28 kwietnia 2022

10. Trzeba żyć na pełnej petardzie

Ostatnio wypadłam nieco z obiegu, ale już jestem. Pełna skruchy i dobrych chęci.

Pewnego dnia wstrząsnęła mną śmierć młodszej koleżanki. Rak. Koleżanka była… onkologiem. Cóż, lekarz też człowiek.

Nieco wcześniej odeszła kolejna. Covid.

Kolega wylądował w szpitalu z udarem.

A ja kilka miesięcy temu pochowałam Tatę. Był chodzącym okazem zdrowia, nazywaliśmy go z Misiem Mamusi Nieśmiertelnym. A jednak wystarczyły jedne wakacje, głupie dwa miesiące, żeby mój świat wywrócił się do góry nogami. Wciąż jeszcze się nie otrząsnęłam…

Spójrzcie: Covid, rak, wylew, zawał – pyk! – i światło gaśnie. Nie wiemy, nigdy nie wiemy, kiedy zgaśnie i nam.

Dlatego postanowiłam wydrzeć życiu wszystko, co się da. Żyć na pełnej petardzie od teraz, od już, od natychmiast. Niczego nie odkładać na później, na kiedyś, na odległy termin, bo „kiedyś” może nie nadejść.

Mam duże i małe marzenia. Dużych nie da się spełnić, ale nigdy z nich nie zrezygnuję. O małych myślałam w kategorii „kiedyś”, ale zmieniłam termin na „teraz”. Rozpoczęłam ich realizację.

Chciałam mieć niebieski pokój, więc dzielnie walczyłam z bajzlem i klasą robotniczą, przeżywałam przygody z przewiercaniem przewodów elektrycznych i brakiem prądu.

Chciałam mieć nowe spanie, biurko, szafę i komodę, więc zrobiłam na nie miejsce, beztrosko wywalając tapczan, witrynę-zawalidrogę, gigantyczne biurko i niefunkcjonalną, niepojemną szafę narożną. W to miejsce kupiłam małe, zgrabne biureczko, na które zdecydowałam się o 6.30, w trakcie śniadania. Klik! – i zamówione, a nazajutrz przysłane.

Poszłam do salonu meblowego po szafę. Obejrzałam cztery stojące w jednym szeregu i powiedziałam: „Ta mi się podoba, chcę ją mieć, zamawiam”. Wyczekałam lata świetlne na upatrzony narożniczek, śpiąc w tym czasie na podłodze. Dorobiłam się w końcu komody i nawet „awangardowej” półki na duperele. Podczas krótkiej przerwy w pracy zdążyłam znaleźć interesującą mnie półeczkę, kliknąć, zamówić i mieć z czapy.

Nabyłam, oczywiście, kolejne książki, które chcę nie tylko przeczytać, ale i mieć (zresztą, jak można by nie chcieć?).

I tak oto rozpoczynam życie na pełnej petardzie, nie żałując wydanych pieniędzy. Jakby co, to do grobu ich nie wezmę, a przy galopującej inflacji lepiej jakoś pożytecznie się ich pozbyć niż dusić mizerne grosiwo.

W tej chwili, pisząc ten post, obrąbałam sobie bluzkę truskawkowym kisielem. I dobrze, to też petarda. Przynajmniej nie jestem już jednolicie czarna z góry na dół. Nienawidzę czerni, ale wciąż borykam się z żałobą i mam poczucie, że to jeszcze nie czas, aby ją zrzucić. Chociaż… warkoczyki już z powrotem niebieskie.