![]() |
| Koniecznie powiększcie to zdjęcie 🙃 |
![]() |
| Cienka dziunia |
Po pierwszym pomachaniu wyjrzało Dziecię z pokoju (miało lekką zadyszkę, czy mi się przywidziało?), obrzuciło mnie krytycznym wzrokiem i zapodało: „Matka, tobie też by się przydało poruszać. Podrzucę ci linki. To łatwe”.
Aha. Łatwe. No to odpaliłam Youtube’a w nadziei na ćwiczenia w rodzaju tych z pierwszej fotografii. Patrzę, a tu dziewczątko w legginsach
włożonych na patyczkowate nóżki podskakuje jak sprężynka. No dobra, proste, tak to i ja
mogę. Phi, co to dla mnie!
Z tym, że jedynym wspólnym elementem patyczkonogiej i moim było to, że mamy podłogę. Ona czystą, ja – pełną kurzu, śmieci i kocich kłaków. Ale cóż,
mam materac, mam zapał… Okazało się tylko, że powierzchnię mam mniejszą niż średnia
łazienka w Merkurym Markecie, dlatego każdy ruch wymagał ode mnie precyzji neurochirurga.
Robiąc wykrok, upierdzieliłam się w kolano, waląc nim w kant biurka.
Próbując robić pajacyki, rękami siepałam w lampę. Pompki pominęłam, przewijając
filmik do przodu. „Planki”. Co to, k***, jest?! Obejrzałam w Internecie. Opadłam na materac jak na łóżko.
To nic, bo i tak po dwóch minutach galerniczego wysiłku mój zapał jakby
nieco przygasł. Do tego wyszło na to, że wyciągnięty z takim trudem z otchłani szafy w przedpokoju materac to własność... Fanty. Usiadła na amen, a trzeba wiedzieć, że gdy
Fanta siedzi, to SIEDZI. Całą sobą. Wymownie, z godnością osobistą, po
królewsku. Kot nie do ruszenia.
Zgodnie z komendą wydaną przez patyczaka, położyłam się (obok kota). Przy okazji, kładąc się, dostałam po gębie ogonem. Zaraz potem przebiegła
po mnie Niffty, po czym na dobicie Charlie radośnie wskoczyła mi na brzuch i ułożyła się do
snu. Gwiazdką w stronę mojej twarzy, a jakże.
Zanim pozbyłam się kotów, padły kolejne komendy. Poczucie
winy z powodu nierobienia niewykonalnych dla mnie „planków” odsunęłam
usprawiedliwieniem: „Kotki mi nie pozwoliły.”
Zapowiedź niejakich „dipów” podkopała we mnie ducha walki. Dip to w ogóle chyba jakiś sos...? Na wszelki wypadek obejrzałam. Aha. No to dla spokoju sumienia ustawiłam dwa krzesła i przystąpiłam do wykonania ćwiczenia,
a tak konkretniej to do próby jego wykonania. Jedno krzesło zaskrzypiało
niepokojąco jak Titanic przed zatonięciem, drugie po prostu odjechało z potwornym
zgrzytem, ja natomiast wylądowałam na podłodze. Dlaczego mnie to nie zdziwiło?
Po obolałym odwłoku przyszła pora na hantle. Przytargałam z kuchni
dwie półtoralitrowe butelki z wodą mineralną (podwójnie gazowaną!). Trochę
niepełne, ale co tam! Jak się okazało, prawdziwym wyzwaniem nie były
butelkohantle, tylko plątanina kabli, która podstępnie wychynęła zza biurka
i oplotła moją prawą nogę niczym zawodowy boa dusiciel.
A tu tymczasem przyszła kolej na „burpees”. Wszechświat mi
świadkiem – obejrzałam i próbowałam. W efekcie mój oddech brzmiał jak stary odkurzacz,
a sąsiadka z dołu pewnie doszła do wniosku, że odbywa się u mnie
mecz sumo. Tętno wywaliło mi w kosmos.
Nareszcie przyszła pora na coś ewidentnie dla mnie: „Połóż się
wygodnie i rozluźnij się”. Ponieważ materac w całości opanowały
kotki, które pozasypiały z prędkością światła, położyłam się na moim
ukochanym łóżku. Właśnie próbowałam uspokoić zadyszkę, kiedy butelkohantle z hukiem wylądowały na podłodze, ponieważ Niffty już się obudziła i chyba chciała
sprawdzić, czy osiągnęłam stan zen.
Najwyraźniej największą próbą okazało się przeżycie
tego fitnessu w jednym kawałku i uratowanie życia. Naszła mnie myśl
niemal filozoficzna, że ten cały fitness to test charakteru, samozaparcia i odporności
psychofizycznej. Kto przeżyje jeden trening bez złamania kręgosłupa, może stanąć na
podium zrobionym z taboretu.
Nie, nie, nie, moi drodzy. Nigdy więcej! Na szczęście na
drodze do kolejnego treningu stoją mi ciasnota, podłoga, przewody elektryczne, przedłużacze, krzesła i trzy
koty. To dość, żeby wyszedł z tego teatr absurdu. I tego się trzymam.
![]() |
| Nigdy więcej! |


