Na portalach
społecznościowych i w innych miejscach Internetu pojawiają się hurtowo
i namolnie reklamy i artykuły na przykładowy temat „Jak schudnąć do
rozmiaru glisty” i „-55 kg w 3 dni”. Prawidłowość jest taka, że
im bardziej zabiedzony kościotrup, tym głośniej będzie zawodzić nad swoją
patologiczną otyłością.
We
współczesnym plastikowym i odmóżdżonym świecie nie ma miejsca na „niedoskonałość”
(pytanie, co jest doskonałością) ani inność – mimo upartego kreowania się
klonów na oryginalność. Sprawa dotyczy spectrum o wiele obszerniejszego
niż tylko napięty zamek w spódnicy. „Sterczący brzuszek” to symbol
o wiele głębszego problemu, który toczy dzisiejsze średnie i młode
pokolenie. Podczas gdy wiele krzyczy się o tolerancji, o wolności
wyznania i prawie do dowolnej orientacji seksualnej, ogromnej rzeszy ludzi
tak naprawdę brakuje najzwyklejszej w świecie samoakceptacji oraz
akceptacji człowieka, który osobowością, zainteresowaniami (lub ich brakiem),
wyglądem, stanem posiadania lub upodobaniami wpisuje się w narzucony
szablon określający wzrost, wagę, typ sylwetki, kolor włosów, rodzaj makijażu, sposób
ubierania się i urządzania mieszkań, narodowość, etc., etc. Dziwnym
trafem tylko pustogłowia się nie dyskryminuje – i to też należy do
znaków czasu.
Pewnego razu
fryzjerka powiedziała do mnie, robiąc mi z włosów ofiarę Holocaustu
(w jej pojęciu zajebistą fryzurę): „Nie oszukujmy się, liczy się
wygląd”. Jak dla kogo, kochana pani po zawodówce.
Wielokrotnie
spotkałam się (jak chyba każdy) z twierdzeniem, że „rude to fałszywe
(lub – w innej wersji – wredne)”. Tomy można by spisać o dzieciach
i nastolatkach sekowanych przez rówieśników za inność, za wygląd, za
niemarkowość ubrań, za niedostosowanie do wzorca głąba, który nie uczy się
i nie czyta, ale za to szlaja się po nocnych klubach, spożywa
alkohol, bierze narkotyki, uprawia seks o wiele za wcześnie, byle gdzie,
byle jak i z byle kim. Równie wiele można by powiedzieć
o skrajnie chamskich wyzwiskach z użyciem słów „Żyd”, „pedał”, „ciota”.
Przykłady, oczywiście, można mnożyć w nieskończoność.
Nie rozumiem
– i już pewnie w tej nieświadomości umrę – jak można mierzyć swoją
własną wartość i wartość innego człowieka w centymetrach,
kilogramach, kolorach, wzorach, szmatach, metrach kwadratowych domu. To tak,
jakby podejść na ulicy do zupełnie obcego człowieka i powiedzieć mu:
„Jesteś beznadziejny”, nie znając go, nie wiedząc, kim jest
i jakim jest, jaki ma charakter, osobowość, poglądy, wykształcenie,
wrażliwość, serce dla innych.
Nie rozumiem
– i też już pewnie mi to nie przejdzie – ludzi, którzy potrafią
zrobić problem z tego, że koleżanka przyszła do pracy w takiej samej
bluzce, że mają więcej centymetrów w biodrach niż sześć innych
kobiet, że ktoś nie farbuje włosów. Mam koleżankę, którą przerasta
apokaliptyczny kompleks dużych stóp. Matko kochana! Czy ona nie ma
poważniejszych zmartwień?! Czy w ogóle człowiek, który ocenia ludzi
i samego siebie na podstawie wzrostu, wagi, włosów, uzębienia, wzroku itd.
to ktoś, do kogo można podejść i bez namysłu powiedzieć: „Jesteś super”?
Czy właśnie dlatego, że jest bogaty, dobrze ubrany, szczupły, zgrabny,
umięśniony, bez zmarszczek etc., etc. i niby na zawsze taki pozostanie?
Czy ten
rudy, zezowaty, wisielcowaty, zabiedzony, gruby, kulawy, piegowaty,
nieproporcjonalnie zbudowany, w bezfirmowych trampkach albo chińskich
klapkach, mieszkający w wynajętym kącie – ma się powiesić, zamknąć
w getcie, zniknąć ze zuniformizowanego społeczeństwa, bo odstaje od
„norm unijnych” i nie ma dla niego miejsca na ziemi?
A co
z tymi, których głowy są pustostanami? To Übermenschen na miarę naszych
czasów?
Jaki jest
dzisiejszy świat wartości średniego i młodego pokolenia? Czy to w ogóle
są wartości?