Przed nami weekend.
Już niebawem.
Piękny.
Długi.
W sobotę wyjeżdżam do Bardzo Ważnej Osoby
(aż w okolice Opola),
więc pewnie nie będzie mnie w blogosferze.
Ale nie lękajcie się
i ducha nie gaście –
w środę wieczorem wrócę!
Przed nami weekend.
Już niebawem.
Piękny.
Długi.
W sobotę wyjeżdżam do Bardzo Ważnej Osoby
(aż w okolice Opola),
więc pewnie nie będzie mnie w blogosferze.
Ale nie lękajcie się
i ducha nie gaście –
w środę wieczorem wrócę!
Nie rozumiem,
co się właśnie odwaliło. Może ktoś z Was wesprze mnie swoim intelektem.
Cofnijmy się
na chwilkę w czasie. W LO miałam bliską koleżankę Ewę (jeszcze
przez „w”). Bardzo się przyjaźniłyśmy i nawet sam dyrektor
nazywał nas papużkami nierozłączkami. Po ukończeniu studiów Ewka wyjechała
do USA i tam została po dziś dzień. Najpierw utrzymywałyśmy kontakty
listowne, potem pisałyśmy e-maile, w końcu – to już stosunkowo niedawno –
ona namówiła mnie na zainstalowanie WhatsAppa, co nie udało się wcześniej nikomu,
nawet Panterze. I już było szybciej i mniej mozolnie. W kwestii
Facebooka byłam od zarania dziejów nieugięta i rura mi zmiękła
dopiero po namowach Ewy. Kontakty miałyśmy już nieograniczone czasem i przestrzenią.
Z czasem coś
zaczęło zgrzytać. Pojawiły się pretensje, że nie odpisuję albo że nie odpisuję
natychmiast, albo że nie piszę do niej pierwsza. Tłumaczyłam cierpliwie,
że pracuję inaczej niż ona i nie mogę dysponować czasem dowolnie tak
jak ona. Prosiłam, żeby uwzględniła różnicę czasu – gdy ona do mnie pisała
w dzień, u mnie była noc i zwyczajnie spałam. Na chwilę było
dobrze, potem znowu pretensje, czepianie się słówek, wszczynanie kłótni
(a ja kłótni z całego serca nie cierpię). Doszły siłowe próby
zapoznawania i zaprzyjaźniania mnie z jej amerykańsko-polonijnym
towarzystwem, na co zupełnie nie miałam ochoty, bo nadal byli to dla mnie obcy
ludzie. Z tego powodu oczywiście były wyrzuty. Do tego okazało się,
że w tej Hameryce kompletnie zdewociała i namiętnie usiłowała mnie
nawrócić. Kiedy asertywnie się nie dałam, zareagowała świętym oburzeniem, że…
ona jest księżniczką, córką królowej i króla wszechświata i nie życzy
sobie, żebym ją obrażała swoim ateizmem. SERIO!!! Słowo daję, zgłupiałam na
takie dictum. Następnie się uspokoiła na jakiś czas, a potem znowu
zaczęły się zaczepki, jakieś chore jazdy z pretensjami o bógwico…
Do tego przez cały czas była wyrocznią. Wiedziała, co kto ma jeść i czego
nie jeść, co robić na Facebooku, a co poza nim itd. JoAnka świadkiem,
bo też padła ofiarą Evy (już przez „v”).
I nagle się
uspokoiło. Porozmawiałyśmy jeszcze kilka razy na zupełnie pokojowej stopie, aż pewnego
dnia zorientowałam się, że coś długo mnie nie zaczepia. Patrzę – nie ma
jej ani na Facebooku, ani na Messengerze. I teraz pytanie do znających
się, bo sama się nie znam: usunęła konto czy mnie zablokowała? O powód nie
pytam, bo tego ani sam diabeł nie zgadnie.
Wysłałam na WhatsAppie pytanie, czy coś się stało, ale nie była uprzejma odpowiedzieć. Nie wiem, co jej odwaliło, ale widać, że tym razem solidnie.
Zbieram
się do życia. Zakupiłam nowy, większy domek dla śledzi i jestem na etapie
zamawiania do niego różnych rzeczy: osprzętu, aktywnego podłoża, żwiru,
kamieni, korzeni itp. Mam w związku z tym dylemat: czy
zakupienie i posadzenie roślin z hodowli in vitro jest grzechem?
Czy posiadanie grzesznych roślin skazuje mnie na potępienie?
Grzech
grzechem, ale zrobiłam też cud. Mam tyle lat, ile mam, a mimo to nigdy w życiu
niczego nie wyhodowałam od ziarenka. Zresztą, ogrodniczka ze mnie jak z koziej
d… trąba. Aż tu nagle mnie natchnęło, kupiłam doniczkę i ziemię,
wsypałam tę drugą do tej pierwszej, zrobiłam rowki rękojeścią łyżki (nie ma
mowy, żebym ręcznie grzebała w ziemi!), wsypałam nasionka kwiatków,
przyklepałam łyżką i odstawiłam na parapet, bo balkonu nie mam. Sprawa
poszła w zapomnienie na kilka dni, a tu nagle patrzę – wyłazi z ziemi
zielone. Cud! Spuchłam z dumy i taka spuchnięta chodzę sobie po tym
średnio pięknym świecie.
...niewiele już spraw ma znaczenie.
* * * * * * * * * *
Przepraszam, że znowu mnie nie ma.