Rozdział I. 1989 - 7
Niesmak, który pozostał po marcowych
wydarzeniach związanych z zamążpójściem i weselem Zofii, rozwiewał
się powoli, ustępując miejsca atmosferze napięcia związanego z nadciągającą
sesją, a później uldze, z którą witano wakacje. W silnych na
pozór więzach, które do tej pory scalały paczkę przyjaciół, dało się jednak
dostrzec pewne rozluźnienia i pęknięcia. Dwa obozy, które wyłoniły się na
Zośczynym strychu, wyraźnie boczyły się na siebie, usiłując jednocześnie
udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Chłód wdzierał się
zdradliwie w ciepłe do tej pory relacje, dlatego też trzy długie miesiące
wakacji przyniosły wszystkim wytchnienie, nie tylko od setek zadań z algebry
liniowej i analizy matematycznej, ale także od siebie nawzajem.
Pszczoła, która po ślubie zamieszkała
u teściów, wyjechała z Adamem na całe wakacje do Dąbrówek, gdzie
młody żonkoś przeżywał męki alkoholowej posuchy za sprawą pilnującej go
rodziny małżonki. Mzinka ze Szczupakiem wybrali namiotowanie na Mazurach,
starannie projektując kierunek, w którym się udali. Na ten sam pomysł
bowiem wpadli Urszula z Mateuszem i zachodziła obawa, że się na
siebie natkną, do czego nie kwapiła się żadna ze stron.
Kostka, nie mając wielkiego wyboru,
samotnie wybrała się na MOP, słusznie mniemając, że wszędzie są jacyś ludzie i cierpieć
samotności nie będzie. Młodzieżowe Obozy Pracy, zwane przez studentów MOP-ami,
były niczym innym, jak tym, co sugerowała nazwa. Organizowane w rozmaitych
mieścinach i wioskach Niemieckiej Republiki Demokratycznej, oferowały
studentom odpracowanie obowiązkowych praktyk robotniczych, skromny zarobek
w prawdziwych markach (które jednak ustępowały wartością tym zachodnioniemieckim),
a przede wszystkim zapchanie wakacyjnej dziury. Zbieranie pomidorów lub
jabłek nie było zajęciem atrakcyjnym ani intratnym, chodziło wszakże o rozrywkę
i chętnych do wyjazdu nie brakowało. MOP-ami zarządzało Zrzeszenie
Studentów Polskich i z uwagi na liczbę zainteresowanych nie było
łatwo się na nie dostać. Z tego powodu Rada Uczelniana przyjęła zasadę, że
wyjazd jest formą nagrody i przyznawano miejsca kandydatom, którzy
osiągali najlepsze wyniki w danym roku akademickim. Kostka udała się
bezpośrednio do „jaskini”, jak w duchu nazwała ciemną i ciasną
siedzibę Rady Uczelnianej ZSP, mieszczącą się w akademikach i dostała
się na obóz bez trudu. Pobierała stypendium rektora za wyniki w nauce,
przyznawane na rok akademicki za osiągnięcie średniej ocen co najmniej 4,5,
zwane przez studentów „ryjowym”. Nie była to jakaś oszałamiająca kwota, ale
miło było poczuć co miesiąc stały przypływ gotówki.
Na zebraniu organizacyjnym dla
uczestników MOP-u odbywającym się pod koniec lipca z zadowoleniem odkryła,
że jedzie mnóstwo znajomych osób, w tym jej koleżanki i koledzy, z którymi
znali się jak łyse konie. Dziś studiowali co prawda na różnych uczelniach, ale
kiedyś chodzili razem do liceum, a nawet do podstawówki.
Stanęła na końcu gigantycznej kolejki
z paszportem w ręku. Przy niewielkim stoliczku w dużej sali
spisywano dane uczestników wyjazdu i numery dokumentów. Za Kostką
znalazł się jakiś potężny, brodaty osobnik, którego postawa i fizjonomia
znamionowały bujną i niekonwencjonalną osobowość. Z góry na dół
ubrany był w modny, jasny i spłowiały dżins, przystrzyżone u góry
ciemne włosy spływały z tyłu starannie wyselekcjonowanymi, długimi
kosmykami aż na plecy. Nosił okulary, a nadgarstek spowijał mu szeroki pas
skóry nabijanej ćwiekami zwany „pieszczochą”. Spojrzał na stojącą przed nim
dziewczynę, pochylił się i bez namysłu wypalił jej prosto do ucha:
- Cześć. Paweł jestem, dla znajomych
Icek.
Kostka spojrzała na niego zdziwiona tą
niefrasobliwą bezpośredniością. Prawdę mówiąc, nie lubiła takich niedźwiedzi, a w tej
właśnie chwili zajęta była gapieniem się na swojego dawnego kolegę
z podstawówki i kontemplowaniem jego urody.
- Konstancja – odpowiedziała krótko i niechętnie.
- Co studiujesz? – nie dawał za wygraną.
- Matematykę.
- Miło mi, socjologia.
- Phi! – wyrwało jej się pogardliwie.
- Nie phi, nie phi, koleżanko
matematyczko bez serca. Masz oto przed sobą wschodzącą gwiazdę polskiej myśli
socjologicznej!
- A to na socjologii trzeba w ogóle
coś myśleć? – zapytała kąśliwie.
- Drwij sobie, drwij – brodacz
przewrócił błazeńsko oczami i westchnął teatralnie, przykładając dłoń w okolicę,
gdzie w szerokiej klatce piersiowej mniej więcej powinno znajdować się
serce.
- Jeszcze mnie będziesz przepraszać za
tę okrutną ironię, kobieto wyzuta z uczuć i przyzwoitości.
- Taa… na kolanach może?
- Nie wykluczam takiej ewentualności.
O, popatrz, jak ładnie idzie. Jeszcze tylko trzydzieści osób przed nami.
Perspektywa podróży do Berlina
zatłoczonym pociągiem bez miejsc leżących przerażała Kostkę, nawykłą do
podróżowania z rodzicami samochodem lub wagonami sypialnymi. Wbrew jej
obawom jednak, natrętna obecność brodatego socjologa okazała się szalenie
przydatna. Podczas gdy ona patrzyła z paniką na tłum szturmujący pociąg,
który wjechał na peron, Icek zdążył sobie tylko wiadomym sposobem przebić się
przez ciżbę, dopaść przedziału i ulokować na wolnych miejscach swoje i Kostki
bagaże. Krzepiąca myśl, że gdzieś w tym samym pociągu znajdują się jej
znajomi, pozwoliła jej podejść ze stoickim spokojem do faktu, że najbliższe
osiemset kilometrów przebędzie jednak w irytującej obecności nieodstępującego
jej ani na krok niedźwiedzia. Jako poduszka, na której mogła drzemać, a także
tragarz, pomocnik, opiekun i obrońca, okazał się wszakże niezastąpiony.
Paweł nie spuszczał z niej oka i chociaż denerwowało ją to psie
przywiązanie, tolerowała je w imię oczywistych korzyści.
Pewną ulgę odczuła dopiero na miejscu, w maleńkiej
wioszczynie o nazwie Plessow, która stanowiła cel ich podróży. Dokonano
przydziału pokoi i Kostka nareszcie znalazła się w towarzystwie
koleżanek. Dodatkowym plusem był fakt, że razem z nimi zamieszkała
tłumaczka, studentka czwartego roku germanistyki. Nawet Kostka, która całkiem
nieźle posługiwała się językiem niemieckim, uważała, że to dobrze. Zawsze to
jednak ktoś z kadry, kto biegle znał język. W razie potrzeby Elżbieta
mogła coś dla nich załatwić albo wykłócić się o coś z tubylczym
zarządem MOP-u.
Na pierwszą potrzebę nie trzeba było
długo czekać. Czy to na skutek przypadku, czy też z powodu zaniedbań ze
strony organizatora, cały ośmioosobowy pokój Kostki padł po kilku dniach
nieszczęsną ofiarą wszy. Pech chciał, że pierwszą, która zauważyła u siebie
niepokojące objawy, była delikatna i urodziwa tłumaczka. Z żądzą
mordu w pięknych, czarnych oczach zrobiła u samego naczelnika
potężną, niemieckojęzyczną awanturę. Cały pokój natychmiast został zwolniony
tego dnia z pracy i nastąpiły huczne przenosiny. Dziewczyny otrzymały
nowe pomieszczenie, świeżutką pościel, materace spod igły i szampon
insektobójczy do natychmiastowego użycia. Z głowami zawiniętymi w turbany
z ręczników, pół dnia spędziły na praniu, szorowaniu, trzepaniu,
wietrzeniu i dreptaniu z jednego końca budynku na drugi. Powracający
po południu z pracy studenci zasypywali je dziesiątkami pytań o absencję
w polu i wyrażali zdziwienie zmianą zakwaterowania. Bez trudu udało
im się wmówić, że z racji posiadania w pokoju tłumaczki załatwiły
sobie zamianę lokum na większe, bardziej przestronne i nasłonecznione, a także
lepiej umeblowane. Kłopotliwa tajemnica nie wyszła na jaw, ze strony zarządu w głównej
mierze z racji bariery językowej, a same poszkodowane nie kwapiły się
do ujawniania, co zaszło naprawdę. Turbany z ręczników, które nosiły na
głowach przez kilka godzin, jak jeden mąż umotywowały farbowaniem włosów
enerdowską Londą. W ten sposób zaczęto je traktować jak VIP-y i tłumnie
odwiedzać każdego wieczoru.
Stała ekipa dochodząca uformowała się
z chłopaków, z którymi Kostka chodziła w dzieciństwie do szkoły
i imprezowano do późna co noc. Dość spartańskie warunki nastręczały
pewnych niewygód, jak choćby tego, że nie dla wszystkich wystarczało miejsca i towarzystwo
rozlokowywało się niejako dwupoziomowo. Na zsuniętych razem, piętrowych łóżkach
połowa zajmowała górę, a druga połowa dół, co w obu przypadkach
wiązało się z pewnymi niedogodnościami. Podczas gdy góra miała
zdecydowanie mniej swobody w poruszaniu się, gdyż wymagało to
każdorazowego schodzenia i wdrapywania się z powrotem po drewnianej
drabince, dół płacił za możliwość dowolnego przemieszczania się niewygodną
pozycją. Tam bowiem siedziało się w pozycji zgarbionej lub wychylonej ku
przodowi, ze względu na znajdujące się nad głowami górne łóżka. Jedyne trzy krzesła,
jakie stały w przepełnionym pokoju, były zawsze zajęte, a mizerny
stoliczek dostawiony do ściany alienował obsiadającą go grupkę od reszty. Ze
względu na nikłą ilość naczyń, którą dysponowali, dzielono się nimi jak w jakiejś
pierwotnej komunie. Dla zachowania sprawiedliwości wymieniano się co wieczór
miejscami.
Kostka była bardzo zadowolona z takiego
obrotu rzeczy. Przede wszystkim, Paweł nie należał do ich paczki, dzięki czemu
miewała co dnia długie chwile wytchnienia od nieproszonego anioła stróża.
Z przyjemnością oddawała się kontemplowaniu urody Mariusza, który od czasu
podstawówki bardzo wyprzystojniał, co zauważyła jeszcze na owym zebraniu przed
wyjazdem. Mariusz studiował na Wydziale Lotnictwa i znał Mateusza
Wróblewskiego, chłopaka Urszuli, a poza tym mieli mnóstwo wspólnych
znajomych i tematów do cichych rozmów. Spoglądając ukradkiem na jaśniutkie
rzęsy Mariusza, okalające błękitne oczy płowego blondyna, zastanawiała się, czy
przypadkiem ich nie podkręca, a także czy picie jednego drinka ze wspólnej
szklanki może świadczyć o czymś jeszcze, poza brakiem dostatecznej liczby
szklanek. Mariusz nie był nieśmiały, ale bardzo delikatny i nienachalny.
Zbyt delikatny, jak na aktualne potrzeby Kostki, tak haniebnie porzuconej nieco
ponad pół roku wcześniej i tak dotkliwie owym porzuceniem zranionej.
W pierwszą niedzielę, która była dniem
wolnym od pól, sadów, pomidorów i jabłek, cały obóz wybrał się do Berlina,
co skwapliwie wykorzystał Icek. Przez cały dzień nie odstępował jej na krok,
nawet na Fernsehturm przy Alexanderplatz, wykorzystując skrzętnie całkowitą
nieznajomość języka, którego nigdy się nie uczył. Twierdził mianowicie, że
tylko w jej obecności czuje się bezpiecznie pośród bełkoczącego
niezrozumiale tłumu.
W obrotowej kawiarni na wysokości ponad
dwustu metrów wszyscy pozamawiali kawę i ciastka, a następnie
rozpierzchli się w różne strony, jakby umyślnie pozostawiając Ickowi pole
do popisu. Kostka, zła jak osa, poczuła szybki spadek nastroju. Dobrych
kilkadziesiąt minut spędziła na podziwianiu przesuwającej się za oknem panoramy
Berlina i zbywaniu Pawła zdawkowymi uwagami.
- A gdybyśmy tak w przyszłą
niedzielę pojechali do Lipska?
Drgnęła, zaskoczona.
- Do Lipska?
- No. Targi Lipskie są. Zawsze chciałem
zobaczyć. Ale sam się nie ruszę, potrzeba kogoś, kto się porozumiewa po
niemiecku.
- I akurat muszę to być ja?
- Akurat tak.
- Bo co?
- Bo jajco. Jedziemy?
- W sumie czemu nie? – powiedziała z namysłem.
W niedzielę i tak nie było co robić w małym,
zapyziałym Plessow.
Kostka nie wiedziała właściwie, co można
zobaczyć na Targach Lipskich, ale wyobraźnia podsuwała jej czarowną wizję
czegoś na kształt gigantycznego Jarmarku Dominikańskiego, podczas którego
będzie mogła nasycić wzrok błyskotkami. Toteż przeżyła bolesne rozczarowanie,
gdy następnej niedzieli zachwycony Icek, doprowadzony przez nią bezbłędnie do
samej bramy, za którą znajdowały się hale Targów, pławił się w rozkoszy,
której dostarczał mu widok łodzi motorowych, spychaczy gąsienicowych, sprzętu
budowlanego i motoryzacyjnego, elektrycznych kosiarek, betoniarek i wszelkiego
innego szajsu, w najmniejszym stopniu nieinteresującego dla kobiety.
Zupełnie nie zauważając pełnej niesmaku miny swojej towarzyszki, Paweł
maltretował ją szerokimi opowieściami o tym, na co właśnie patrzyli.
- Mam tego dość! – wykrzyknęła nagle,
czując, jak narasta w niej bunt. – Dosyć! Oglądaj sobie te gówniane
pontony, wózki widłowe i daj mi święty spokój! Idź w cholerę i jak
chcesz ze mną wracać, to bądź przed dworcem o czternastej. Nie czekam ani
minuty. A jak nie, to nie, radź sobie sam, jesteś dorosły. Cześć!
Odwróciła się na pięcie i odeszła,
poirytowana do nieprzytomności faktem, że jej występ nie wywarł na Icku żadnego
wrażenia. Ledwo otworzył usta, aby bąknąć coś w odpowiedzi i nawet
nie wiadomo, czy zauważył jej zniknięcie.
- Nie, to nie – pomyślała. – Ja sobie
sama poradzę, a on niech robi, co chce razem ze swoim angielskim.
Powodzenia.
Poszwendała się z przyjemnością po
sklepach, pooglądała wystawy i towary, których wciąż brakowało w kraju.
Zakupiła mnóstwo pożytecznych i miłych drobiazgów, kilogram rodzynek na
wagę i cały zapas Londy w rozmaitych kolorach. Na stoisku
kosmetycznym domu towarowego, wciąż jeszcze wściekła, ze zdenerwowania
popełniła błąd, z którego serdecznie uśmiała się ekspedientka. Z myślą
o ojcu poprosiła o dezodorant, zamiast „dla mężczyzn”, mówiąc „dla
ludzi”.
- Ależ wszystkie dezodoranty są dla
ludzi – odpowiedziała zdziwiona sprzedawczyni i roześmiała się, widząc
konsternację Kostki.
Dziewczyna przeprosiła, poprawiła się i nareszcie
rozchmurzyła oblicze, gdyż sytuacja rozbawiła i ją samą.
Najbardziej cieszyła ją suszarka do
włosów typu fen. Objuczona pakunkami, zmierzała zamaszystym krokiem w kierunku
dworca kolejowego. Bęcwałem, jak nazwała w myślach Icka, nie przejmowała
się wcale i, prawdę powiedziawszy, zdążyła już o nim zapomnieć. Toteż
zdziwiła się, gdy ujrzała go przechadzającego się spokojnie tam i z powrotem
wzdłuż okazałego budynku dworcowego.
- O, jesteś jednak? – rzuciła
zgryźliwie.
- Jestem, jędzo. Co, myślałaś, że jestem
aż takim idiotą, że sobie nie poradzę?
- Nie pochlebiaj sobie, w ogóle
o tobie nie myślałam!
- Nie udawaj, nie udawaj. W głębi
ducha martwiłaś się o mnie tak, że o mało serce ci nie wyskoczyło.
Chwycił ją za rękę, przyciągnął do
siebie i położył dłoń na jej biuście.
- Idź w cholerę – warknęła i strąciła
z gorsu jego rękę. – Peronu lepiej poszukajmy, bo jak nam pociąg odjedzie,
to nie odpowiadam za siebie. Piechotą dyndać nie będę!
- To cię zaniosę.
- Nie udźwigniesz – rzuciła jadowicie
i ruszyła ostro przed siebie.
- Czekaj, daj te torby.
- Obejdzie się.
Odebrał jej zakupy bez zbędnych
ceregieli i podążył za nią. Drogę powrotną przebyli prawie w milczeniu.
Dumna ze swoich dworcowo-peronowych konwersacji, dzięki którym uzyskała
niezbędne informacje i zakupiła bilety, Kostka rozchmurzyła się nieco i przestała
pofukiwać na Icka. W pociągu oparła nawet głowę na jego ramieniu i zapadła
w błogostan. Nie spała, ale nareszcie odpoczywały jej nogi, nadmiernie od
rana eksploatowane.
Dostali się do pobliskiego Werderu, a stamtąd
już wyruszyli do Plessow stopem. W miejscu, gdzie wysadził ich kierowca
wartburga, spotkali grupkę koleżanek z pokoju Kostki. Gdy następnie
zatrzymał się przed nimi jakiś usłużny właściciel brudnobiałego trabancika,
wepchnęły się do autka jakimś cudem we cztery, razem z zakupami. Paweł zaś
przebył pozostałą resztę drogi piechotą. Nie było tego dużo, poprzedni kierowca
dowiózł ich prawie do granicy Plessow.
Kostka ledwo zdążyła rozpakować i pooglądać
z koleżankami zakupy, a także porównać je z tymi, których
dokonały w Werderze, gdy rozległo się energiczne pukanie i drzwi
otworzyły się z rozmachem, zanim którakolwiek z dziewcząt zdążyła
powiedzieć „proszę”. W drzwiach stał Paweł.
- Ej, Icek, kultury trochę! A gdyby
któraś z nas się właśnie przebierała? – ofuknęła go Agnieszka.
- To z przyjemnością bym popatrzył –
odparł z rozbrajającą szczerością. – Ej, jędzo, masz jakieś plany na
wieczór? – zapytał bezceremonialnie.
Jakimś cudem nikt nie miał wątpliwości,
do kogo skierowane było to pytanie.
- Jakieś mam.
- Jakie?
- Nie interesuj się – warknęła.
Nie wydawał się być zrażony.
- To o osiemnastej bądź gotowa do
wyjścia, wpadnę po ciebie. Pójdziemy na spacer.
- Na jaki spacer, oszalałeś? Oglądać
krowie ogony?
- A dużo ich w życiu widziałaś? Nie? No,
to świetnie się składa. Pójdziemy zobaczyć miejscowy PGR.
I już go nie było. Dziewczyny spojrzały
pytająco na Kostkę.
- Idź, co ci szkodzi – powiedziała
Beata.
- Idź – przytaknęła Bożena.
- Po jaką cholerę mam iść do PGR-u?!
I nie wiem, czy akurat z nim chcę iść.
- Wolałabyś z Mariuszem… – bardziej
stwierdziła niż zapytała Beata.
Kostka westchnęła tylko.
- Spostrzegawcza jesteś – przyznała
niechętnie.
- Idź mimo wszystko. Przecież i tak
spędziliście ponad pół dnia razem, to fajny facet. Nie pogryzie cię. Przecież
to tylko spacer. Wszyscy gdzieś się rozłażą, co będziesz tak siedzieć?
- Chętnie bym odpoczęła.
- Odpoczęłaś.
Nie odpowiedziała. Odświeżyła się
jednak, przebrała i gdy Paweł ponownie załomotał do drzwi punktualnie o osiemnastej,
łaskawie dała się uprowadzić. Początkowo rzeczywiście skierowali kroki ku
zielonym pastwiskom, na których pasły się malownicze stada krów. Pejzaż wsi
prezentował się tak pięknie, że aż nierealnie – wyglądał jak sielankowy
landszaft.
Zapadał pogodny wieczór, rześkie
powietrze wokół pachniało świeżą trawą, ziołami i kwiatami rozkwitającymi
o tej porze dnia. Podeszli bliżej PGR-u. Przy ogrodzeniu stała grupka
chłopaków, w której Kostka rozpoznała swoich kolegów. Z zainteresowaniem
czemuś się przyglądali. Razem z Ickiem podążyła wzrokiem w kierunku,
w którym patrzyła tamta grupa. Z niemałą uciechą ujrzeli niecodzienny
widok. Z drugiego końca łąki biegła w ich kierunku ile sił w nogach
jakaś zwinna postać. Za nią ciężko podążało groźne, przysadziste, czarne
zwierzę.
- Nie wierzę… – szepnęła z rozbawieniem
Kostka i nagle uśmiech zgasł na jej twarzy równie szybko, jak się pojawił.
W biegnącym rozpoznała Mariusza.
Przygryzła wargi w napięciu.
- Byk – rzeczowo powiedział Leszek.
Kostka zwróciła się do kolegów.
- Po co on tam wlazł?
- A bo ja wiem? – wzruszył ramionami
Arbuz.
Poczerwieniały z wysiłku Mariusz dopadł
drewnianych bali ogrodzenia i przesadził je jednym susem, lądując zgrabnie
koło rozbawionego towarzystwa. Grupa cofnęła się odruchowo na widok
domniemanego buhaja szarżującego prosto na nich. Nie byli pewni, czy nie
przesadzi płotu równie lekko jak jego ofiara. Zobaczywszy jednak ogrodzenie,
zwierzę spokojnie się zatrzymało i skierowało na nich mokre, ufne
spojrzenie. Przyjrzało się towarzystwu z uwagą, jakby czegoś szukało, a potem
jak gdyby nigdy nic zaczęło skubać zieloną, soczystą trawę. Z twarzy
Mariusza powoli ustępowało przerażenie. Icek wybuchnął nagłym, niepohamowanym
śmiechem.
- Przecież to krowa, gdzie wy wszyscy
macie oczy?!
Na twarz ofiary wypełzł zdradziecki
rumieniec wstydu.
- Po coś tam w ogóle polazł, kretynie? –
koledzy obstąpili go zwartą grupką. – A gdyby to naprawdę był rozjuszony
byk?
Mariusz przerzucił wzrok na Kostkę i Icka.
W jasnobłękitnych, czystych oczach odmalowało się coś, na widok czego
dziewczyna zaczerwieniła się i spuściła głowę, udając ogromne zainteresowanie
rozwiązanym rzemykiem od lekkich sandałków.
- Po nic – rzekł lekko i rzucił w kierunku
krowy czymś, jakby pęczkiem ziela przetykanego kolorowymi kwiatkami.
Krowa natychmiast uznała bukiecik za
swój i spałaszowała go z apetytem.
- Poruszać się chciałem, pobiegać, kości
rozprostować, a przy okazji jedzenia zwierzątku nazbierać – zakończył
z wyczuwalną w głosie nutą autoironii.
Patrzył prosto, może nawet wyzywająco na
Kostkę.
„Dla mnie te kwiatki były” – pomyślała
i zrobiło jej się gorąco.
- My się właściwie bardzo śpieszymy –
odezwała się szybko i głupio, bo nikt ich o nic nie pytał. – Do
kościoła – dodała z mocą i pociągnęła za sobą zdumionego Pawła.
- Coś ty wymyśliła? Tu jest w ogóle
jakiś kościół? – zapytał, gdy odeszli kawałek.
- Przypadkiem wiem, że jest. Chodźmy
stąd, byle jak najdalej.
- No dobrze, dobrze. Coś taka w gorącej
wodzie kąpana? Naprawdę chcesz iść do tego kościoła?
- Nie. Kościół jest w odwrotnym
kierunku. Tlenu mi potrzeba. Dużo tlenu.
- Dużo tlenu to jest w lesie. Patrz
– machnął prawą ręką w kierunku, gdzie widniał niewielki zagajnik. – Tam
masz las. Tlenu powinno wystarczyć, choć nie sprecyzowałaś, jak dużo ci go
potrzeba.
- Pójdziemy tam? – zapytała błagalnym
tonem.
Przyjrzał jej się uważnie.
- Skoro tak ci zależy na tym dotlenianiu,
to jasne. Idziemy.
Wziął ją za rękę, którą natychmiast mu
wyrwała. Szła obok w milczeniu, przeżuwając najwidoczniej jakieś niewesołe
myśli. Na brzegu zagajnika Paweł znienacka chwycił ją na ręce.
- Co robisz?! – szarpnęła się ze złością.
– Jeszcze nas ktoś… Już i tak… – urwała niezręcznie.
- Nie wyrywaj się tak, przez rów tylko
cię przeniosę. Mokro tu trochę, a ty bosa jesteś. Kto miałby nas zobaczyć
w tej głuszy? Nikogo tu nie ma! A poza tym, ile my mamy lat?
- Buty mam – warknęła w odpowiedzi.
– Sama przejdę.
- Ale nie kalosze. No już, już, przestań
wierzgać.
Przeszedł przez rów i postawił ją
na ziemi.
- Chodźmy.
Otaczający ich lasek składał się z dość
gęstych zarośli, głownie liściastych drzew i krzewów przetykanych
gdzieniegdzie młodymi choineczkami. Szli dobrą chwilę w milczeniu. Kostka
wydawała się zupełnie pochłonięta własnymi myślami.
- Popatrz, jaka fajna polanka! –
zakrzyknął entuzjastycznie ignorowany dotąd Paweł.
Kostka rozejrzała się i poczuła, że
podoba jej się to miejsce. Lubiła każdy las, ale tutaj było wprost
prześlicznie. Splątany gąszcz mieszanych drzew okalający maciupką polankę
tworzył coś w rodzaju przytulnego pokoiku. Po jednej jego stronie
spoczywał w poprzek sporej wielkości pień czy karcz, pozostały po jakimś
większym drzewie. Zachęcające zagłębienie w nim wyglądało jak fotel, który
wręcz zdawał się zapraszać, aby na nim usiąść. Kostka wspięła się nań bez
wahania, po czym wygodnie się ukokosiła. Podniosła zachwycony wzrok ku górze. Lubiła
patrzeć na niebo prześwitujące z dala między koronami drzew. Tutaj, w tym
urokliwym miejscu, lazurowe błyski i złote promienie słońca ledwo
przezierały przez zieloną gęstwinę. Zagapiona w niebo, półuśmiechnięta,
zamarła nagle i opuściła wzrok. Tuż przed nią, przyciśnięty do jej kolan,
klęczał na gołej ziemi Paweł, zapatrzony w jej twarz oczami, jakich wyrazu
jeszcze u niego nie widziała. Biło z nich jakieś nieme, żarliwe
błaganie.
- Kostuś – powiedział nadspodziewanie
miękko. – Kosteczko…
Położył głowę na jej kolanach, ręce
wsunął pod długą, marszczoną spódnicę z tetry – jedną z tych, które
uszyła jej matka Mańki.
Poczuła, jak głaska ją po łydkach,
powoli przesuwając dłonie coraz wyżej.
- Nie mów do mnie Kostuś! – warknęła,
momentalnie sztywniejąc.
Doznała jeszcze czegoś, czego doznać w tym
momencie ani nie zamierzała, ani nie chciała.
- To brzmi idiotycznie… jak kostucha
jakaś. Jeszcze tylko kosę do ręki mi wetknij!
- Cii… – szepnął błagalnie. – Kosteczko…
Dotknął jej ud. Zerwała się jak oparzona,
odpychając głowę Pawła i strącając z siebie jego ręce. Zeskoczyła z pnia
i stanęła przed nim, kipiąc złością.
- Nie jestem Kosteczką ani kostuchą! –
wrzasnęła, jakby chciała coś zagłuszyć. – Odwal się! Nie mam nic wspólnego
z kościotrupem, jestem rozkosznie gruba, tłusta po prostu i… daj mi święty
spokój!
Zaczęła biec w stronę drogi, myśląc
jedynie o tym, żeby nie wypaść z lasu zbyt blisko pastwiska. Myśl o tym,
że chłopaki mogliby tam jeszcze być, była irracjonalna i zdawała sobie z tego
sprawę. Na pewno dawno już sobie poszli, mimo to prześladowało ją poczucie
niestosowności całej tej sytuacji. Wizja ponownego spotkania z Mariuszem i resztą
towarzystwa całkowicie ją przerażała. Właściwie to zachciało jej się płakać.
Za sobą słyszała ciężkie kroki biegnącego
Icka, nawołującego, aby zaczekała. Nie zatrzymała się ani na moment. W miejscu,
gdzie znalazła najpłytszą część rowu dającą się łatwo przeskoczyć, wybiegła z lasu
prosto na drogę, która zakręcała łagodnym łukiem i wraz z odnogą
biegnącą do centrum wsi od strony pastwisk tworzyła trójkątne skrzyżowanie. Tuż
przy nim, mniej więcej w połowie łuku, stał niewielki, zadaszony
przystanek autobusowy, prawdopodobnie szkolny. Zziajana Kostka nareszcie
zwolniła. Ku jej uldze, nigdzie nie było widać nie tylko jej kolegów, ale zgoła
ani jednej żywej duszy. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej, nawet stada bydła
poznikały z pastwisk. Było jasno, ale słońce niepostrzeżenie, acz
konsekwentnie chyliło się ku zachodowi. Spojrzała na malutki zegarek. No tak,
obóz już dawno zajadał kolację. Na myśl o tym, że wszyscy zauważą
nieobecność ich dwojga, zrobiło jej się gorąco.
- Kostka – usłyszała za sobą zasapanego
Pawła, który właśnie ogromnym susem przesadzał rów. – Zaczekaj, wariatko! Jak
długo jeszcze zamierzasz uciekać?
- Niby przed tobą? – spytała drwiąco.
Icek doszedł powoli do przystanku i usiadł
na ławce.
- Nie, nie przede mną. Przed sobą.
Podeszła do niego.
- Jaki ty jesteś zadufany w sobie!
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale
chwycił ją za nadgarstki, przyciągnął do siebie i błyskawicznym ruchem
posadził na kolanach. Prawą ręką objął ją przez plecy, z lewej nie
wypuszczając jej dłoni. Przez chwilę przyglądał się jej zaskakująco szczupłym
palcom.
- Głupia babo! Nie jestem zadufany w sobie.
Jestem… zakochany w tobie.
Kostka po raz kolejny otwierała usta,
zapewne po to, aby wybuchnąć niekontrolowanym potokiem złorzeczeń, ale zamknął
je jej szybko pocałunkiem. Wbrew sobie poczuła znowu to samo, co kilkanaście
minut wcześniej na leśnej polance. Nagle przestała się opierać i zmiękła,
jakby uszło z niej powietrze. Jakieś myśli, które usiłowały przedostać się
przez zamglony niespodzianie umysł, stłumiła siłą, przymykając oczy i wtulając
się ufnie w Pawła. Ku własnemu zaskoczeniu skonstatowała, że jest jej
dobrze, przytulnie, miękko i że czuje się bezpiecznie w objęciach
tego dużego, pewnego siebie mężczyzny.
- Kosteczko… – popatrzył jej prosto w oczy.
- Chodź – zeskoczyła mu z kolan. –
Przejdźmy się jeszcze gdzieś. Taki ładny wieczór się robi…
Sama wyciągnęła do niego ręce. Od łąk niosło
granie świerszczy. Z lubością wdychała świeże, wiejskie powietrze pachnące
trawą. Zaczynał zapadać zmrok. Szczęśliwa mina Icka już jej nie denerwowała.
- Zobacz. Co to jest?
- Pole – odpowiedział. – A raczej
ściernisko.
Na tle resztek zachodzącego słońca
czerniały wielkie kopy siana.
- Pamiętasz, jak fajnie zjeżdżało się z takich
stogów?
- Dlaczego miałabym pamiętać? Nigdy
w życiu nie zjeżdżałam z żadnego stogu!
- Nie zjeżdżałaś?
- Niby gdzie i dlaczego miałabym to
robić?
- No, na wsi. U babci, ciotki…
- Ale ja nie mam nikogo na żadnej wsi.
- Serio?
- No! Do jednej babci mam dziesięć minut
spacerem, a druga mieszka naprzeciw niej, po drugiej stronie ulicy.
- O, to jesteś stateczną mieszczką.
- Żadną mieszczką! – rzekła urażonym
tonem. – Mój dziadek ze strony ojca i babcia ze strony mamy… zresztą,
druga babcia też...
- Cii… przestań!
Znowu stłumił jej słowa pocałunkiem. Nie
oponowała.
- No, to musisz koniecznie spróbować –
powiedział po chwili, patrząc prosto w jej roześmiane oczy.
- Ale czego?
- Zjeżdżania ze stogu. Chodź.
Nie oglądając się na nią, ruszył na
przełaj przez ściernisko.
- Ale czekaj, no co ty… Jesteś kompletny
wariat. Auć!
- Co jest?
- No przecież po tym nie da się iść.
Kłuje!
Na bosych stopach miała tylko delikatne
sandałki – cieniutkie skórzane podeszwy z rzemykami wiązanymi w kostce.
Paweł zawrócił i bez namysłu porwał ją na ręce. Zachwycona Kostka objęła
go za szyję i z własnej woli wycisnęła na jego ustach soczysty całus.
Gdy usiłowali wdrapać się na stóg, zjechała po osuwającym się sianie, nie
osiągając nawet jednej trzeciej wysokości.
- Niewykonalne – oświadczyła, moszcząc
się na samym dole pachnącej sterty. – Pewnie są tu jakieś gryzonie, ale ja się
nie boję, mogą być. Popatrzę sobie na to cudne niebo.
- Ej, mieszczko…
- Tylko sobie nie mieszczko! – uniosła
się i oparła na łokciach. – Waszmość panna proszę mi mówić.
Z rozkoszą wciągnęła woń świeżego siana
i rozpościerających się wokół łąk. Nad głową miała granatowe już,
rozgwieżdżone niebo.
Paweł zjechał z impetem z samego
czubka stogu po jego drugiej stronie. Obszedł go dookoła na czworakach i padł
na wznak obok Kostki. Leżał tak przez chwilę w milczeniu, gapiąc się w gwiazdy,
a potem odwrócił się i zasypał ją pocałunkami. Tym
razem nie opierała się ani w tej chwili, ani w następnej, kiedy
poczuła na ciele delikatną pieszczotę jego dłoni.
Do obozu wrócili późnym wieczorem.
Kostka nie odezwała się w pokoju ani słówkiem. W zamyśleniu poszła
się umyć, wróciła przebrana w białą koszulę nocną w niebieskie
groszki i bez słowa wdrapała się na swoje łóżko.
- Ej, co jest? – zapytała Beata.
- No powiedz coś – poparła koleżankę
Bożena.
Konstancja uporczywie milczała. Oparła
głowę o brzeg materaca i ujrzała spadające na ziemię, pewnie z włosów,
ździebełko siana.
- Popatrzcie, jaką ma rozanieloną minę –
powiedziała Elżbieta.
- No mów, co zmalowałaś!
- Nic – odezwała się wreszcie. – Mam
parę spraw do przemyślenia. Dobranoc.
Odwróciła się tyłem do pokoju i zamilkła
na dobre.
Nazajutrz rozpadał się deszcz. Złapał
cały obóz mniej więcej w połowie pracy, którą z konieczności
przerwano. Wszyscy schronili się pod ogromną wiatą i obsiedli znajdujące
się tam ławy. Kierownik MOP-u zobowiązał się dostarczyć zaraz gorącą herbatę.
Ktoś zaproponował grę w fanty i w ten sposób skrócono sobie
oczekiwanie na poprawę pogody, na co jednak chwilowo się nie zanosiło. Niebo
zasnuło się ołowianymi chmurami, deszcz szemrał miarowo w liściach setek
rosnących w równych rzędach drzew owocowych.
- Kostka, przykro mi. Wylosowałaś
wejście na jabłonkę i uroczysty śpiew „Wlazł kotek” na szczycie – odczytał
wyrok jeden z dwóch Leszków.
- OK, cała przyjemność po mojej stronie
– roześmiała się i wybiegła spod wiaty prosto na deszcz.
Miała na sobie żółtą pelerynę rybacką z kapturem.
Patrzyło na nią kilkadziesiąt par oczu.
Szybko wspięła się na wierzchołek drabiny i zaczęła śpiewać. Spod
zadaszenia dobiegły ją gwizdy, tupania i okrzyki protestu.
- Nie na drabinę, tylko na drzewo!
- Wyżej, co to ma być?
Machnęła ręką i urwała w pół
frazy. Podciągając się ostrożnie na rękach, wspięła się na najgrubsze konary.
Gdy uznała, że wyżej znajdują się już tylko zbyt cienkie gałęzie, po raz
kolejny zaczęła śpiew. Pod wiatą rozległy się śmiechy, okrzyki i oklaski.
- No, możesz już złazić! – zaczęto
wołać, gdy skończyła.
Kostka uświadomiła sobie nagle, że się
boi. Wejść na górę było łatwo, ale zupełnie nie wiedziała, jak zabrać się za
schodzenie. Przypomniało jej się, jak w dzieciństwie weszły z koleżanką
na drzewo rosnące na działce sąsiadów. Jakoś udało im się wspiąć po prawie
całkiem gładkim pniu, z powrotem jednak nie było już tak łatwo. Żadnego
punktu oparcia, niczego, czego można by się uchwycić lub na czym wesprzeć
stopę. Towarzysząca jej Joanna zaryzykowała skok z dużej wysokości i cudem
tylko się nie połamała. Odniosła jednak liczne rany i stłuczenia.
Wystraszona Kostka postanowiła raczej pozostać na drzewie przez bliżej
nieokreślony czas niż zaryzykować podobny wyczyn. Nie mogła wszakże egzystować
tam bez końca, podjęła zatem desperacką decyzję i objąwszy pień wszystkimi
kończynami, zjechała po nim, rozdzierając przy tym spodnie i zdzierając
sobie skórę z rąk.
Pomna na tamto wydarzenie, tkwiła teraz
w deszczu na szczycie jabłonki myśląc o tym, że od drabiny dzieli ją
zbyt duża odległość. Pokrzykiwania od strony wiaty zaczęły słabnąć, aż całkiem
zamilkły, gdyż gra toczyła się dalej. Rozbawiona doszła do wniosku, że albo
uznali ją za wariatkę, albo im się znudziło, albo zgoła o niej zapomnieli.
Nagle ze zdumieniem ujrzała z wierzchołka swojego drzewa Mariusza, jak
ociągając się wychodzi spod wiaty, a następnie, dopingowany okrzykami
zachęty, pada na czworaki w błocie. Grzęznąc wszystkimi czterema
kończynami w brunatnej mazi, niepomny na deszcz lejący mu się za kołnierz,
rozpoczął mozolną wędrówkę wokół sporej wielkości zadaszenia. Kostka
uświadomiła sobie komizm całej sytuacji. Ona utknęła tu, na tym drzewie, w strugach
deszczu i ani w prawo, ani w lewo. Tam on, wymuskany, elegancki
cherubinek, tapla się w błocie jak idiota, ku uciesze rozszalałej
gawiedzi. Zaniosła się śmiechem, dokładnie zdając sobie sprawę z tego, jak
groteskowo musi wyglądać. Niemniej jednak coś w tej sytuacji należało
zmienić, nie mogła przecież tkwić tak bez końca. Spostrzegła wreszcie idącego w jej
kierunku Icka.
- Co jest? Postanowiłaś tam zanocować?
- Nic – zachichotała. – Boję się zejść.
Uratujesz mnie, rycerzu? Wszak twierdziłeś wczoraj…
- Pamiętam, co twierdziłem – powiedział,
wyciągając ku niej ręce. – I twierdzę nadal. Chodź.
- No jak?
- Spróbuj najpierw stanąć na tę grubą
gałąź, o tu, z prawej strony. Pomalutku.
Zdobyła się na odwagę i powoli
zmieniła położenie. Czas był najwyższy, bo zaczynała już drętwieć.
- Dobra. Teraz widzisz, tu trochę z przodu?
Masz taki wygodny konar.
Z mozołem, ale posłusznie postąpiła
znowu kawałeczek w dół.
- I teraz tutaj – pokazał palcem.
- Uu, boję się.
- Nie bój się, jestem tu. Nawet jeśli
spadniesz jak dojrzałe jabłuszko, to nie jest wysoko, a ja cię i tak
złapię.
- Uhm, dojrzałe jabłuszko. Wypraszam
sobie, może jeszcze pomarszczone? No, jak rymnę na ciebie, to przetrącę ci
kark.
- Nie bój żaby. Chodź, odczep się
wreszcie od tej rośliny, ja cię złapię.
Z pewnym wahaniem rozpatrzyła się w sytuacji
i podjęła desperacką decyzję. Nachyliła się w stronę Pawła, którego
wyciągnięte ręce prawie dotykały jej stóp.
- Ale jak mnie jednak nie złapiesz, będę
musiała cię zabić – zaznaczyła.
- Dobrze, zabijesz mnie – zgodził się
cierpliwie. – A teraz nie bój się, naprawdę.
Pomna na jego siłę i na to, że
zaledwie dzień wcześniej niósł ją na rękach jakby była piórkiem, mocno
uchwyciła się gałęzi, którą obdarzyła jakim takim zaufaniem i zsunęła się
prosto w objęcia Pawła. Spod wiaty znów rozległy się śmiechy i wycia.
Zabłocony Mariusz przestał już być atrakcją i uwaga wszystkich znowu
skoncentrowała się na niej.
- Uu… Icek!... Nareszcie sobie znalazłeś
babę!
Uśmiechnięty Paweł poprawił ją sobie w ramionach
i triumfalnie ruszył w kierunku wiaty. Zawstydzona Kostka wtuliła
twarz w jego obojczyk.
- Nie wygłupiaj się, postaw mnie już,
przecież mi nóg nie urwało – wymamrotała mu prosto do ucha.
- Zaraz cię postawię. Ale na suchym.
Czuła się głupio, niesiona tak na rękach
na oczach rozbawionego obozu. Gdzieś z tyłu głowy uwierała ją niewygodna
myśl, że pośród tych wszystkich śmiejących się ludzi, którzy na nich się gapią,
jest również i Mariusz. Dochodząc do wiaty, Paweł pocałował ją soczyście i postawił
na suchym podłożu.
- Ma ktoś ciepłą herbatę? – spytała
szybko, uprzedzając wybuch fali docinków. – Zmarzłam na tym drzewie.
- A po cholerę tam tyle siedziałaś? –
zapytał ktoś.
- Uhm – usłyszała jednocześnie kpiący
głos Arbuza. – Po co ci herbata? Ma cię kto rozgrzać.
- Ma – przemogła się i postarała,
aby jej głos brzmiał jak najnaturalniej. – Zazdrościsz?
Nie mogła pokazać po sobie, że docinki
kolegów choćby w najmniejszym stopniu ją peszą. Nie odpuściliby do końca
świata. Posłała więc w ich kierunku niewymuszony uśmiech.
- Dziękuję – zgorszył się Arbuz – Icek
mnie nie pociąga.
- No to się odczep. A herbaty bym
się mimo wszystko napiła.
Nazajutrz wypadł jej dyżur kuchenny, co
oznaczało dzień wolny od pracy w polu. Rozpogodziło się i po
wczorajszej ulewie nie było ani śladu. Słońce osuszało pracowicie to, co nie
wsiąkło w glebę. Niepojętym dla Kostki zbiegiem okoliczności drugą osobą
dyżurującą okazał się Icek.
- Proszę, proszę… Jak to zrobiłeś, gadaj
mi zaraz! – zażądała zaraz po tym, jak budynek opustoszał, a oni poznosili
i pozmywali naczynia po śniadaniu oraz uprzątnęli jadalnię.
Zajęło im to dobrze ponad dwie godziny.
Dyżur kuchenny wcale nie był taki lekki. A najgorsze, to znaczy obiad,
mieli jeszcze przed sobą.
- Ma się ten urok osobisty i dar
przekonywania – jak zwykle uśmiechnął się po błazeńsku Paweł. – I wie się,
do kogo zagadać. Idziemy na spacer, czy zamierzasz odpocząć?
- Odpocząć. Przecież mi przy tym
zlewozmywaku nogi w odwłok wlazły.
- Nie przeziębiłaś się wczoraj na jabłonce,
mieszczko? – zapytał z troską, całując ją w czoło.
- Kmieciu! Ile razy mam powtarzać…
- Niech wasza królewska mość już niczego
nie powtarza, już pamiętam – zarechotał niefrasobliwie. – I niech też
zapamięta, że kmieciem nie jestem, jam z tarnowskiej szlachty zrodzony!
- No dobra, dobra, ja z podolskiej.
Nie przeziębiłam się kmie... rycerzu. Nic mi nie jest, tylko niech ja nareszcie
gdzieś usiądę!
- To chodź do mnie, jest bliżej.
Skręcili w lewo, w niewielką
odnogę korytarza.
- Wszystko mi jedno, gdzie. Może być i u ciebie
– powiedziała, wchodząc do pokoju chłopaków. – Które twoje łóżko?
- To pod oknem, na dole. Jak chcesz się
zdrzemnąć, to wskakuj, ja będę cichutko.
Kostka bez zastanowienia dała nura w pościel
i przeciągnęła się rozkosznie.
- Uaa, ale macie tu fajnie, tak jasno i takie
piękne słoneczko za oknem… I zaskakująco czysto!
- Macie tak samo, przecież twój pokój
jest po tej samej stronie korytarza.
- Ale okno wychodzi na inną stronę, tu
jest zakręt.
- Masz rację.
- Zresztą, tam mnie nie ma. Jestem tu.
Paweł… a może jednak powinnam pójść do siebie?
- Nie waż się! – odpowiedział. – Lepiej
się posuń. I zdejmij z siebie te szmaty.
- Słucham?! – zapytała z udawanym
oburzeniem. – Szmaty?!
- Mniejsza o to, rozbieraj się albo
sam to z ciebie zdejmę.
- Jakim prawem?
- W trosce o twój savoir-vivre,
szlachcianko. Nie uczyła mamusia, że do łóżka w ubraniach się nie wchodzi?
- A ciebie, brutalu, mamusia nie uczyła,
jak z damą rozmawiać?
- Nie – roześmiał się. – Ale za to tatuś
mnie uczył, jak się z damą obchodzić w łóżku, zanim pójdzie spać. I ja
to teraz właśnie zrobię.
- Niby co?!
- A to – odpowiedział, podniósł ją z poduszki
i zdjął z niej podkoszulek z Michaelem Jacksonem. – Bo jestem w tobie
zakochany jak wściekły pies – wymamrotał z ustami tuż przy jej uchu.
- I właśnie dlatego usiłujesz rozpiąć mi
stanik? – udała, że się zgrywa.
- Tak, właśnie dlatego.
Poddała się i miękko opadła z powrotem
na poduszkę.
- To chodź – szepnęła i pociągnęła
go za sobą.
Kilka godzin później, tuż po piętnastej,
znajdujący się za drzwiami korytarz rozbrzmiał dziesiątkami głosów.
- Cholera – powiedziała niespokojnie
Kostka i więcej nie zdążyła.
Drzwi otworzyły się z impetem
i do pokoju wtargnęli jego mieszkańcy. Naciągnęła kołdrę na głowę i zamknęła
oczy. Czuła palący wstyd i najchętniej zapadłaby się pod ziemię razem z łóżkiem.
Nie tyle z powodu samej sytuacji, co z tytułu odkrycia, którego
dokonała. W tym samym pokoju, co Paweł, zakwaterowani byli jej koledzy.
Oswoiła się już z myślą, że zostawszy dziewczyną przebojowego Icka,
zniweczyła coś kruchego, co dopiero zaczynało kiełkować między nią a Mariuszem.
Jednak fakt, że w zupełnie niestosownym momencie pełna obsada lokalu
wtargnęła do siebie, zastając ją w łóżku Pawła, całkowicie ją
skonsternował. Zbyszek, dwóch Leszków, Arbuz i ten tam… delikatny paniczyk…
Poczuła, że jeszcze chwila i udusi się pod tą kołdrą.
- Chłopaki, możecie wyjść na chwilę? –
poprosił spokojnie Paweł. – Dama musi się ubrać.
- Jasne.
Posłusznie opuścili pomieszczenie.
Kostka, czerwona na twarzy jak burak, w milczeniu sięgnęła po ubrania.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? –
zapytała z wyrzutem.
- Ale o czym, słoneczko?
- O tym, że oni tu z tobą
mieszkają!
- To nie wiedziałaś?
- Wiedziałam, ale zapomniałam. Nie było
mi to do niczego potrzebne!
- A teraz jest?
- Nie, ale za to już sobie przypomniałam,
psia krew.
- Ależ nie denerwuj się, nic się nie
stało. Co z tego, że się dowiedziałaś? Zagapiliśmy się trochę, to
wszystko. Szczęśliwi czasu nie liczą, ot co – próbował ją udobruchać. – No,
uśmiechnij się. Nic się takiego nie stało, przecież wszyscy i tak o nas
wiedzą. Nie podejrzewasz chyba, że posądzają nas o wspólne odmawianie różańca
w wolnym czasie? Zresztą, akurat bardzo grzecznie odpoczywaliśmy i nikt
nie miał prawa niczego zobaczyć.
- No, niby nie.
- No właśnie. Kosteczko-słoneczko,
rozchmurz się już. To fajni goście, życiowi i przyzwoici, przecież ich
znasz dłużej niż ja. Nie będą plotkować ani ci dokuczać. Zresztą, powiem im, że
jak który parę z gęby…
- Nic im nie mów! – wrzasnęła,
zdenerwowana od nowa. – Już ty im lepiej nic nie mów. Zostaw to tak, jak jest.
Tylko proszę cię, odprowadź mnie do pokoju, ja stąd sama nie wyjdę, mowy nie
ma. Oni tam stoją. Wolę z tobą.
- Dobrze, jak sobie życzysz. Ale
naprawdę, uwierz mi, nic się nie stało i nie powinnaś tak się tym
przejmować.
Kostka milczała. To prawda, nic takiego
się nie stało… Gdyby jednak Icek nadal chciał drążyć temat, nie umiałaby
wytłumaczyć, dlaczego nagle straciła humor. Ani jemu, ani sobie samej.