Piszę te słowa w niedzielny wieczór, a w głowie
kraczą mi kruki i wrony.
Cholerna niedziela to podstępny byt, demon kalendarzowy,
który udaje fajny dzień, a w rzeczywistości śmieje mi się prosto
w twarz. Bezczelnie kradnie mój czas i to szybciej niż złodziej w Millenium
Hall. W soboty jeszcze się łudzę, że mam przed sobą ocean czasu, tymczasem
w niedzielę ten ocean paruje z prędkością światła. W pozostałej
kałuży przegląda się widmo poniedziałku.
Przyszybczacz czasu dopiero zaczął się rozkręcać. Ledwo
spojrzałam na zegarek, już było mocno po południu. Pogapiłam się
czas jakiś w głąb lodówki, zastanawiając się, co wszamać. Jak już
zdecydowałam, było dobrze po piętnastej. Za to zjadłam śniadanie na poziomie
średniowiecznego króla i tyle samo musiałam po nim odpocząć.
Mocno późnym popołudniem rozpoczęła się cotygodniowa gehenna.
Niedzielne popołudnie ma bowiem obsesję poniedziałku. Jakoś tak samo się robi.
Niepokój umościł mi się na ramieniu i jakbym była głucha, zaczął się drzeć:
„Miałaś zajrzeć do poczty służbowej!”, „Wiesz, że rano musisz wcześnie wstać?”,
„Masz już wyprasowaną sukienkę?”, „A notatki i prezentacje
przygotowałaś?”, „Miałaś poszukać dla pierwszaków heavymetalowej wersji Bogurodzicy!”,
„Cholera, nie oceniłaś sprawdzianów!”…
Z rozpaczy włączył mi się tryb udawania soboty: „Jeszcze
zajrzę na Facebook”, „Jeszcze poczytam blogi”, „Jeszcze wypiję piątą tego dnia
kawę”, „Jeszcze poczytam książkę”, „Jeszcze napiszę tekst na blog”, „A może
by tak wpis do art journala?”