Jest maj, więc sadzenie kwiatków i pomidorków odbija się szerokim echem na blogach. Jednocześnie już wszyscy chyba znają moje jojczenie na temat braku ogrodu, działki albo chociażby balkonu. Taka ze mnie Piękna Ogrodniczka. Ale onegdaj... W praktyce… było tak.
-
Wiesz co? – powiedział Miś Mamusi. – Weźmy się za działkę rodziców. Stoi
odłogiem i porasta chwastami. Moglibyśmy ją zagospodarować i mieć
kawałek własnej zieleni do wypoczynku. Marchewki przecież nie będziemy hodować.
Grill, piweczko... wędzarenkę bym postawił... domek się posprząta... –
w głosie Misia Mamusi zadźwięczało rozmarzenie.
-
Jasne! – podchwyciłam z zapałem. – Traweczka, leżaczek... Wisienkę sobie
zasadzę i kwiatuszki...
Miś
Mamusi łypnął na mnie spode łba.
-
Kwiatuszki! – parsknął śmiechem. – Już to widzę! Ty nawet kwiatka
w doniczce nie przesadzisz i prędzej zdechnie, niż go podlejesz.
Mogłabyś zbić fortunę na doniczkach z odzysku.
-
Oj, no... działka to co innego. Damy radę.
-
No to zasuwaj jutro do sklepu ogrodniczego, kup sekator i maść do
smarowania miejsc po obciętych gałęziach. Ja zorganizuję grubszy sprzęt
i widzimy się w sobotę.
W sobotę
o poranku karnie stawiłam się na miejscu z sekatorem i maścią,
wyposażona dodatkowo w parę rękawic, podobno przeciwpancernych.
Skonfundowani stanęliśmy przed czymś w rodzaju dżungli amazońskiej, do
której skutecznie broniły wstępu rozrośnięte we wszystkich kierunkach pędy
pnącej róży, wdzięcznie splatające się z czymś długim, grubawym
i brązowym, spływającym z góry w miejscu, gdzie powinien
znajdować się domek.
-
W życiu nie widziałem czegoś podobnego – powiedział niepewnym głosem Miś Mamusi.
-
Jakaś kosmiczna plazma...? – zapytałam słabo. – Obcy atakują...?
Brązowe
sploty wiły się po pobliskich drzewach, po ziemi i rozpełzały się na trzy
sąsiadujące działki, tworząc malownicze nawisy.
-
Pergola – rzucił krótko Miś Mamusi. – Winogrona. Cholera, jak tu w ogóle
wejść?
Wybrał
spośród przytaszczonych sprzętów jeden, z namysłem odpalił, po czym
warcząc i kopcąc straszliwie, runął w gąszcz.
* * *
Późnym popołudniem naszym zalanym potem oczom ukazał się imponujący widok. Brązowe sploty pościągane przeze mnie z sąsiednich działek zaścieliły całe trzy ary naszej, tworząc chaotyczną mozaikę przetykaną pnączami róży i kawałami drewna ze spróchniałej śliwy. Odsłonięty domek prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy: zapadnięta podłoga werandy broniła wstępu do wnętrza widocznego przez potłuczone szyby. Zapleśniałe ściany otaczały szczątki dawnych mebli porośnięte efektownymi grzybami. Przez zawalony dach ściekała do środka wilgoć. Całości dopełniały wdzięcznie ażurowe ramki stanowiące pozostałość po niegdysiejszych rynnach.
-
To trzeba będzie chyba wysadzić w powietrze i od nowa zagospodarować
lej po bombie – orzekłam ponuro. – Ja tego nie ogarniam.
-
Nie pękaj – powiedział Miś Mamusi dziarsko – tylko bierz się do roboty. Ja idę
karczować te trzydziestoletnie porzeczki, a ty rozpal ognisko, trzeba
będzie trochę tego puścić z dymem.
* * *
Po upływie 40 minut Miś Mamusi zastał mnie nad smętną kupką nadpalonych papierów i suchych patyczków. Moje wysiłki okazały się beznadziejne.
-
Koniec roboty – oznajmił. – Złamałem obie łopaty. – Spojrzał na mnie i na
miejsce, w którym powinno płonąć ognisko. – Debilka – zawyrokował. –
Wychowałaś się na wyjazdach i ogniska nie umiesz rozpalić?! Odsuń się
i zacznij ściągać w jedno miejsce ten chłam.
-
Nie musiałam, to nie rozpalałam – wymamrotałam obrażona. – Zorganizuj kurs, to
się zapiszę.
Miś
Mamusi pogrzebał w stercie akcesoriów i zachichotał.
Z satysfakcją wylał na kupkę butelkę rozpałki do grilla.
-
Dobra, pali się – ogłosił i dołożył gałęzi. – Znoś wszystko tutaj
i układaj w porządny stos, a ja porąbię te konary. Gdzieś tu
była siekiera...
Ustawił
na pniu duży kloc drewna i zamachnął się. Ostrze siekiery błysnęło
złowieszczo w czerwonawym blasku przedwieczornego słońca.
-
Kurrrrr...! – moich uszu dobiegł zduszony okrzyk. Zajęta ciągnięciem
z drugiego końca działki potężnego konara wielkością dorównującego sporemu
drzewku, już prawie osiągnęłam cel.
-
Co się... – zaczęłam, odwracając się jednocześnie o 90 stopni, aby jakimś
cudem wtaszczyć sterczący pagaj na rosnący stos. W tym samym momencie
pochylony nad pniem Miś Mamusi wyprostował się gwałtownie i trzymany
przeze mnie pień trafił go w potylicę.
-
Wszystkie kurwy świata!!! – okolicę przeszył wściekły ryk. Miś Mamusi odwrócił
się do mnie przodem. Z łuku brwiowego, spod potężnego guza nad lewym okiem
ściekała mu krew. – Co to miało być?! Zemsta za wszystkie lata wspólnego
dzieciństwa?! Nie dość, że ta franca tępa – machnął trzymana w ręku
siekierą – i klocek odskoczył mi prosto w czoło, to jeszcze ty chciałaś
mnie zabić?!
-
Oj tam, zaraz „chciałam”... No przecież kazałeś mi to tu zwlec.
-
Ale nie kazałem ci walić mnie w łeb całym okolicznym drzewostanem...!!
-
No, niby nie... – położyłam uszy po sobie. – Samo tak wyszło...
-
Wiesz co? – Miś Mamusi rozejrzał się po pobojowisku i utkwił wzrok
w dogasającym ogniu. – Wiesz co? – powtórzył i westchnął. – Jednak
szkoda, że nie mieliśmy żadnych rolników wśród protoplastów. Może jakoś lepiej
by nam to poszło?
Wzruszyłam
ramionami. Miś Mamusi rzucił siekierę na stertę chaszczy przeznaczonych do
spalenia.
-
Jedźmy do domu opatrzyć rany – powiedział spokojnie. – Może kiedyś tu wrócimy.
Bez
słowa zdjęłam rękawice i wrzuciłam w resztkę ogniska. W moich dłoniach
tkwiło mnóstwo grubych kolców.
-
Może – odpowiedziałam bez przekonania.