29 maja 2022

17. Rozdział I. 1989 - 4

 Babsztylady ciąg dalszy.

**************************************************************************************************************************************************

Rozdział I. 1989

4.

W dużej, kwadratowej kuchni robiło się coraz bardziej tłoczno. Na wielkiej płycie pieca kuchennego stały dwa ogromne gary. W jednym parkotał bigos, w drugim aromatyczny, czerwony barszcz.

- Kochani, częstujcie się, czym chcecie. Dzisiaj samoobsługa. Przepraszamy, ale tyle pracy…

Matka, babcia i siostra Zofii krzątały się to tu, to tam, pojawiając się i znikając na przemian. Były bezustannie zajęte. Kuchnię wypełniały mieszające się zapachy.

- Chodźcie tutaj – Zofia wskazała przyjaciołom przestronny pokój z dużym stołem i licznymi krzesłami. – Dzisiaj jeszcze możemy się tu spokojnie ulokować, goście zjeżdżają dopiero jutro. Tu są talerze, Mzinka. Bierzcie, co chcecie, jedzcie, co chcecie i ile chcecie.

Młodym ludziom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Wymijali się tylko w drzwiach, donosząc kolejne porcje.

- Komu chleba? – wołał Szczupak, wywijając wiklinowym koszyczkiem na pieczywo.

- Kostka, idziesz po bigos? Przyniesiesz mi też?

- Nie pchajcie się na mnie – Urszula balansowała z dwoma talerzami barszczu na progu drzwi, przez które usiłowali wyjść jednocześnie Jaś i Mateusz. Atmosfera radosnego rozgardiaszu powoli udzielała się wszystkim. Apetyty i humory dopisywały.

- Zośka, pochwal się suknią!

- No co ty, nie wiesz, że pannie młodej nie wolno pokazać się w sukni przed ślubem?

- W sukni, a nie suknię!

- Panu młodemu, a nie nam!

- A ja widziałam, aha! – triumfowała Kostka.

- No niee…

- Jak mogłaś!

- Wiesz, że ona teraz przez ciebie będzie miała pecha?

- Małżeństwo będzie nieudane!

- Przeze mnie? Czy ja jej tę suknię siłą wydzierałam?

- Zocha, co ty najlepszego narobiłaś?

- Dlaczego jej pokazałaś?

- Ale to mnie, nie Adamowi.

- To dlaczego nam nie?

- Bo z nią nie śpicie!

- Kostka!

- O, jak tu wesoło – w pokoju pojawiła się jedna z ciotek. Obiegła pomieszczenie kurcgalopkiem. – Zosiu, gdzie może być ten duży, kremowy obrus w róże? Mama go…

Ciotka, jak znienacka wparowała, tak wyszła, nie dokończywszy myśli.

- To co, Zocha? Idziemy?

- A wszyscy już sobie dobrze pojedli?

- Wszyscy.

- Mówcie za siebie – wymamrotał Jaś.

Z apetytem pałaszował kolejną porcję bigosu.

- Spokojnie, nigdzie nam się nie śpieszy – powiedziała Zofia. – Pomalutku. Może ktoś jeszcze chce dokładkę, bierzcie, żebyście nie byli głodni.

- Nie będziemy, no co ty? Jemy tu i jemy…

- No! Żeby mi nikt potem plotek nie roznosił, że u Łozów źle gości karmią – żartobliwie pogroziła przyjaciołom pięścią. – Najedzcie się porządnie i idziemy, ale jeszcze nie do roboty. Najpierw deser. Weźcie sobie z kuchni talerze.

- Mmm… – wszyscy trzej mężczyźni jak na komendę wydali z siebie odgłos znamionujący najwyższe stadium rozmarzenia. – Deserek…

- Jak to niewiele potrzeba do szczęścia facetowi… – westchnęła z przesadną powagą Mzinka. – Dobrze się najeść, wtrynić coś słodkiego… Ot, cała filozofia.

- Ej! – obruszył się Mateusz. – Czekaj, jak ci Szczupak pokaże deserek…

- A niech pokaże – zachichotała Mzinka. – Chętnie zobaczę co nieco…

Zofia poprowadziła rozbawione towarzystwo na sam dół, do sutereny i otworzyła na oścież biało lakierowane drzwi. Cisza, która zapanowała w chwili, gdy sezam stanął otworem, rozśmieszyła młodą gospodynię.

- Co jest?

- Zatkało mnie – powiedziały jednocześnie Mzinka i Kostka.

Duże, kwadratowe pomieszczenie o powierzchni bliskiej dobrych dwudziestu metrów było na środku całkowicie puste, jedynie wzdłuż wszystkich ścian dookoła biegły regały z równymi rzędami półek. Zazwyczaj użytkowano je zapewne jako piwnicę na przetwory, teraz jednak było świeżutko odmalowane na jasny kolor i wysprzątane do czysta, niemal sterylne. Wszystkie, absolutnie wszystkie półki zapełnione były dziesiątkami i setkami ciast, ciastek, ciasteczek o różnej wielkości, różnych smakach, kształtach i kolorach. W powietrzu unosiła się cała gama zapachów świadczących o tym, że wszystkie wyroby były świeżutkie i pieczone w domach gospodyń z Dąbrówek.

- Matko, tyle tego… – Jaś i Mateusz wpatrywali się w całe to nieprawdopodobne bogactwo roziskrzonym wzrokiem.

Szczupak wchłaniał mieszankę zapachów, starając się zachowywać pozory powściągliwości. „Rodowy” sygnet, noszony na serdecznym palcu prawej dłoni i uważany przez Kostkę za szczyt bufonady, kazał mu zachowywać się statecznie.

- Zośka, ja w całym mieście wojewódzkim nie widziałam cukierni, w której byłoby tyle towaru – powiedziała z uznaniem Mańka.

Urszula szła powoli wzdłuż półek z nosem prawie przy deskach, na których poukładane były wypieki, kontemplując badawczo wygląd i aromat każdego oddzielnie. Zośka śmiała się uszczęśliwiona, widząc, że udało jej się zaimponować mieszczuchom.

- Częstujcie się wszystkim po kolei. Jak widać, nie zabraknie.

- Tak jest – zgodziła się Mzinka. – Żryjcie i niech wam dupy rosną, a ja sobie pozostanę śliczną panną młodą. To chciałaś powiedzieć, podstępna żmijo!

- Tak, śliczną – Zośka znacząco popukała palcem w czoło. – A jaką zgrabną… Patrz tutaj – zademonstrowała fałdki na biodrach i brzuchu.

Była mocnej budowy, nabita i miała wydatny biust.

- Jakie to szczęście, że ja nie mam takich problemów – powiedziała zadowolona Kostka.

Zdecydowanie była z nich wszystkich najgrubsza, z czego zdawała się nic sobie nie robić. Kompleksy była to ostatnia rzecz, jaka mogłaby pojawić się w jej życiu i osobowości. Miała o sobie dobre mniemanie i od wczesnego dzieciństwa czuła się dowartościowana. „Nie zechce mnie grubą, to nie zechce i chudą” mawiała ze śmiechem i nigdy nie uległa modzie na odchudzanie.

– Chłop mnie rzucił dla takiego klocka, że już nic nie jest mi w stanie dokopać. Twoje zdrówko, Kosteczko – uśmiechnęła się szeroko sama do siebie i nałożyła sobie porcję ciasteczek.

Dom ludowy w Dąbrówkach znajdował się w sporej odległości od miejsca zamieszkania Zofii. Szli powoli, rozglądając się po miasteczku, które właściwie wyglądało jak duża wieś. Urszula i Mateusz nie brali udziału w ogólnej rozmowie. Trzymali się nieco na uboczu, dyskutując o czymś ściszonymi głosami. Pozostali instynktownie wyczuli, że nie należy im przeszkadzać.

Sala domu ludowego, w której miało się odbyć wesele Zofii, była podłużna i obszerna. Po prawej i po lewej stronie znajdowały się miejsca dla gości, zaś około jedna trzecia powierzchni pozostawała pusta, przeznaczona do tańca. Tam miała również rozlokować się orkiestra. Prawa strona zastawiona była stolikami, lewa zaś została podzielona na ośmioosobowe „boksy” za pomocą drewnianych przepierzeń. Siódemka przyjaciół zaczęła pracę od ustalenia, gdzie będzie im najlepiej: niezbyt daleko od młodej pary, nie za blisko orkiestry i w dobrym punkcie obserwacyjnym.

- Zośka, potrzeby nam jakiś papier, najlepiej duża kartka.

- I coś do pisania. Flamaster byłyby dobry.

Dziewczyna przeglądała zawartość pudeł, które wywlekła z zaplecza.

- Macie blok rysunkowy. Będzie?

- Będzie.

- Długopis… czekajcie. Pudełko kredek… Na co nam kredki? Nie, nie mamy flamastrów.

- Dawaj długopis.

- Masz. Zaraz… coś tu jest. Jest flamaster! Może być niebieski?

- Niebieski bardzo dobry.

- Guzik, nie pisze. To znaczy pisze, ale byle jak.

- To niech będzie ten długopis.

- Jest czarny mazak! – Zofia triumfalnie wymachiwała zdobyczą. – I pisze. Łap!

Flamaster przeleciał przez pół sali prosto do rąk Szczupaka. Razem z Jasiem pochylili się nad kartką wyrwaną z bloku. Po chwili gotowy był napis „RESERVE” wymalowany grubymi, czarnymi literami na obu połowach arkusza. Złożony na pół, z łatwością dawał się postawić na wybranym stole.

- No – Szczupak cofnął się o kilka kroków, przyjrzał się dziełu i wydął wargi. – Reserve jak się patrzy. Nikt nie będzie miał wątpliwości. Jasiek, przysuń to bliżej środka.

Zośka przyglądała im się rozbawiona.

- Słuchajcie – schyliła się nad ustawionymi w kącie pod ścianą kartonami. – Trzeba wydrzeć stąd te pudła i sprawdzić ich zawartość. Balony i sznurki są na pewno oddzielnie, ale gdzie…? Bibuły tutaj, a reszta, jak Bóg da.

- Dobrze by było, żeby dał kilka par nożyczek – powiedziała Mzinka i spojrzała z ukosa na Urszulę i Mateusza, wciąż trzymających się nieco na uboczu i pochłoniętych swoimi sprawami. Dziewczyna sprawiała wrażenie obojętnej, Mateusz – lekko podenerwowanego, chociaż wszelkimi siłami starał się tego nie okazywać.

- Ej, nie wałkonić się tam!

- Już, już, jesteśmy zwarci i gotowi – uśmiechnęła się Urszula. Mateusz nieznacznie zagryzł wargi. Wyglądał, jakby coś go trapiło. Uważny wzrok Mzinki spotkał się z porozumiewawczym spojrzeniem Kostki.

- Zastanówmy się – powiedziała Mańka – jak i co wieszamy. Chłopaki, wy nadmuchujecie balony.

- O, pewnie! A wy niby co będziecie robić?

- Kierować waszą pracą – rzuciła Kostka z ironicznym uśmiechem.

- Oż tyy…!

- Mamy co robić. Ktoś musi to powiesić, bibułę pociąć, łańcuchy zrobić…

- Łańcuchy? Choinkę będziecie ubierać?

- Durnyś i nie znasz się!

- Słuchajcie, trzeba by młodej parze jakieś serca nad głowy wyciąć…

- …albo gołąbki pokoju i girlandy kwiecia – wpadła Urszuli w słowo Mzinka.

- Lepiej takie złote kółka, mamy coś złotego?

- Złotą młodzież…

- Sreberka z czekolady! Nie pytaj głupio, nie mamy. A może mamy…? Na co ci złote kółka? Aureole chcesz im dorobić?

- Zośce to jeszcze, ale Adamowi?

- Kretynki – zawyrokowała Kostka i wszystkie cztery wybuchnęły śmiechem.

- To mogą być te serca – zgodziła się Zofia.

- Z gołąbkami pokoju, koniecznie.

- I z girlandami. Bez girland ja na wesele nie idę!

- I ze złotymi aureolami ze sreberka.

- I ze świętym obrazkiem.

- I z kołyską!

- Dziewczyny – Zofia z udawaną rozpaczą ukryła twarz w dłoniach – ja was proszę, nie róbcie wiochy przynajmniej na moim wiejskim weselu.

Nie wytrzymała i parsknęła śmiechem. Trzy pary męskich oczu obserwowały całą piątkę uważnie.

- Kobiety – mruknął refleksyjnie Szczupak. – Nigdy nie wiadomo, o co im chodzi…

- Dmuchać tam, nie filozofować! Potrzebujemy trzystu balonów.

- Boże, rozedmy płuc dostaniemy, jak nic…

25 maja 2022

16. Pocałunek Boga

Stworzywszy świat, Bóg zachwycił się swoim dziełem i z radości złożył na ziemi pocałunek. To miejsce miało już na zawsze pozostać najpiękniejszym na świecie.



W tym miejscu można by podsumować krótko słowami: „Tyle legenda”. Ale oprócz legendy mamy jeszcze rzeczywistość, a ta wygląda tak, że „pocałunek Boga” jest „moim” miejscem na ziemi, krainą wiecznej wiosny, miniaturowym rajem, w którym chciałabym pozostać na zawsze. Ale malutka wysepka wulkaniczna na Oceanie Atlantyckim nie należy do mnie, lecz do Portugalii.



Dziwna i piękna jest to wyspa, na której ludzie zjeżdżają z góry na dół saniami po asfalcie i szczycą się tym, że tutaj właśnie urodził się Cristiano Ronaldo dos Santos Aveiro.




Wyspa, na której nie każdy pilot może lądować, bo jej lotnisko należy do najniebezpieczniejszych na świecie.



Wyspa, na której rosną strelicje i nieprzebrane ilości wielkich, błękitnych hortensji oraz innych kwiatów.








Wyspa rajskich owoców, smoczych drzew, lasów wawrzynowych i pływających czarnych diabłów.





Wyspa najprzedniejszego wina, pysznego bimbru z trzciny cukrowej i uzależniającego (mnie) jadalnego łubinu.



Wyspa czystego piękna!



Moja ukochana Madera.



23 maja 2022

15. Chłopiec do bicia, czyli obiecany ciąg dalszy

Z Waszych komentarzy wynika, że post o etymologii niektórych powiedzeń przypadł Wam do gustu, dziś zatem podrzucam obiecany dalszy ciąg.

1. Nie zasypiać gruszek w popiele – Jak to zasypiać? Chyba zasypywać!

A właśnie, że nie. To powiedzenie wzięło się od zwyczaju suszenia gruszek w gorącym popiele kuchennego pieca. Zasypiając w tym czasie, łatwo można było przespać właściwy moment ich wyciągnięcia i spalić je na węgiel. Należało być czujnym!

2. Musztarda po obiedzie – Dlaczego akurat po obiedzie?

Otóż na ziemiach polskich nie od razu znano tę przyprawę. Przybyła do Polski dopiero w czasach napoleońskich, ale nie wiedziano, jak ją jeść, więc była podawana po obiedzie, jako deser – jedzono ją łyżkami.

3. Do siego roku! – A nie dosiego?

Nie! „si” to starosłowiański zaimek oznaczający „ten”, który przechował się w języku do dzisiaj. „Do siego roku” znaczy więc „do tego roku” (na który czekamy). Dziś to zwyczajowe życzenie pojawia się w okolicy sylwestra, dawniej natomiast składano je sobie w wigilię Bożego Narodzenia.

4. Nudzić się jak mops – Dlaczego akurat mops, a nie na przykład pudel lub ratlerek?

Mopsy przybyły do Europy z Chin i od razu stały się pupilkami arystokracji. Przebywając głównie w salonach, nudziły się z braku ruchu i innych psich rozrywek.

5. Biegać jak kot z pęcherzem – Czy koty często przeziębiają sobie pęcherze?

To powiedzenie nie ma nic wspólnego z kocim pęcherzem moczowym. Wywodzi się z czasów, gdy biedota, której nie było stać na zabawki, dawała dzieciom do zabawy rybie lub świńskie pęcherze. Dzieci bawiły się nim jak piłką, ale w końcu pęcherz ulegał destrukcji. Wtedy, żeby zapewnić sobie dalszą rozrywkę, wredne bachory dzieciaki przywiązywały go do kociego ogona. Kot denerwował się i biegał, usiłując pozbyć się balastu.

6. Niedźwiedzia przysługa – Dlaczego niedźwiedzia, a nie np. wilcza?

Pewien wędrowny kuglarz miał niedźwiedzia, z którym się nie rozstawał. Zwierzę było do niego bardzo przywiązane. Pewnego razu, gdy na twarzy kuglarza usiadła osa, niedźwiedź zamachnął się, by ją zabić. Niestety, siła uderzenia była tak wielka, że zabił nie tylko osę, ale i swojego pana.

7. Chłopiec do bicia – Brzmi niedobrze, prawda?

Owszem, szału nie ma, bowiem na XVII-wiecznym dworze angielskim istniała taka funkcja. Gdy królewicz coś przeskrobał, karę zamiast niego otrzymywał chłopiec do bicia. Uznawano ją za odbytą przez królewskiego potomka.

8. Ujść płazem – Uciec na żabie? Na salamandrze?

Tu też nie chodzi o te sympatyczne zwierzątka. Płaz w tym zwrocie to płaska część broni białej. Dawniej, gdy kat wykonywał egzekucję, zdarzało mu się tak niefortunnie obrócić miecz, że zamiast ściąć głowę skazańca, uderzał go płazem i nawet go nie ranił.

9. Wyskoczyć jak filip z konopi – Czy „filip” przypadkiem nie powinien być napisany przez duże „F”?

Nie. Filip małą literą to w dawniejszym języku łowieckim zając. Płochliwe szaraki chowały się przed drapieżnikami w polach i ogrodach, gdzie często sadzono konopie.

10. Trącić myszką – Chodzi o charakterystyczny zapach myszy?

Znowu nie. Przywołana „myszka” to w staropolszczyźnie woń starego, stęchłego, zepsutego wina.

11. Nie bez kozery – Bez czego?!

Kozera to niegdysiejsze określenie na atut w grach karcianych. Gdy ktoś rzucił ją na stół, jego wygrana była nieprzypadkowa – pomogła mu w tym kozera.

18 maja 2022

14. Rozdział I. 1989 - 3

Zapraszam do czytania trzeciego odcinka powieści. Ponieważ niektórzy chcieliby przypominać sobie poprzednie, zgromadziłam linki do poszczególnych odcinków w jednym miejscu, pod zdjęciami moich tomików.

****************************************************************************************************************************************************

Rozdział I. 1989

3.

Zofia Łoza mieszkała na zacofanym ekonomicznie terenie w pobliżu granicy z Ukrainą, dokąd nie dotarła jeszcze kolej zelektryfikowana. Do Dąbrówek dojechali pociągiem spalinowym, który wlókł za sobą dwa niewielkie wagony wyglądające jak, nie przymierzając, sprzed pierwszej wojny światowej albo z dobranocki o Bolku i Lolku na Dzikim Zachodzie. Ochrzcili go „kowbojką” i przez całą drogę zaśmiewali się z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Żadne z nich nigdy wcześniej nie jechało czymś podobnym. Przedpotopowy skład zatrzymał się na maleńkiej stacyjce, gdzie nie było nawet peronów. Rozbawione towarzystwo wysiadało, a raczej zeskakiwało z wysokich stopni wagonu prosto na wysypaną żwirem ziemię. Jaś, chłopak Mańki, razem ze Szczupakiem szarmancko podawali rękę koleżankom, chroniąc je przed upadkiem albo skręceniem nogi. Poza nimi wokół nie było żywego ducha.

Od strony zagajniczka oddzielającego przystanek kolejowy od oddalonej o cztery kilometry mieściny zbliżał się może dwunastoletni chłopiec prowadzący duży, rozklekotany rower z koszem na zakupy i bagażnikiem. Smoliście czarna czupryna, smagła cera i ciemne spojrzenie spode łba aż nadto świadczyły o podobieństwie do starszej siostry.

- Cześć, Jacuś! – wykrzyknęła dziarsko Mzinka i pomachała w stronę chłopca. Ona jedna znała osobiście brata Zośki.

- Dzień dobry – przywitał się poważnie dwunastolatek.

Z racji spoczywającej na nim odpowiedzialności za przyprowadzenie gości czuł się ważny i prawie dorosły. – Dajcie, co macie najcięższe.

Władowali na rower część toreb i ruszyli ścieżką przez las.

- Marzena – zwrócił się do rudowłosej chłopak. – Siodełko jest wolne, jak chcesz, to usiądź. Poradzę.

Mzinka zachichotała i już była gotowa skorzystać z propozycji, gdy powstrzymały ją oburzone głosy.

- Nie ma tak!

- Co to za nepotyzm?

- Nie zgadzamy się.

Wśród śmiechów i przekomarzania szli dalej, depcząc wyschniętą, zeszłoroczną ściółkę i resztki liści zalegających od jesieni. Elegancka para, która w mieście otwierała pochód, tym razem szła na samym końcu i dyskutowała o czymś przyciszonymi głosami. Mateusz, olśniewający urodą blondyn, wyglądał na nie do końca zadowolonego, choć łagodny uśmiech nie schodził mu z pięknej twarzy. Można by rzec, że był nieodzownym elementem jego wytwornej osobowości. Kostka, której umysłu ani serca nie zaprzątał już albo jeszcze żaden mężczyzna, szóstym zmysłem wychwyciła jakiś nieuchwytny fałsz tej sytuacji, zwiastun napięcia, jakie powstało między dwojgiem tamtych.

Dom, w którym mieszkała Zofia, był murowanym klockiem, jakie stawiało się w czasach PRL-u. Wielopiętrowy, z sutereną, gdzie mieściły się piwnica, kotłownia i tzw. letnia kuchnia oraz z surowym, nigdy nie wykończonym strychem, służył wielopokoleniowej rodzinie, w której zawsze było dużo dzieci.

W chwili, gdy przyjaciele byli już prawie u celu podróży, dziewczyna krzątała się po domu, pomagając matce, babci, starszej siostrze i armii złożonej z ciotek i sąsiadek w szorowaniu do białości każdego, nawet najmniejszego detalu wyposażenia, mimo że wesele miało się odbyć w domu ludowym. Przyjezdnym należało zapewnić nocleg, a w tak małej miejscowości próżno by szukać hotelu. Era agroturystyki jeszcze nie nadeszła.

- Jesteście! – Zofia porzuciła szmaty, szczotki i miedniczki.

Radośnie pobiegła przywitać przyjaciół zaanonsowanych przez brata. Co prawda, odkąd widzieli się po raz ostatni, minęły zaledwie trzy dni, ale tym razem spotykali się w całkowicie innych, jakże odmiennych od zwyczajnych okolicznościach.

- Ula! Mateusz! Kostka!... – Zofia rzucała się każdemu po kolei na szyję.

Ściskali się, jakby to było ich pierwsze spotkanie od wielu lat.

- No, jak jest?

- Zocha, jak się czujesz?

- Pierwsza panna młoda!

- Prawdę powiedziawszy, w ogóle się nie czuję – dziewczyna wzruszyła ramionami. – Jest tyle roboty, że nie mam czasu po tyłku się podrapać. Ale dajemy radę. Dla was też coś się znajdzie.

- Dawaj, w czym trzeba pomóc? – Marzena nie zasypiała gruszek w popiele.

- Narąbać drewna? – zaoferował się Jaś.

- Nie, poczekajcie, spokojnie – Zofia studziła ich zapał ze śmiechem. – Najpierw wejdźcie, rozbierzcie się, rozpakujcie, powoli, powoli. Odpoczniecie po podróży, zjemy obiad i wtedy się przejdziemy.

- Dokąd?

- Bierzesz nas na spacer?

- I tak, i nie. Trzeba przystroić salę. Zostawiliśmy to dla was. No, ja też będę, oczywiście.

- Ekstra! – ucieszyła się Kostka. – Podoba mi się taka robota. W życiu nie byłam w żadnym domu ludowym.

- Poważnie?

- A gdzie miała być? Zośka, ona nawet rodziny na wsi nie ma. To stateczna mieszczka.

- No, no, tylko sobie nie mieszczka!

- Chodźcie, chodźcie – poganiała Zofia.

Prowadziła gości na piętro wąską klatką schodową. Wszystkie ściany domu wyłożone były boazeriami i ozdobione mnóstwem obrazków. Kostka krzywiła się w duchu na widok oleodrukowych podobizn świętych ozdobionych sztucznymi kwiatami. Czuła się w tym obcym, tandetnie i jednocześnie z przepychem wyposażonym domu nieswojo. Nie lubiła kiczu, starych przedmiotów i brudu. Dziwiła się zawsze ostrzeżeniom, które przedstawiano zwiedzającym we wszystkich muzeach. Nie mogła sobie wyobrazić, że ktoś dobrowolnie chciałby dotknąć jakiegokolwiek eksponatu. Ją samą odstręczała od tego świadomość, że wystawione przedmioty są stare, więc zapewne zakurzone, niektóre wręcz wyglądają na lepiące się od brudu. Każdą wystawę, każdą ekspozycję muzealną oglądała, trzymając ręce blisko tułowia lub miętosząc w nich torebkę, chusteczkę albo jakikolwiek drobny przedmiot. To zwiększało jej pewność, że nawet przez przypadek niczego innego nie dotknie. Mimo to jej pierwszą czynnością po przyjściu do domu zawsze było umycie rąk, jakby już samo muzealne powietrze brudziło.

Z tych samych powodów nie lubiła starych kościołów. Nie umiała odnaleźć w ciemnym wnętrzu, które mieściło w sobie tyle figur, obrazów, ozdób, rzeźb, krucyfiksów i innych przedmiotów pokrytych patyną wieków. Odnosiła wrażenie, że brud wiruje w powietrzu i oblepia wszystkich, którzy wchodzą do świątyni. Dom rodzinny Zofii z całą pewnością nie był brudny ani zaniedbany, jednak obudził w Kostce nieprzyjemne skojarzenia. Wszechobecne boazerie, meble na wysoki połysk, wzorzyste dywany, niezliczone bibeloty, poduszki, serwetki i wyjątkowo przez nią nielubiane sztuczne kwiaty, to nie było środowisko, w którym by się dobrze czuła. Na szczęście to tylko dwie noce, a właściwie jedna, bo przyjechali przecież na wesele. Postanowiła potraktować rzecz w kategorii ciekawostki i nie zwracać uwagi ani na złote Matki Boskie w grubych ramach, z oczami domalowanymi pędzelkiem maczanym w czarnej i błękitnej farbce, ani na bujne okazy plastikowych róż, paproci i bluszczów.

Zofia otworzyła drzwi ogromnego pokoju.

- Tutaj będziecie dzisiaj spać – obrzuciła grupę uważnym spojrzeniem. – Na tym narożniku, gdy się go rozłoży, zmieszczą się cztery osoby. A tu jest wersalka – wskazała na przeciwległy kąt. – To jeszcze dwie. Ty – zwróciła się do Kostki – chodź ze mną, dostaniesz nocleg dla VIP-ów. Będziesz miała zaszczyt spędzić noc na jednym łóżku z panną młodą, jej ostatnią w panieńskim stanie.

Kostka uśmiechnęła się blado. Była wdzięczna koleżance za taktowne wybrnięcie z sytuacji, tym niemniej poczuła się głupio, jak piąte koło u wozu, jedyna bez pary w tym towarzystwie. Jednocześnie w największej skrytości ducha pomyślała, że Zośka wybawiła ją z opresji. Nie paliła się do oglądania wieczornych czułości sześciorga przyjaciół. Mimo że nikt jej w ten sposób nie traktował, czułaby się jak ciotka przyzwoitka. Do tego świeża, nie zabliźniona jeszcze rana odzywała się zawsze wtedy, gdy zakochani zajmowali się sobą i świat wokół jakby przestawał dla nich istnieć. Ukłucie w samo serce przychodziło zawsze znienacka, choć mogła się go spodziewać.

Jarka poznała dzięki Mańce, chociaż nikt celowo nie aranżował spotkania. Przyjaciółka mieszkała z matką, emerytowaną tłumaczką z języka francuskiego, na tym samym osiedlu, co Kostka, na siódmym piętrze w drugiej klatce betonowej szafy pomalowanej na lilaróż. W mieszkaniu brakowało męskiej ręki, ojciec Marii bowiem najpierw zostawił żonę z malutką córeczką, a potem zmarł. Od dłuższego czasu aż się prosiło o remont. Pomoc obiecał im młody sąsiad zza ściany, wysoki, ciemnowłosy okularnik o imieniu Mariusz. Zobowiązał się przyprowadzić swojego brata i we dwóch mieli szybko uwinąć się z położeniem nowych tapet w pokojach oraz z odświeżeniem kuchni i przedpokoju.

Kostka spędzała u Mańki sporo czasu, zwłaszcza, że była to jej najbliższa osiedlowa sąsiadka. Czasem zostawała u niej na noc, gdy uczyły się wspólnie do egzaminów i kolokwiów lub gdy Mańka z matką wyjeżdżały do rodziny i trzeba było zostać z czarnym owczarkiem nizinnym o imieniu Bąbel. Chętnie zobowiązała się do pomocy przy remoncie – sprzątania nie mogło braknąć nawet przed jego zakończeniem. Mariusz zatrudnił do pomocy o osiem lat młodszego brata i w ten sposób Kostka poznała Jarka. Od pierwszego spojrzenia skonstatowała, że stanowi on niemal ucieleśnienie jej ideału: wysoki, jasnowłosy, niebieskooki, kończył już studia prawnicze i, co najważniejsze, nie miał dziewczyny. Kostka z Mańką przytrzymywały pracującym braciom Zimeckim długie pasy pociętych tapet, aby nie zwijały się przy smarowaniu klejem, donosiły talerze z misternie ozdobionymi kanapkami (specjalność Kostki), herbatą i kawą. Konstancji trzęsły się ręce, nie miała wprawy w noszeniu szklanek na spodeczkach ani na tacy, a tym bardziej nie chciała skompromitować się rozlaniem napoju przed Jarkiem. Mańka z matką podśmiewały się z niej ukradkiem i mrugały do siebie znacząco, a ona słała im piorunujące spojrzenia.

Jarek zaraz pierwszego dnia odprowadził ją do domu i tak już zostało. Nie skończyło się bynajmniej na komplementach dotyczących jej nóg. Remont u Mańki rozpoczął się początkiem maja, a pod koniec czerwca szczęśliwa i dumna ze swego chłopaka Kostka z całych sił kibicowała Jarkowi pod drzwiami, za którymi bronił właśnie tytułu magister iuris. Była jedną z tych młodych kobiet, które – stłoczone w ciasnym korytarzyku UMCS-u – miały za kogo ściskać kciuki albo modlić się po cichu, czując jednocześnie wspólnotę z pozostałymi.

Spotykali się przez całe wakacje, codziennie. We wrześniu Jarek został powołany do odbycia obowiązkowej, pięciomiesięcznej służby wojskowej dla absolwentów wyższych uczelni.

- Pamiętaj, pisz jak najczęściej – powiedziała na pożegnanie Kostka.

- Będę – obiecał.

I tyle go widziała.

Mniej więcej pod koniec października dostała jedną, jedyną pocztówkę z widoczkami Elbląga. Na odwrocie przeczytała: Serdeczne pozdrowienia z wojska przesyła Jarek. P. S. Ćwiczymy tutaj musztrę, czyli tup, tup, raz, dwa.

„Co to, kurwa, ma być?” – pomyślała oniemiała i popędziła do Mańki.

Wściekłość zaniosła ją piechotą na siódme piętro, tym razem nie miała cierpliwości czekać na windę. Kipiącej oburzeniem, rozżalonej, otworzyła drzwi matka Marii.

- Oho, Kostka wkurzona. Wchodź, mów, co się stało.

- Cześć, no właź prędzej. – Mańka wychynęła zza pleców rodzicielki.

- Co jest?

Kostka bez słowa podała koleżance pocztówkę.

- Co to jest? – powiedziała Maria z najwyższym zdumieniem. – Co to ma być? Tup, tup, raz, dwa?... Zdurniał? Mamusia coś z tego rozumie? – podała kartkę dalej.

Matka Marii uśmiechnęła się z niedowierzaniem i pokręciła głową.

- Idiota – zawyrokowała krótko i weszła do pokoju.

Poza tą jedną, jedyną kartką Jarek nie przysłał nic więcej. Kostka smutniała z dnia na dzień, choć nie traciła nadziei. Tłumaczyła sobie jego milczenie rozmaitymi przeszkodami natury zewnętrznej. Wojsko, brak możliwości wychodzenia z jednostki, cenzurowanie poczty, każdy pomysł był dobry, jeśli udawało się choć na chwilę uśmierzyć niepokój i podejrzenia, które zdradziecko podpełzały do gardła.

Święta Bożego Narodzenia były jak katorga, w czasie której wytchnienia szukała we wnętrzu tajemniczego świata odbijającego się w szklanych bombkach. Wpatrywała się w nie godzinami, nie zdając sobie sprawy z tego, że płacze. Jarek nie przysłał nawet życzeń i tego już nie potrafiła sobie sensownie wytłumaczyć.

W przeddzień sylwestra Kostka razem z Mańką pojechały po zakupy na targ. Ich paczka jak zwykle planowała spędzić tę noc razem, w akademikach. Potrzebowały kupić trochę słodyczy, przekąsek i składników na kanapki. Wokół zaśnieżonej hali targowej kłębił się tłum ludzi, którzy w ostatniej chwili dokonywali zakupów na jutrzejszy wieczór. W pewnym momencie serce Kostki zabiło gwałtownie, jakby tknięte niedobrym przeczuciem chciało uprzedzić wydarzenia, które miały rozegrać się w następnej chwili. Wydawało jej się, że w tłumie mignęła jej wysoka postać o jasnych włosach, a za chwilę była już pewna, że to nie przywidzenie.

- Mańka… – powiedziała słabo i gwałtownie stanęła w miejscu.

Koleżanka wpadła jej na plecy. W takiej ciżbie nie należało się zatrzymywać.

- Co robisz? – zaczęła Mańka i urwała nagle.

Jej wzrok podążył za wzrokiem Kostki, która zastygła w bezruchu nie bacząc na to, że tłum popychał ją i potrącał z wszystkich stron. Z naprzeciwka, prosto na nie, szedł Jarek. Nie widział ich. Kostka patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem. Przyjechał? Nie uprzedził? Nie zadzwonił? Pewnie nie zdążył, może dopiero dzisiaj go puścili, z Elbląga jest tak daleko…

- O, nie – wycedziła przez zęby Mańka. – Tak to nie będzie, mój miły kolego. Jarek! – krzyknęła nagle i stanowczo, aż obejrzało się kilka osób. Mężczyzna zobaczył je nareszcie i lekko uśmiechnął się, jakby zaskoczony.

- O, dziewczyny – powiedział jak gdyby nigdy nic. – Cześć.

- Cześć? – powiedziała zdenerwowana Maria. – I to wszystko?

Spojrzała na przyjaciółkę. Kostka stała nadal w bezruchu i zagryzała wargi, blada, nie mogąca wydobyć z siebie słowa.

- Jesteś w domu – wydusiła z siebie niemal szeptem.

Głos wiązł jej w gardle. Bardziej stwierdziła niż zapytała, zresztą, nie było o co pytać.

- No, jestem. Od poniedziałku. Właściwie w nocy w niedzielę przyjechałem.

- Od poniedziałku? – głos Mańki brzmiał złowieszczo, jakby za chwilę miała poprowadzić rozmówcę na rozstrzelanie.

Kostka milczała. Czuła, jak do gardła podpełza jej dziwny chłód, ogarniający całe ciało. Myślała rozpaczliwie, że przecież jest zima, śnieg, mróz… Cholerny mróz. To naturalne, że marzła. Zimna zima, Zimecki Jarosław, zimno… – błąkało jej się głupio po głowie. Jednocześnie machinalnie rozpinała płaszcz, jakby na tym mrozie dopadło ją niespodziane gorąco. W okolicy żołądka czuła kamienny, ciężki ucisk.

- Od poniedziałku? Jesteś tu już piąty dzień?

- Tak, mam dwa tygodnie przepustki. Co robicie jutro wieczorem? – obojętnym tonem zmienił temat.

- Co robimy jutro wieczorem? – powtórzyła Maria z niedowierzaniem. – Ty nas pytasz, co robimy jutro wieczorem?

Kostka jakby bezwiednie podniosła do czoła rękę, w której ściskała pęczek drogiej, szklarniowej rzodkiewki, zimowego rarytasu na specjalne okazje. Jej gest wyrażał całkowitą bezradność.

- No fakt, głupio zagaiłem – roześmiał się Jarek.

W jego śmiechu brzmiała tylko niewymuszona swoboda.

- Przecież jutro sylwester. Pewnie idziecie gdzieś na balety.

- Pewnie idziemy – prawie wysyczała Maria. – A ty? Też masz plany baletowe?

- Mam, oczywiście, przecież w taką noc wszyscy się bawią.

- Taak? To ciekawe. I gdzie niby będziesz się bawił?

- Jadę do koleżanki.

- Do koleżanki? – jadowity ton zdradzał emocje, które ledwo powściągała.

- Tak, do Wioli. Zresztą, nie znacie jej. Mieszka za Głuchoniemicami.

- Ach, tak… Do Wioli. Rozumiem, za Głuchoniemicami.

W głosie Mańki gotowała się wściekłość.

- W takim razie baw się dobrze i wszystkiego najlepszego w nowym roku, nam się śpieszy – pociągnęła za sobą bladą jak ściana przyjaciółkę.

- Wszystkiego dobrego – odpowiedział. – Tobie Kostka też, co tak nic nie mówisz?

- Chodź, chodź – Maria zignorowała ostatnie słowa Jarka.

Wyprowadziła koleżankę z placu targowego za rękę, jak dziecko. Przez całą drogę na Plac Zwycięstwa, do przystanku autobusowego, a potem i w autobusie Kostka nadal nie odezwała się ani słowem. Tylko łzy jak grochy toczyły jej się po policzkach.

- Nie rycz – próbowała ją uspokoić Mańka. – Nie rycz, bo ci łzy na twarzy zamarzną. Uduszę debila, jak pragnę zdrowia… Nogi z dupy powyrywam. Kostka… proszę… nie płacz… Chodź, pójdziemy do mnie. Nie możesz być teraz sama.

Matka Mańki otworzyła im drzwi, Bąbel obskoczył je i obszczekał radośnie. Kostka, prawie sina na twarzy od stresu, mrozu i łez, pogłaskała kudłatego psa w milczeniu.

- Oho – zawyrokowała kobieta, oceniwszy sytuację fachowym okiem. – Niech zgadnę. Jareczek?

- Jareczek – powiedziała niechętnie Maria, wpychając do mieszkania bezwolną, zmartwiałą Kostkę. – Bąbel, uspokój się wreszcie, do jasnej cholery!

- Uuu… Niedobrze. Kostka, chodź do mnie. Usiądź, dziewczyno. Tu, w fotelu, żebyśmy cię nie musiały zbierać z podłogi, boś za ciężka. Maryniu, zrób jej herbaty albo kawy…

Kostka machinalnie poddała się poleceniom. Jej twarz nie zmieniła wyrazu nawet wtedy, gdy matka Mańki próbowała żartować.

- Poważna sprawa… Marysiu, opowiedz, co się stało. Przecież ta niemota całkiem języka w gębie zapomniała.

W czasie, gdy Mańka relacjonowała matce wydarzenia, Kostka jakby odtajała w cieple mieszkania i na jej „rozmrożonej” twarzy z powrotem pojawiły się łzy. Z każdą chwilą było ich coraz więcej i więcej. W końcu zaszlochała rozpaczliwie. Matka Marii westchnęła.

- No, widzę, że tutaj niewiele może pomóc… Chyba tylko kutia. Mam jeszcze od Wigilii. Kostka, zjesz trochę kutii?

- M… y… hy… – dziewczyna zaniosła się płaczem.

Mańka wybiegła z pokoju i w rekordowym tempie powróciła z solidną porcją specjału. Na widok miseczki z ulubionym smakołykiem Kostka nareszcie nieco się ożywiła. W milczeniu pochłonęła przysmak, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach. Maria razem z matką przyglądały jej się przez cały czas uważnie.

- Jeszcze?

- Poproszę – skinęła głową Kostka i pociągnęła nosem.

Było to jej pierwsze słowo na drodze żmudnej rekonwalescencji.

- Będzie żyła – zawyrokowała matka Mańki i obie uśmiechnęły się do Kostki.

Jarek jeszcze tylko raz stanął na drodze dziewczyny. Spotkawszy go jakiś czas później na ulicy ze wspomnianą Wiolą za rękę, zaczepiła ich i przywitała się ostentacyjnie, taksując przy tym uważnym, bezczelnym spojrzeniem konkurentkę z góry na dół. W pierwszej chwili poczuła, że jeszcze nigdy i przez nikogo nie została tak straszliwie upokorzona. Porzucił ją tak beztrosko dla takiego czegoś, dla tego z grubsza ociosanego kołka o wyglądzie członkini koła gospodyń wiejskich! Śmiertelnie ugodzona duma i urażona ambicja kazały jej jednak natychmiast przekuć porażkę w sukces. Skoro wolał takie coś od niej, to widać kompletnie na nią nie zasługiwał, bo był ślepym i niedorozwiniętym głupkiem. Wsiowy babon będzie dla niego w sam raz wystarczający! Rozdział zatytułowany „Jarek Zimecki” Konstancja Bilczecka nie tak zamknęła, ale zatrzasnęła z hukiem tamtego dnia.

Wszystkie te, świeże jeszcze, wspomnienia wróciły do niej na ułamki sekund, gdy posłusznie dała się prowadzić Zofii na drugie piętro. Drewniane schody dudniły pod zamaszystymi krokami gospodyni przeskakującej po dwa stopnie.

- Tutaj – pchnęła drzwi prowadzące do zagraconej klitki.

W kiszkowatym, długim a wąskim pokoju mieścił się stół z czterema krzesłami, błyszczący politurą kredens z początku lat siedemdziesiątych, szafa i długi rząd biblioteczek zastawiony od podłogi po sufit książkami, ciasno ustawionymi w podwójnych rzędach i poupychanymi w poprzek w każdej wolnej przestrzeni. W tym miejscu Kostka poczuła się znacznie lepiej. Tam, gdzie znajdowało się tyle książek, musiało być dobrze.

Szafę zasłaniała prawie w całości wisząca na wierzchu śnieżnobiała suknia Zofii z odkrytymi ramionami, obficie ozdobiona koronkami, a u dołu falbanami i białymi kwiatami. Na sukni rozwieszony został długi, prosty, półprzeźroczysty welon. Czółenka na wysokiej szpilce stały wsunięte do połowy pod szafę. Na widok tego uroczystego i jakby ostatecznie pieczętującego nieodwołalność powziętej decyzji stroju Kostka poczuła coś jakby dreszcz przenikający ją całą, trochę z zachwytu nad tą odmiennością Zośczynego świata, a trochę ze zgrozy, jaką pociągała za sobą powaga zbliżającej się chwili.

Równolegle do regałów z książkami stał szeroki tapczan tapicerowany w okropnym, buraczkowym kolorze, którego szczerze nie znosiła.

- Tutaj będziemy sobie spokojnie spały – powiedziała Zofia. – Rozgość się, o, tu możesz położyć swoje rzeczy. Potrzebujesz się przebrać?

- Nie, tylko ręce bym chciała umyć.

- Chodź, pokażę ci, gdzie jest łazienka i zaraz schodzimy na obiad.

14 maja 2022

13. Świnie nie chodzą pijane

Czy zastanawialiście się kiedykolwiek nad tym, skąd biorą się dziwaczne powiedzenia, które – rozumiane dosłownie – stają się bezsensowne? Pytanie o etymologię kilku z nich dostałam w czasie obrony mojej pracy magisterskiej. Takich związków frazeologicznych jest dużo, być może nie zmieszczę w jednym poście wszystkich, o których chcę coś napisać. Mam nadzieję, że Was to zainteresuje.

1. Pijany jak świnia – Czy świnie chodzą pijane?

Wbrew pozorom to wyrażenie nie odnosi się do zwierzęcia, a do śląskiego rodu Świnków, który osiedlił się w XIII w. na Dolnym Śląsku, w zamku Świny. W okolicy znany był z częstego organizowania wystawnych libacji alkoholowych, a nawet pijackich turniejów. Imprezy te przeszły do historii utrwalone w języku.

2. Na szarym końcu – Dlaczego koniec miałby być szary i czego to jest koniec?

Powiedzenie to również wiąże się ze szlacheckimi ucztami. Najwyższych rangą dostojników sadzano przy stole na najzaszczytniejszych miejscach, które znajdowały się na początku szeregu stołów. Kładziono na nich bardzo drogie, bielusieńkie obrusy. Na końcu zaś, gdzie sadzano biedniejszą i pośledniejszą stanowiskami szlachtę, obrusy były tanie, z surowego, szarego, niebielonego płótna. Stąd wziął się „szary koniec”.

3. Pal sześć – Spalić, ale sześć sztuk czego?

Ten frazeologizm nawiązuje do średniowiecznych tortur, których celem było wydobycie ze skazańca przyznanie się do winy. Przypalano wówczas nieszczęśnika żywym ogniem sześciokrotnie. Jeżeli przeżył szósty raz, puszczano go wolno, nawet jeśli ostatecznie nie przyznał, że jest winny.

4. Potępiać w czambuł – Co to jest ten czambuł?

Ten zwrot sięga czasów najazdów Tatarskich. Czambuł był to oddział Tatarów, stąd jego późniejsze znaczenie: „liczebność”, „wielość”, „wielkość”.

5. Wyjść jak Zabłocki na mydle – Kim był Zabłocki i jaki miał związek z mydłem?

Jest to fraza biorąca początek od żyjącego na przełomie XVIII i XIX wieku szlachcica Cypriana Zabłockiego. Marzył on o wielkiej karierze w biznesie, ale był w tej materii raczej nieudacznikiem. Zakładał kolejne interesy, które padały, a on zostawał z długami. Do najsłynniejszych należało założenie mydlarni w Rybnie koło Sochaczewa. Towar miał być przewożony Wisłą do Gdańska, ale nasz „biznesmen” ze względów patriotycznych nie chciał płacić cła na granicy z Prusami. Wpadł więc na pomysł, aby zbić wodoszczelne skrzynie i w odpowiednim momencie, tuż przed granicą, zepchnąć je z barki, która miała ciągnąć je pod wodą na linach. Niestety, skrzynie okazały się nieszczelne, cały towar zmydlił się w rzece i w ten sposób Zabłocki utopił kolejny interes.

6. Błękitna krew – Przecież krew zawsze jest czerwona!

Określenie to odnosiło się oczywiście do arystokracji. Wzięło się stąd, że najbogatsza szlachta jadała ze srebrnych zastaw. Cząsteczki srebra dostawały się do organizmu, powodując w końcu chorobę – srebrzycę. Skóra człowieka chorującego na srebrzycę robi się niebieskawa lub wręcz niebieska (w zależności od stopnia zatrucia srebrem), stąd przekonanie, że w żyłach arystokratów płynie „błękitna krew”.

7. Konia z rzędem – Z rzędem czego?

W dawnych czasach rzędem nazywano cały „strój” konia. Zarówno sam koń, jak i ów rząd były bardzo drogie, toteż ten, kto je otrzymał, był obdarowany bardzo kosztownym prezentem.

8. Zbijać bąki – Bo gryzą?

Ten zwrot wcale nie odnosi się do zabijania dokuczliwych owadów – bąków, a do ptaków o tej samej nazwie. Mięso bąków nie jest ani smaczne, ani wartościowe, więc strzelanie do nich podczas polowań na dzikie ptactwo uważano za czynność bezcelową i bezsensowną, a więc za stratę czasu.

9. Umarł w butach – Dlaczego akurat w butach, a nie np. w spodniach?

Tu powracamy do średniowiecznych tortur. Owym „obuwiem” były zakładane skazańcom na nogi żelazne „buty”, które działały jak imadła – miażdżyły one stopy i golenie delikwenta. Jeżeli zmarł on w trakcie tortury, nie można było już uzyskać od niego żadnych zeznań, gdyż „umarł w butach”.

10. Jakoś to będzie – No… Zawsze jest „jakoś”.

Tak, ale to taka mała ciekawostka: powiedzenie to zawdzięczamy Adamowi Mickiewiczowi i jego „Panu Tadeuszowi”. Słowa te wypowiada w Księdze VI Sędzia, wyrażając entuzjazm wobec planów Jacka Soplicy, aby wzniecić na Litwie powstanie przeciwko Moskalom.

11. Nie w kij dmuchał – Po co ktoś miałby dmuchać w kij?

Mianem „kija” określano dawniej wysoki, smukły, wąski kielich. Nie dmuchać w kij oznaczało wypić zawartość kielicha jednym tchem do dna, bez wypuszczania powietrza. Ten, komu się to udało, stawał się w oczach kompanów bohaterem godnym uznania, bowiem dokonał nie byle czego.

****************************************************************************************************************************************************

Na koniec dziękuję wszystkim, którzy pomogli mi w odrobieniu zadania domowego. Bardzo dziękuję!