z namysłem.

W niedzielę i tak nie było co robić w małym, zapyziałym Plessow.

Kostka nie wiedziała właściwie, co można zobaczyć na Targach Lipskich, ale wyobraźnia podsuwała jej czarowną wizję czegoś na kształt gigantycznego Jarmarku Dominikańskiego, podczas którego będzie mogła nasycić wzrok błyskotkami. Toteż przeżyła bolesne rozczarowanie, gdy następnej niedzieli zachwycony Icek, doprowadzony przez nią bezbłędnie do samej bramy, za którą znajdowały się hale Targów, pławił się w rozkoszy, której dostarczał mu widok łodzi motorowych, spychaczy gąsienicowych, sprzętu budowlanego i motoryzacyjnego, elektrycznych kosiarek, betoniarek i wszelkiego innego szajsu, w najmniejszym stopniu nieinteresującego dla kobiety. Zupełnie nie zauważając pełnej niesmaku miny swojej towarzyszki, Paweł maltretował ją szerokimi opowieściami o tym, na co właśnie patrzyli.

- Mam tego dość! – wykrzyknęła nagle, czując, jak narasta w niej bunt. – Dosyć! Oglądaj sobie te gówniane pontony, wózki widłowe i daj mi święty spokój! Idź w cholerę i jak chcesz ze mną wracać, to bądź przed dworcem o czternastej. Nie czekam ani minuty. A jak nie, to nie, radź sobie sam, jesteś dorosły. Cześć!

Odwróciła się na pięcie i odeszła, poirytowana do nieprzytomności faktem, że jej występ nie wywarł na Icku żadnego wrażenia. Ledwo otworzył usta, aby bąknąć coś w odpowiedzi i nawet nie wiadomo, czy zauważył jej zniknięcie.

- Nie, to nie – pomyślała. – Ja sobie sama poradzę, a on niech robi, co chce razem ze swoim angielskim. Powodzenia.

Poszwendała się z przyjemnością po sklepach, pooglądała wystawy i towary, których wciąż brakowało w kraju. Zakupiła mnóstwo pożytecznych i miłych drobiazgów, kilogram rodzynek na wagę i cały zapas Londy w rozmaitych kolorach. Na stoisku kosmetycznym domu towarowego, wciąż jeszcze wściekła, ze zdenerwowania popełniła błąd, z którego serdecznie uśmiała się ekspedientka. Z myślą o ojcu poprosiła o dezodorant, zamiast „dla mężczyzn”, mówiąc „dla ludzi”.

- Ależ wszystkie dezodoranty są dla ludzi – odpowiedziała zdziwiona sprzedawczyni i roześmiała się, widząc konsternację Kostki.

Dziewczyna przeprosiła, poprawiła się i nareszcie rozchmurzyła oblicze, gdyż sytuacja rozbawiła i ją samą.

Najbardziej cieszyła ją suszarka do włosów typu fen. Objuczona pakunkami, zmierzała zamaszystym krokiem w kierunku dworca kolejowego. Bęcwałem, jak nazwała w myślach Icka, nie przejmowała się wcale i, prawdę powiedziawszy, zdążyła już o nim zapomnieć. Toteż zdziwiła się, gdy ujrzała go przechadzającego się spokojnie tam i z powrotem wzdłuż okazałego budynku dworcowego.

- O, jesteś jednak? – rzuciła zgryźliwie.

- Jestem, jędzo. Co, myślałaś, że jestem aż takim idiotą, że sobie nie poradzę?

- Nie pochlebiaj sobie, w ogóle o tobie nie myślałam!

- Nie udawaj, nie udawaj. W głębi ducha martwiłaś się o mnie tak, że o mało serce ci nie wyskoczyło.

Chwycił ją za rękę, przyciągnął do siebie i położył dłoń na jej biuście.

- Idź w cholerę – warknęła i strąciła z gorsu jego rękę. – Peronu lepiej poszukajmy, bo jak nam pociąg odjedzie, to nie odpowiadam za siebie. Piechotą dyndać nie będę!

- To cię zaniosę.

- Nie udźwigniesz – rzuciła jadowicie i ruszyła ostro przed siebie.

- Czekaj, daj te torby.

- Obejdzie się.

Odebrał jej zakupy bez zbędnych ceregieli i podążył za nią. Drogę powrotną przebyli prawie w milczeniu. Dumna ze swoich dworcowo-peronowych konwersacji, dzięki którym uzyskała niezbędne informacje i zakupiła bilety, Kostka rozchmurzyła się nieco i przestała pofukiwać na Icka. W pociągu oparła nawet głowę na jego ramieniu i zapadła w błogostan. Nie spała, ale nareszcie odpoczywały jej nogi, nadmiernie od rana eksploatowane.

Dostali się do pobliskiego Werderu, a stamtąd już wyruszyli do Plessow stopem. W miejscu, gdzie wysadził ich kierowca wartburga, spotkali grupkę koleżanek z pokoju Kostki. Gdy następnie zatrzymał się przed nimi jakiś usłużny właściciel brudnobiałego trabancika, wepchnęły się do autka jakimś cudem we cztery, razem z zakupami. Paweł zaś przebył pozostałą resztę drogi piechotą. Nie było tego dużo, poprzedni kierowca dowiózł ich prawie do granicy Plessow.

Kostka ledwo zdążyła rozpakować i pooglądać z koleżankami zakupy, a także porównać je z tymi, których dokonały w Werderze, gdy rozległo się energiczne pukanie i drzwi otworzyły się z rozmachem, zanim którakolwiek z dziewcząt zdążyła powiedzieć „proszę”. W drzwiach stał Paweł.

- Ej, Icek, kultury trochę! A gdyby któraś z nas się właśnie przebierała? – ofuknęła go Agnieszka.

- To z przyjemnością bym popatrzył – odparł z rozbrajającą szczerością. – Ej, jędzo, masz jakieś plany na wieczór? – zapytał bezceremonialnie.

Jakimś cudem nikt nie miał wątpliwości, do kogo skierowane było to pytanie.

- Jakieś mam.

- Jakie?

- Nie interesuj się – warknęła.

Nie wydawał się być zrażony.

- To o osiemnastej bądź gotowa do wyjścia, wpadnę po ciebie. Pójdziemy na spacer.

- Na jaki spacer, oszalałeś? Oglądać krowie ogony?

- A dużo ich w życiu widziałaś? Nie? No, to świetnie się składa. Pójdziemy zobaczyć miejscowy PGR.

I już go nie było. Dziewczyny spojrzały pytająco na Kostkę.

- Idź, co ci szkodzi – powiedziała Beata.

- Idź – przytaknęła Bożena.

- Po jaką cholerę mam iść do PGR-u?! I nie wiem, czy akurat z nim chcę iść.

- Wolałabyś z Mariuszem… – bardziej stwierdziła niż zapytała Beata.

Kostka westchnęła tylko.

- Spostrzegawcza jesteś – przyznała niechętnie.

- Idź mimo wszystko. Przecież i tak spędziliście ponad pół dnia razem, to fajny facet. Nie pogryzie cię. Przecież to tylko spacer. Wszyscy gdzieś się rozłażą, co będziesz tak siedzieć?

- Chętnie bym odpoczęła.

- Odpoczęłaś.

Nie odpowiedziała. Odświeżyła się jednak, przebrała i gdy Paweł ponownie załomotał do drzwi punktualnie o osiemnastej, łaskawie dała się uprowadzić. Początkowo rzeczywiście skierowali kroki ku zielonym pastwiskom, na których pasły się malownicze stada krów. Pejzaż wsi prezentował się tak pięknie, że aż nierealnie – wyglądał jak sielankowy landszaft.

Zapadał pogodny wieczór, rześkie powietrze wokół pachniało świeżą trawą, ziołami i kwiatami rozkwitającymi o tej porze dnia. Podeszli bliżej PGR-u. Przy ogrodzeniu stała grupka chłopaków, w której Kostka rozpoznała swoich kolegów. Z zainteresowaniem czemuś się przyglądali. Razem z Ickiem podążyła wzrokiem w kierunku, w którym patrzyła tamta grupa. Z niemałą uciechą ujrzeli niecodzienny widok. Z drugiego końca łąki biegła w ich kierunku ile sił w nogach jakaś zwinna postać. Za nią ciężko podążało groźne, przysadziste, czarne zwierzę.

- Nie wierzę… – szepnęła z rozbawieniem Kostka i nagle uśmiech zgasł na jej twarzy równie szybko, jak się pojawił.

W biegnącym rozpoznała Mariusza. Przygryzła wargi w napięciu.

- Byk – rzeczowo powiedział Leszek.

Kostka zwróciła się do kolegów.

- Po co on tam wlazł?

- A bo ja wiem? – wzruszył ramionami Arbuz.

Poczerwieniały z wysiłku Mariusz dopadł drewnianych bali ogrodzenia i przesadził je jednym susem, lądując zgrabnie koło rozbawionego towarzystwa. Grupa cofnęła się odruchowo na widok domniemanego buhaja szarżującego prosto na nich. Nie byli pewni, czy nie przesadzi płotu równie lekko jak jego ofiara. Zobaczywszy jednak ogrodzenie, zwierzę spokojnie się zatrzymało i skierowało na nich mokre, ufne spojrzenie. Przyjrzało się towarzystwu z uwagą, jakby czegoś szukało, a potem jak gdyby nigdy nic zaczęło skubać zieloną, soczystą trawę. Z twarzy Mariusza powoli ustępowało przerażenie. Icek wybuchnął nagłym, niepohamowanym śmiechem.

- Przecież to krowa, gdzie wy wszyscy macie oczy?!

Na twarz ofiary wypełzł zdradziecki rumieniec wstydu.

- Po coś tam w ogóle polazł, kretynie? – koledzy obstąpili go zwartą grupką. – A gdyby to naprawdę był rozjuszony byk?

Mariusz przerzucił wzrok na Kostkę i Icka. W jasnobłękitnych, czystych oczach odmalowało się coś, na widok czego dziewczyna zaczerwieniła się i spuściła głowę, udając ogromne zainteresowanie rozwiązanym rzemykiem od lekkich sandałków.

- Po nic – rzekł lekko i rzucił w kierunku krowy czymś, jakby pęczkiem ziela przetykanego kolorowymi kwiatkami.

Krowa natychmiast uznała bukiecik za swój i spałaszowała go z apetytem.

- Poruszać się chciałem, pobiegać, kości rozprostować, a przy okazji jedzenia zwierzątku nazbierać – zakończył z wyczuwalną w głosie nutą autoironii.

Patrzył prosto, może nawet wyzywająco na Kostkę.

„Dla mnie te kwiatki były” – pomyślała i zrobiło jej się gorąco.

- My się właściwie bardzo śpieszymy – odezwała się szybko i głupio, bo nikt ich o nic nie pytał. – Do kościoła – dodała z mocą i pociągnęła za sobą zdumionego Pawła.

- Coś ty wymyśliła? Tu jest w ogóle jakiś kościół? – zapytał, gdy odeszli kawałek.

- Przypadkiem wiem, że jest. Chodźmy stąd, byle jak najdalej.

- No dobrze, dobrze. Coś taka w gorącej wodzie kąpana? Naprawdę chcesz iść do tego kościoła?

- Nie. Kościół jest w odwrotnym kierunku. Tlenu mi potrzeba. Dużo tlenu.

- Dużo tlenu to jest w lesie. Patrz – machnął prawą ręką w kierunku, gdzie widniał niewielki zagajnik. – Tam masz las. Tlenu powinno wystarczyć, choć nie sprecyzowałaś, jak dużo ci go potrzeba.

- Pójdziemy tam? – zapytała błagalnym tonem.

Przyjrzał jej się uważnie.

- Skoro tak ci zależy na tym dotlenianiu, to jasne. Idziemy.

Wziął ją za rękę, którą natychmiast mu wyrwała. Szła obok w milczeniu, przeżuwając najwidoczniej jakieś niewesołe myśli. Na brzegu zagajnika Paweł znienacka chwycił ją na ręce.

- Co robisz?! – szarpnęła się ze złością. – Jeszcze nas ktoś… Już i tak… – urwała niezręcznie.

- Nie wyrywaj się tak, przez rów tylko cię przeniosę. Mokro tu trochę, a ty bosa jesteś. Kto miałby nas zobaczyć w tej głuszy? Nikogo tu nie ma! A poza tym, ile my mamy lat?

- Buty mam – warknęła w odpowiedzi. – Sama przejdę.

- Ale nie kalosze. No już, już, przestań wierzgać.

Przeszedł przez rów i postawił ją na ziemi.

- Chodźmy.

Otaczający ich lasek składał się z dość gęstych zarośli, głownie liściastych drzew i krzewów przetykanych gdzieniegdzie młodymi choineczkami. Szli dobrą chwilę w milczeniu. Kostka wydawała się zupełnie pochłonięta własnymi myślami.

- Popatrz, jaka fajna polanka! – zakrzyknął entuzjastycznie ignorowany dotąd Paweł.

Kostka rozejrzała się i poczuła, że podoba jej się to miejsce. Lubiła każdy las, ale tutaj było wprost prześlicznie. Splątany gąszcz mieszanych drzew okalający maciupką polankę tworzył coś w rodzaju przytulnego pokoiku. Po jednej jego stronie spoczywał w poprzek sporej wielkości pień czy karcz, pozostały po jakimś większym drzewie. Zachęcające zagłębienie w nim wyglądało jak fotel, który wręcz zdawał się zapraszać, aby na nim usiąść. Kostka wspięła się nań bez wahania, po czym wygodnie się ukokosiła. Podniosła zachwycony wzrok ku górze. Lubiła patrzeć na niebo prześwitujące z dala między koronami drzew. Tutaj, w tym urokliwym miejscu, lazurowe błyski i złote promienie słońca ledwo przezierały przez zieloną gęstwinę. Zagapiona w niebo, półuśmiechnięta, zamarła nagle i opuściła wzrok. Tuż przed nią, przyciśnięty do jej kolan, klęczał na gołej ziemi Paweł, zapatrzony w jej twarz oczami, jakich wyrazu jeszcze u niego nie widziała. Biło z nich jakieś nieme, żarliwe błaganie.

- Kostuś – powiedział nadspodziewanie miękko. – Kosteczko…

Położył głowę na jej kolanach, ręce wsunął pod długą, marszczoną spódnicę z tetry – jedną z tych, które uszyła jej matka Mańki.

Poczuła, jak głaska ją po łydkach, powoli przesuwając dłonie coraz wyżej.

- Nie mów do mnie Kostuś! – warknęła, momentalnie sztywniejąc.

Doznała jeszcze czegoś, czego doznać w tym momencie ani nie zamierzała, ani nie chciała.

- To brzmi idiotycznie… jak kostucha jakaś. Jeszcze tylko kosę do ręki mi wetknij!

- Cii… – szepnął błagalnie. – Kosteczko…

Dotknął jej ud. Zerwała się jak oparzona, odpychając głowę Pawła i strącając z siebie jego ręce. Zeskoczyła z pnia i stanęła przed nim, kipiąc złością.

- Nie jestem Kosteczką ani kostuchą! – wrzasnęła, jakby chciała coś zagłuszyć. – Odwal się! Nie mam nic wspólnego z kościotrupem, jestem rozkosznie gruba, tłusta po prostu i… daj mi święty spokój!

Zaczęła biec w stronę drogi, myśląc jedynie o tym, żeby nie wypaść z lasu zbyt blisko pastwiska. Myśl o tym, że chłopaki mogliby tam jeszcze być, była irracjonalna i zdawała sobie z tego sprawę. Na pewno dawno już sobie poszli, mimo to prześladowało ją poczucie niestosowności całej tej sytuacji. Wizja ponownego spotkania z Mariuszem i resztą towarzystwa całkowicie ją przerażała. Właściwie to zachciało jej się płakać.

Za sobą słyszała ciężkie kroki biegnącego Icka, nawołującego, aby zaczekała. Nie zatrzymała się ani na moment. W miejscu, gdzie znalazła najpłytszą część rowu dającą się łatwo przeskoczyć, wybiegła z lasu prosto na drogę, która zakręcała łagodnym łukiem i wraz z odnogą biegnącą do centrum wsi od strony pastwisk tworzyła trójkątne skrzyżowanie. Tuż przy nim, mniej więcej w połowie łuku, stał niewielki, zadaszony przystanek autobusowy, prawdopodobnie szkolny. Zziajana Kostka nareszcie zwolniła. Ku jej uldze, nigdzie nie było widać nie tylko jej kolegów, ale zgoła ani jednej żywej duszy. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej, nawet stada bydła poznikały z pastwisk. Było jasno, ale słońce niepostrzeżenie, acz konsekwentnie chyliło się ku zachodowi. Spojrzała na malutki zegarek. No tak, obóz już dawno zajadał kolację. Na myśl o tym, że wszyscy zauważą nieobecność ich dwojga, zrobiło jej się gorąco.

- Kostka – usłyszała za sobą zasapanego Pawła, który właśnie ogromnym susem przesadzał rów. – Zaczekaj, wariatko! Jak długo jeszcze zamierzasz uciekać?

- Niby przed tobą? – spytała drwiąco.

Icek doszedł powoli do przystanku i usiadł na ławce.

- Nie, nie przede mną. Przed sobą.

Podeszła do niego.

- Jaki ty jesteś zadufany w sobie!

Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale chwycił ją za nadgarstki, przyciągnął do siebie i błyskawicznym ruchem posadził na kolanach. Prawą ręką objął ją przez plecy, z lewej nie wypuszczając jej dłoni. Przez chwilę przyglądał się jej zaskakująco szczupłym palcom.

- Głupia babo! Nie jestem zadufany w sobie. Jestem… zakochany w tobie.

Kostka po raz kolejny otwierała usta, zapewne po to, aby wybuchnąć niekontrolowanym potokiem złorzeczeń, ale zamknął je jej szybko pocałunkiem. Wbrew sobie poczuła znowu to samo, co kilkanaście minut wcześniej na leśnej polance. Nagle przestała się opierać i zmiękła, jakby uszło z niej powietrze. Jakieś myśli, które usiłowały przedostać się przez zamglony niespodzianie umysł, stłumiła siłą, przymykając oczy i wtulając się ufnie w Pawła. Ku własnemu zaskoczeniu skonstatowała, że jest jej dobrze, przytulnie, miękko i że czuje się bezpiecznie w objęciach tego dużego, pewnego siebie mężczyzny.

- Kosteczko… – popatrzył jej prosto w oczy.

- Chodź – zeskoczyła mu z kolan. – Przejdźmy się jeszcze gdzieś. Taki ładny wieczór się robi…

Sama wyciągnęła do niego ręce. Od łąk niosło granie świerszczy. Z lubością wdychała świeże, wiejskie powietrze pachnące trawą. Zaczynał zapadać zmrok. Szczęśliwa mina Icka już jej nie denerwowała.

- Zobacz. Co to jest?

- Pole – odpowiedział. – A raczej ściernisko.

Na tle resztek zachodzącego słońca czerniały wielkie kopy siana.

- Pamiętasz, jak fajnie zjeżdżało się z takich stogów?

- Dlaczego miałabym pamiętać? Nigdy w życiu nie zjeżdżałam z żadnego stogu!

- Nie zjeżdżałaś?

- Niby gdzie i dlaczego miałabym to robić?

- No, na wsi. U babci, ciotki…

- Ale ja nie mam nikogo na żadnej wsi.

- Serio?

- No! Do jednej babci mam dziesięć minut spacerem, a druga mieszka naprzeciw niej, po drugiej stronie ulicy.

- O, to jesteś stateczną mieszczką.

- Żadną mieszczką! – rzekła urażonym tonem. – Mój dziadek ze strony ojca i babcia ze strony mamy… zresztą, druga babcia też...

- Cii… przestań!

Znowu stłumił jej słowa pocałunkiem. Nie oponowała.

- No, to musisz koniecznie spróbować – powiedział po chwili, patrząc prosto w jej roześmiane oczy.

- Ale czego?

- Zjeżdżania ze stogu. Chodź.

Nie oglądając się na nią, ruszył na przełaj przez ściernisko.

- Ale czekaj, no co ty… Jesteś kompletny wariat. Auć!

- Co jest?

- No przecież po tym nie da się iść. Kłuje!

Na bosych stopach miała tylko delikatne sandałki – cieniutkie skórzane podeszwy z rzemykami wiązanymi w kostce. Paweł zawrócił i bez namysłu porwał ją na ręce. Zachwycona Kostka objęła go za szyję i z własnej woli wycisnęła na jego ustach soczysty całus. Gdy usiłowali wdrapać się na stóg, zjechała po osuwającym się sianie, nie osiągając nawet jednej trzeciej wysokości.

- Niewykonalne – oświadczyła, moszcząc się na samym dole pachnącej sterty. – Pewnie są tu jakieś gryzonie, ale ja się nie boję, mogą być. Popatrzę sobie na to cudne niebo.

- Ej, mieszczko…

- Tylko sobie nie mieszczko! – uniosła się i oparła na łokciach. – Waszmość panna proszę mi mówić.

Z rozkoszą wciągnęła woń świeżego siana i rozpościerających się wokół łąk. Nad głową miała granatowe już, rozgwieżdżone niebo.

Paweł zjechał z impetem z samego czubka stogu po jego drugiej stronie. Obszedł go dookoła na czworakach i padł na wznak obok Kostki. Leżał tak przez chwilę w milczeniu, gapiąc się w gwiazdy, a potem odwrócił się i zasypał ją pocałunkami. Tym razem nie opierała się ani w tej chwili, ani w następnej, kiedy poczuła na ciele delikatną pieszczotę jego dłoni.

Do obozu wrócili późnym wieczorem. Kostka nie odezwała się w pokoju ani słówkiem. W zamyśleniu poszła się umyć, wróciła przebrana w białą koszulę nocną w niebieskie groszki i bez słowa wdrapała się na swoje łóżko.

- Ej, co jest? – zapytała Beata.

- No powiedz coś – poparła koleżankę Bożena.

Konstancja uporczywie milczała. Oparła głowę o brzeg materaca i ujrzała spadające na ziemię, pewnie z włosów, ździebełko siana.

- Popatrzcie, jaką ma rozanieloną minę – powiedziała Elżbieta.

- No mów, co zmalowałaś!

- Nic – odezwała się wreszcie. – Mam parę spraw do przemyślenia. Dobranoc.

Odwróciła się tyłem do pokoju i zamilkła na dobre.

Nazajutrz rozpadał się deszcz. Złapał cały obóz mniej więcej w połowie pracy, którą z konieczności przerwano. Wszyscy schronili się pod ogromną wiatą i obsiedli znajdujące się tam ławy. Kierownik MOP-u zobowiązał się dostarczyć zaraz gorącą herbatę. Ktoś zaproponował grę w fanty i w ten sposób skrócono sobie oczekiwanie na poprawę pogody, na co jednak chwilowo się nie zanosiło. Niebo zasnuło się ołowianymi chmurami, deszcz szemrał miarowo w liściach setek rosnących w równych rzędach drzew owocowych.

- Kostka, przykro mi. Wylosowałaś wejście na jabłonkę i uroczysty śpiew „Wlazł kotek” na szczycie – odczytał wyrok jeden z dwóch Leszków.

- OK, cała przyjemność po mojej stronie – roześmiała się i wybiegła spod wiaty prosto na deszcz.

Miała na sobie żółtą pelerynę rybacką z kapturem.

Patrzyło na nią kilkadziesiąt par oczu. Szybko wspięła się na wierzchołek drabiny i zaczęła śpiewać. Spod zadaszenia dobiegły ją gwizdy, tupania i okrzyki protestu.

- Nie na drabinę, tylko na drzewo!

- Wyżej, co to ma być?

Machnęła ręką i urwała w pół frazy. Podciągając się ostrożnie na rękach, wspięła się na najgrubsze konary. Gdy uznała, że wyżej znajdują się już tylko zbyt cienkie gałęzie, po raz kolejny zaczęła śpiew. Pod wiatą rozległy się śmiechy, okrzyki i oklaski.

- No, możesz już złazić! – zaczęto wołać, gdy skończyła.

Kostka uświadomiła sobie nagle, że się boi. Wejść na górę było łatwo, ale zupełnie nie wiedziała, jak zabrać się za schodzenie. Przypomniało jej się, jak w dzieciństwie weszły z koleżanką na drzewo rosnące na działce sąsiadów. Jakoś udało im się wspiąć po prawie całkiem gładkim pniu, z powrotem jednak nie było już tak łatwo. Żadnego punktu oparcia, niczego, czego można by się uchwycić lub na czym wesprzeć stopę. Towarzysząca jej Joanna zaryzykowała skok z dużej wysokości i cudem tylko się nie połamała. Odniosła jednak liczne rany i stłuczenia. Wystraszona Kostka postanowiła raczej pozostać na drzewie przez bliżej nieokreślony czas niż zaryzykować podobny wyczyn. Nie mogła wszakże egzystować tam bez końca, podjęła zatem desperacką decyzję i objąwszy pień wszystkimi kończynami, zjechała po nim, rozdzierając przy tym spodnie i zdzierając sobie skórę z rąk.

Pomna na tamto wydarzenie, tkwiła teraz w deszczu na szczycie jabłonki myśląc o tym, że od drabiny dzieli ją zbyt duża odległość. Pokrzykiwania od strony wiaty zaczęły słabnąć, aż całkiem zamilkły, gdyż gra toczyła się dalej. Rozbawiona doszła do wniosku, że albo uznali ją za wariatkę, albo im się znudziło, albo zgoła o niej zapomnieli. Nagle ze zdumieniem ujrzała z wierzchołka swojego drzewa Mariusza, jak ociągając się wychodzi spod wiaty, a następnie, dopingowany okrzykami zachęty, pada na czworaki w błocie. Grzęznąc wszystkimi czterema kończynami w brunatnej mazi, niepomny na deszcz lejący mu się za kołnierz, rozpoczął mozolną wędrówkę wokół sporej wielkości zadaszenia. Kostka uświadomiła sobie komizm całej sytuacji. Ona utknęła tu, na tym drzewie, w strugach deszczu i ani w prawo, ani w lewo. Tam on, wymuskany, elegancki cherubinek, tapla się w błocie jak idiota, ku uciesze rozszalałej gawiedzi. Zaniosła się śmiechem, dokładnie zdając sobie sprawę z tego, jak groteskowo musi wyglądać. Niemniej jednak coś w tej sytuacji należało zmienić, nie mogła przecież tkwić tak bez końca. Spostrzegła wreszcie idącego w jej kierunku Icka.

- Co jest? Postanowiłaś tam zanocować?

- Nic – zachichotała. – Boję się zejść. Uratujesz mnie, rycerzu? Wszak twierdziłeś wczoraj…

- Pamiętam, co twierdziłem – powiedział, wyciągając ku niej ręce. – I twierdzę nadal. Chodź.

- No jak?

- Spróbuj najpierw stanąć na tę grubą gałąź, o tu, z prawej strony. Pomalutku.

Zdobyła się na odwagę i powoli zmieniła położenie. Czas był najwyższy, bo zaczynała już drętwieć.

- Dobra. Teraz widzisz, tu trochę z przodu? Masz taki wygodny konar.

Z mozołem, ale posłusznie postąpiła znowu kawałeczek w dół.

- I teraz tutaj – pokazał palcem.

- Uu, boję się.

- Nie bój się, jestem tu. Nawet jeśli spadniesz jak dojrzałe jabłuszko, to nie jest wysoko, a ja cię i tak złapię.

- Uhm, dojrzałe jabłuszko. Wypraszam sobie, może jeszcze pomarszczone? No, jak rymnę na ciebie, to przetrącę ci kark.

- Nie bój żaby. Chodź, odczep się wreszcie od tej rośliny, ja cię złapię.

Z pewnym wahaniem rozpatrzyła się w sytuacji i podjęła desperacką decyzję. Nachyliła się w stronę Pawła, którego wyciągnięte ręce prawie dotykały jej stóp.

- Ale jak mnie jednak nie złapiesz, będę musiała cię zabić – zaznaczyła.

- Dobrze, zabijesz mnie – zgodził się cierpliwie. – A teraz nie bój się, naprawdę.

Pomna na jego siłę i na to, że zaledwie dzień wcześniej niósł ją na rękach jakby była piórkiem, mocno uchwyciła się gałęzi, którą obdarzyła jakim takim zaufaniem i zsunęła się prosto w objęcia Pawła. Spod wiaty znów rozległy się śmiechy i wycia. Zabłocony Mariusz przestał już być atrakcją i uwaga wszystkich znowu skoncentrowała się na niej.

- Uu… Icek!... Nareszcie sobie znalazłeś babę!

Uśmiechnięty Paweł poprawił ją sobie w ramionach i triumfalnie ruszył w kierunku wiaty. Zawstydzona Kostka wtuliła twarz w jego obojczyk.

- Nie wygłupiaj się, postaw mnie już, przecież mi nóg nie urwało – wymamrotała mu prosto do ucha.

- Zaraz cię postawię. Ale na suchym.

Czuła się głupio, niesiona tak na rękach na oczach rozbawionego obozu. Gdzieś z tyłu głowy uwierała ją niewygodna myśl, że pośród tych wszystkich śmiejących się ludzi, którzy na nich się gapią, jest również i Mariusz. Dochodząc do wiaty, Paweł pocałował ją soczyście i postawił na suchym podłożu.

- Ma ktoś ciepłą herbatę? – spytała szybko, uprzedzając wybuch fali docinków. – Zmarzłam na tym drzewie.

- A po cholerę tam tyle siedziałaś? – zapytał ktoś.

- Uhm – usłyszała jednocześnie kpiący głos Arbuza. – Po co ci herbata? Ma cię kto rozgrzać.

- Ma – przemogła się i postarała, aby jej głos brzmiał jak najnaturalniej. – Zazdrościsz?

Nie mogła pokazać po sobie, że docinki kolegów choćby w najmniejszym stopniu ją peszą. Nie odpuściliby do końca świata. Posłała więc w ich kierunku niewymuszony uśmiech.

- Dziękuję – zgorszył się Arbuz – Icek mnie nie pociąga.

- No to się odczep. A herbaty bym się mimo wszystko napiła.

Nazajutrz wypadł jej dyżur kuchenny, co oznaczało dzień wolny od pracy w polu. Rozpogodziło się i po wczorajszej ulewie nie było ani śladu. Słońce osuszało pracowicie to, co nie wsiąkło w glebę. Niepojętym dla Kostki zbiegiem okoliczności drugą osobą dyżurującą okazał się Icek.

- Proszę, proszę… Jak to zrobiłeś, gadaj mi zaraz! – zażądała zaraz po tym, jak budynek opustoszał, a oni poznosili i pozmywali naczynia po śniadaniu oraz uprzątnęli jadalnię.

Zajęło im to dobrze ponad dwie godziny. Dyżur kuchenny wcale nie był taki lekki. A najgorsze, to znaczy obiad, mieli jeszcze przed sobą.

- Ma się ten urok osobisty i dar przekonywania – jak zwykle uśmiechnął się po błazeńsku Paweł. – I wie się, do kogo zagadać. Idziemy na spacer, czy zamierzasz odpocząć?

- Odpocząć. Przecież mi przy tym zlewozmywaku nogi w odwłok wlazły.

- Nie przeziębiłaś się wczoraj na jabłonce, mieszczko? – zapytał z troską, całując ją w czoło.

- Kmieciu! Ile razy mam powtarzać…

- Niech wasza królewska mość już niczego nie powtarza, już pamiętam – zarechotał niefrasobliwie. – I niech też zapamięta, że kmieciem nie jestem, jam z tarnowskiej szlachty zrodzony!

- No dobra, dobra, ja z podolskiej. Nie przeziębiłam się kmie... rycerzu. Nic mi nie jest, tylko niech ja nareszcie gdzieś usiądę!

- To chodź do mnie, jest bliżej.

Skręcili w lewo, w niewielką odnogę korytarza.

- Wszystko mi jedno, gdzie. Może być i u ciebie – powiedziała, wchodząc do pokoju chłopaków. – Które twoje łóżko?

- To pod oknem, na dole. Jak chcesz się zdrzemnąć, to wskakuj, ja będę cichutko.

Kostka bez zastanowienia dała nura w pościel i przeciągnęła się rozkosznie.

- Uaa, ale macie tu fajnie, tak jasno i takie piękne słoneczko za oknem… I zaskakująco czysto!

- Macie tak samo, przecież twój pokój jest po tej samej stronie korytarza.

- Ale okno wychodzi na inną stronę, tu jest zakręt.

- Masz rację.

- Zresztą, tam mnie nie ma. Jestem tu. Paweł… a może jednak powinnam pójść do siebie?

- Nie waż się! – odpowiedział. – Lepiej się posuń. I zdejmij z siebie te szmaty.

- Słucham?! – zapytała z udawanym oburzeniem. – Szmaty?!

- Mniejsza o to, rozbieraj się albo sam to z ciebie zdejmę.

- Jakim prawem?

- W trosce o twój savoir-vivre, szlachcianko. Nie uczyła mamusia, że do łóżka w ubraniach się nie wchodzi?

- A ciebie, brutalu, mamusia nie uczyła, jak z damą rozmawiać?

- Nie – roześmiał się. – Ale za to tatuś mnie uczył, jak się z damą obchodzić w łóżku, zanim pójdzie spać. I ja to teraz właśnie zrobię.

- Niby co?!

- A to – odpowiedział, podniósł ją z poduszki i zdjął z niej podkoszulek z Michaelem Jacksonem. – Bo jestem w tobie zakochany jak wściekły pies – wymamrotał z ustami tuż przy jej uchu.

- I właśnie dlatego usiłujesz rozpiąć mi stanik? – udała, że się zgrywa.

- Tak, właśnie dlatego.

Poddała się i miękko opadła z powrotem na poduszkę.

- To chodź – szepnęła i pociągnęła go za sobą.

Kilka godzin później, tuż po piętnastej, znajdujący się za drzwiami korytarz rozbrzmiał dziesiątkami głosów.

- Cholera – powiedziała niespokojnie Kostka i więcej nie zdążyła.

Drzwi otworzyły się z impetem i do pokoju wtargnęli jego mieszkańcy. Naciągnęła kołdrę na głowę i zamknęła oczy. Czuła palący wstyd i najchętniej zapadłaby się pod ziemię razem z łóżkiem. Nie tyle z powodu samej sytuacji, co z tytułu odkrycia, którego dokonała. W tym samym pokoju, co Paweł, zakwaterowani byli jej koledzy. Oswoiła się już z myślą, że zostawszy dziewczyną przebojowego Icka, zniweczyła coś kruchego, co dopiero zaczynało kiełkować między nią a Mariuszem. Jednak fakt, że w zupełnie niestosownym momencie pełna obsada lokalu wtargnęła do siebie, zastając ją w łóżku Pawła, całkowicie ją skonsternował. Zbyszek, dwóch Leszków, Arbuz i ten tam… delikatny paniczyk… Poczuła, że jeszcze chwila i udusi się pod tą kołdrą.

- Chłopaki, możecie wyjść na chwilę? – poprosił spokojnie Paweł. – Dama musi się ubrać.

- Jasne.

Posłusznie opuścili pomieszczenie. Kostka, czerwona na twarzy jak burak, w milczeniu sięgnęła po ubrania.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś? – zapytała z wyrzutem.

- Ale o czym, słoneczko?

- O tym, że oni tu z tobą mieszkają!

- To nie wiedziałaś?

- Wiedziałam, ale zapomniałam. Nie było mi to do niczego potrzebne!

- A teraz jest?

- Nie, ale za to już sobie przypomniałam, psia krew.

- Ależ nie denerwuj się, nic się nie stało. Co z tego, że się dowiedziałaś? Zagapiliśmy się trochę, to wszystko. Szczęśliwi czasu nie liczą, ot co – próbował ją udobruchać. – No, uśmiechnij się. Nic się takiego nie stało, przecież wszyscy i tak o nas wiedzą. Nie podejrzewasz chyba, że posądzają nas o wspólne odmawianie różańca w wolnym czasie? Zresztą, akurat bardzo grzecznie odpoczywaliśmy i nikt nie miał prawa niczego zobaczyć.

- No, niby nie.

- No właśnie. Kosteczko-słoneczko, rozchmurz się już. To fajni goście, życiowi i przyzwoici, przecież ich znasz dłużej niż ja. Nie będą plotkować ani ci dokuczać. Zresztą, powiem im, że jak który parę z gęby…

- Nic im nie mów! – wrzasnęła, zdenerwowana od nowa. – Już ty im lepiej nic nie mów. Zostaw to tak, jak jest. Tylko proszę cię, odprowadź mnie do pokoju, ja stąd sama nie wyjdę, mowy nie ma. Oni tam stoją. Wolę z tobą.

- Dobrze, jak sobie życzysz. Ale naprawdę, uwierz mi, nic się nie stało i nie powinnaś tak się tym przejmować.

Kostka milczała. To prawda, nic takiego się nie stało… Gdyby jednak Icek nadal chciał drążyć temat, nie umiałaby wytłumaczyć, dlaczego nagle straciła humor. Ani jemu, ani sobie samej.