02 lutego 2022

7. Hitler też była kobietą


Była – i sama to odkryłam.

Po wsi, oprócz bażantów noszących imię Władysław, dzików, jenotów, lisów i saren, pałętają się bandy kotów. Jesienią i zimą brat dokarmiał je na wypadek, gdyby któryś był bezpański. Widywaliśmy je przez okno niemal codziennie.

- Patrzcie, ten biały wygląda jak Hitler – powiedziałam pewnego razu do rodziców. – Ma taką hitlerowską grzyweczkę.

- Hitler – zarechotał Tatuś Córuni rubasznie i wszyscy mu zawtórowaliśmy.

- Jeżeli to jest Hitler – powiedział innym razem – to ten drugi, łaciaty, to musi być Göring.

- A ten czarny to Mussolini, typowy Włoch – zawyrokowało Dzieciątko.

W ten sposób towarzystwo zaczęło stawać się rozpoznawalne.

Czas mijał, brat wyjechał, wprowadziłam się na jego miejsce ja, a kocie ścieżki pozostały te same. Wstrząs nastąpił po wykopkach.

- Matko Boska! – wrzasnęłam w panice.

- Ja? – zdziwiła się Mamusia Misia. – Aż taka boska jestem?

- Nnnie – wykrztusiłam, podzwaniając zębami. – Nnnie o to chodzi.

Domniemany Hitler okocił się właśnie i to w miejscu nieco widocznym, za to kompletnie nam niedostępnym. Dwa kociątka przyssane do piersi ewidentnie to potwierdzały.

Dopóki schyłek lata był łaskawy, nie martwiłam się specjalnie, tylko dokarmiałam kocią mamę co sił w organizmie. Przychodziła do miski jak na zawołanie, sobie wiadomymi ścieżkami. Niepokoiła mnie stojąca tuż za progiem jesień, a deszcz spowodował, że o mało nie wyrwałam sobie z głowy całego owłosienia. Ta wariatka, zamiast przenieść kociątka do przygotowanej przeze mnie budki z pudełka, wyścielonej mięciutkimi ręcznikami i oferującej suchą, zaciszną miejscówkę pod balkonem, wciąż trzymała je na gołej ziemi, gdzie mokły w deszczu, a ja nie mogłam nic z tym zrobić. Zaklinałam rzeczywistość, żeby wreszcie otworzyły oczy i wymaszerowały, może wtedy całe towarzystwo dałoby się zwabić do stodoły i tam zakwaterować. W domu Cześka dostawała wścieklizny – tak jak tolerowała inne koty, tak na widok Hitlera (Hitlerki!) dostawała piany na pysku i każde spotkanie, w ogrodzie czy na balkonie, kończyło się wielką, karczemną awanturą.

Dzień, w którym odnotowałam otwarcie oczu i niewielkie przemieszczenie się maluchów, przyniósł mi ulgę. Kolejny, naznaczony wściekłą ulewą, zadał mi cios prosto w serce. Jedno z kociątek zniknęło, drugie zastałam martwe. Przeryczałam pół dnia, przed drugie pół klęłam, na czym świat stoi. I nawet nie było komu dać za to wszystko w mordę…

Kilka dni później okazało się, że jakiś kawałek marnego happy endu jednak się stał: brat, udzielający się w charytatywnie dla Felineusa, znalazł na zdjęciu fundacji hitlerowskie kociątko, a w opisie potwierdzenie, że zostało znalezione w tej właśnie wsi. Rozpoznałam je i odetchnęłam z ulgą. Przynajmniej ono było bezpieczne.

W październiku, gdy musiałam wyjechać na dwa dni, aby odebrać laury i nagrody w konkursie poetyckim, na wsi zastąpił mnie Tatuś Córuni.

- Ty wracaj szybko – alarmował Miś Mamusi przez telefon. – Ojciec od trzech godzin karmi całą wieś, wykarmił już cały Wehrmacht i pół Luftwaffe, z torbami pójdziesz jak nic! Pod stodołą rozgrywa się regularna wojna światowa o miski.

Cały Tatuś Córuni! Czasem można by odnieść wrażenie, że sensem i celem jego życia jest nieustające karmienie wszystkiego, co żyje.

Deszcze ustały, jesień sprawowała się jako tako, ale do czasu. Gdy w listopadzie przyszły paskudne wiatry, spadły temperatury, a nocami zdarzały się przymrozki, całe kocie towarzystwo gdzieś się porozłaziło, ale Hitlerka ewidentnie nie miała dokąd pójść. Z podrapanym noskiem, z poszarpanymi w bójkach uszami, zapchlona i cała w strupach, z kaprawymi oczami, wyglądała jak siedem nieszczęść, a do tego wszelkimi sposobami próbowała wedrzeć się do domu. Koczowała na parapetach i pod drzwiami, a w nocy – widziałam to – sypiała pod gołym niebem, czekając na mnie, na coś do jedzenia… Gdy wracałam z pracy, przybiegała na odgłos otwieranej furtki. Każdorazowo otwierając drzwi wiedziałam, że znajdę ją skuloną na progu. Czesława przestała wychodzić, bo wpadała w szał na jej widok. Doszło do tego, że kładąc się spać, czułam wyrzuty sumienia, że my grzejemy dupska pod kołdrą, a ona tam, na tym zimnie, głodna i zmarznięta, wciąż koczuje pod goły niebem… W Rzeszowie rodzice darli sobie włosy z głowy i siwieli, myśląc o tym, jak ją „zagospodarować”. W końcu nie wytrzymałam sama z sobą. Oni sobie nas wybierają i próżno by walczyć z przeznaczeniem.

- Dostaniesz domek – powiedziałam, wychodząc następnego dnia z miską. Kocina ufnie ocierała mi się o nogi. – Wytrzymaj do soboty.

30 listopada rankiem wyszłam, jak zwykle, z miską. Spokojnie zjadła, mrucząc z rozkoszy. Przycupnęłam obok, na ławce, z otwartym transporterkiem, zastanawiając się, czy w ogóle uda mi się ją złapać. Tymczasem kota, zjadłszy, oblizała się starannie, rozejrzała się, podeszła do ławeczki i z wdziękiem spakowała się do transporterka z miną mówiącą: „Niewolnik, teraz nieś mnie w tej lektyce do obiecanego domku, a chyżo!”.

Zatargałam ją więc na przystanek i podjechałyśmy do sąsiedniej wsi, gdzie urzęduje weterynarz. Podróż autobusem zniosła jak zadowolona z wycieczki księżna, rozglądając się na boki ciekawie i mrucząc. Pani doktor obejrzała kotkę, wyceniła na jakieś 2-3 lata i orzekła dobry stan. Bałam się, czy nie jest w kolejnej ciąży, ale i to zostało wykluczone. Oprócz zapalenia spojówek, strupów i ran odniesionych w walkach oraz zarobaczenia właściwie nic jej nie było. Dostała tabletki na odrobaczenie wewnętrzne, a odpchlenie odbyło się na miejscu. Kota została spryskana od czubka ogona po końce pazurków środkiem, od którego pchły spadały z niej jak robaczywe śliwki z drzewa końcem jesieni. Uszka zostały zdezynfekowane, wysmarowane i zabezpieczone, kolejne tabletki odrobaczające i wcierki dla mojej domowej dwójki na wszelki wypadek spakowane – i tak udałyśmy się w dalszą podróż. Na przystanku okazało się, że najbliższy wsiobus odjeżdża za 1,5 godziny, tymczasem kota, mokra od środka antypchelnego, drżała jak liść osiki na wietrze. Wydarłam z torebki zapasowy ręcznik wzięty w ostatniej chwili na wszelki wypadek i otuliłam ją nieco, ale niewiele to dało. Było naprawdę wściekle zimno. Co było robić? Wysupłałam ostatnie pieniądze i zamówiłam taksówkę. Jej Wysokość zajechała do rezydencji z honorami, a tam czekała nas największa niespodzianka, ponieważ obeszło się bez scysji. Fanta nieco tylko się obraziła, ale przecież obraza Jej Majestatu to norma. Niuniuś lekko się zdziwił tym, co widzi i z miną mówiącą: „O, Pańcia, co to? Jakiś kot? Dobra, dawaj jeść” zignorował intruza. Intruz zaś wyszedł z nosidełka i natychmiast zajął moją wersalkę. Nie muszę chyba dodawać, że świeżutka micha załatwiła resztę…

- I tylko jedno mnie męczy – powiedziałam do Dzieciątka. – Czy ja nie ukradłam komuś tego kota.

- Matka – odrzekło Dzieciątko. – Ona ewidentnie była bezdomna albo wyrzucona z domu. Ale nawet jeżeli była czyjaś, to ktoś, kto do tego stopnia zaniedbuje zwierzę, nie zasługuje na nie.

I to jest oczywista oczywistość.

Dziś, pod dokładniejszych badaniach wiemy i to, że nasza biała Cesarzowa Michiko z czarną grzyweczką i czarnym ogonkiem jakby przyklejonym od innego kota jest nosicielką wirusa FeLV (kociej białaczki), ale musimy mieć nadzieję, że choroba nigdy się nie rozwinie. Ten fakt upewnił nas jedynie, że kocina nas potrzebuje. Jest z nami już ponad dwa lata. Dogadała się z Niuniusiem, który ma już swoje lata i choruje przewlekle na niewydolność nerek, ale apetyt na życie wciąż jeszcze mu dopisuje. A Fanta jak Fanta – patrzy na nich z odrazą z wysokości piernatów. W końcu plebs to plebs, a ona wie, w której szufladzie leży jej rodowód.