15 czerwca 2022

21. Rozdział I. 1989 - 5.

 Rozdział I. 1989 - 5.

5.

 

Noc z dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego marca pogrążyła dom Łozów w ciszy. Rodzina spała kamiennym snem, zmęczona intensywnymi przygotowaniami, a panna młoda nabierała sił przed najważniejszym wydarzeniem w jej dotychczasowym życiu, nieznacznie pochrapując na buraczkowym tapczanie. Rozdokazywane towarzystwo wróciło z domu ludowego dopiero o północy i natychmiast padło do łóżek po długim dniu pełnym wrażeń. Kostkę obudził w środku nocy nieznośny ciężar, który przytłaczał ją i dusił. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje. Leżała chwilę w bezruchu, patrząc w ciemność i rozważając, gdzie, u licha, może się znajdować i dlaczego nie może się ruszyć. Przyzwyczajona była do światła wpadającego zza okien, latarni ulicznych i nigdy nie milknących odgłosów miasta. Absolutna ciemność i dźwięcząca w uszach cisza nasunęły jej absurdalną myśl, że może umarła, ale nie zdążyła się przestraszyć. Coś dużego, miękkiego i ciepłego potwornie grzało ją z prawej strony. Spróbowała się poruszyć, lecz bezskutecznie. Była przygwożdżona do łóżka na amen. Szarpnęła się desperacko i w tej samej chwili tajemniczy kształt poruszył się ciężko, a w ślad za tym dał się słyszeć jęk.

- Mmm… Adasiu… – wymamrotała jej wprost do ucha Zofia. – Adasiu…

- A idź w cholerę! – burknęła Kostka, do której nareszcie dotarło, w jakiej sytuacji się znajduje.

Przyszła panna młoda spała wtulona w nią ściśle i śniąca zapewne, że Kostka jest jej narzeczonym. Ciężar, który unieruchomił dziewczynę od pasa w dół, okazał się nogą Zofii, którą na nią wyłożyła. Ramię, którym prawdopodobnie obejmowała we śnie Adasia, spoczywało na szyi Kostki, skutecznie utrudniając jej oddychanie. Dalsza część ręki uciskała jej klatkę piersiową.

- Zośka! – wrzasnęła, nie przejmując się wszechobecną ciszą. – Bierz w diabły te kopyta! – zaczęła się wyswobadzać spod balastu i budzić koleżankę.

- Co? A, to ty…

- A czego się spodziewałaś?

- Ech, miałam taki piękny sen…

- Wiem, pewnie się w tym śnie gziłaś na potęgę. Odklej się ode mnie, bo nie mam czym oddychać i śpij jak człowiek.

Zofia zachichotała niefrasobliwie.

- Śpij, śpij i daj spać innym, bo w końcu zaśpisz na własny ślub, a wtedy to już naprawdę tylko sny ci pozostaną na otarcie łez.

- Tfu, odpukaj w niemalowane drewno – przestraszyła się Zośka.

Kostka bezceremonialnie postukała zgiętym palcem w czoło koleżanki.

Sobotni poranek powitał wstających wcześnie gości i domowników przenikliwym chłodem. Niebo, zasnute ołowianoszarymi chmurami, nie zamierzało przepuścić ani jednego promienia słońca. Wściekły wicher targał drzewami i popychał ku Dąbrówkom masy lodowatego powietrza. W domu Zofii od wczesnego ranka zapanował straszliwy rozgardiasz. Bohaterka dnia rozpoczęła od postawienia na nogi wszystkich swoich przyjaciół.

- Zmieniamy lokal, nie ma żadnego mycia.

- Jak to nie ma mycia?

- To znaczy jest, ale nie teraz. Trzeba zwolnić pokój. Zaraz przyjadą pierwsi goście. Weźmiemy z dołu materace i dostaniecie sypialnię na samej górze.

- Wszyscy razem?

- Tak wszyscy razem, ale warunki, uprzedzam, spartańskie. Musicie się jakoś zmieścić.

- Spokojna głowa, nami się nie martw.

Ponownie zeszli do suteren, tym razem do składziku, w którym złożone zostały materace turystyczne i sienniki, najwyraźniej zgromadzone na okoliczność wesela.

- Bierzcie po jednym, ale nie targajcie sienników. Są ciężkie i duże, a na górze jest ciasno. Chodźcie ze mną, idziemy na sam strych. Pokażę wam, gdzie będziecie spać.

Z powrotem poprowadziła ich na górę. Poddasze było nieco niższe od pozostałych kondygnacji, ale miało proste sklepienie i normalny sufit. Dach na domu był płaski. Pokój, do którego zaprowadziła swoją paczkę Zofia, nie był właściwie w dosłownym rozumieniu pokojem, lecz całkowicie pustym pomieszczeniem w zupełnie surowym stanie. Ściany zostały zaledwie otynkowane, na gołej, betonowej podłodze nie było żadnego wykończenia. Na czarnym przewodzie wisiała goła żarówka popstrzona przez muchy. Dziewczyna spojrzała na przyjaciół przepraszająco.

- Jakoś musicie przebiedować, przepraszam… Nie mamy gdzie poupychać tych wszystkich ludzi. Zostają tylko materace.

- Zośka, daj spokój, przecież wiadomo, że nie położysz tutaj osiemdziesięcioletniej babci albo rodziców Adama.

- Poza tym my tu nawet nie będziemy mieli kiedy spać, ja ci przypominam, że w nocy wesele będzie.

- Damy sobie radę.

- Mamy się bawić do rana, zapomniałaś?

Zagadali ją szybko.

- To teraz idziemy po nasze toboły, trzeba to poprzenosić.

- A może my poprzenosimy, a chłopaki w tym czasie nadmuchają materace?

- Co to, to nie! – podniósł się zbiorowy protest. – Co to ma być? Wczoraj „dmuchajcie w trzysta balonów”, dzisiaj „dmuchajcie w materace”…

- A poza tym wy jesteście delikatne kobietki, słaba płeć i w ogóle wam zaszkodzi. Nie będziecie niczego nosiły.

- Tak jest. Teraz niech one dmuchają, a my przyniesiemy bagaże. Chodźcie, chłopaki.

- Zaraz wam przyniosę pompkę – powiedziała Zofia śmiejąc się. – Nie zmęczycie się bardzo.

Zeszła na dół. Pozostawione same sobie dziewczyny rozejrzały się po klitce.

- Ciasno tu, cholera – powiedziała Mzinka.

- Zmieścimy się – zawyrokowała Urszula. – Jakoś będzie.

- Współczuję temu, kto wyląduje tutaj – powiedziała z powątpiewaniem Mańka wskazując na okno i drzwi balkonowe zajmujące w sumie całą ścianę.

Za drzwiami znajdował się surowy, betonowy taras bez żadnej barierki. Dotkliwe zimno wpychało się do środka szparami nieszczelnych, drewnianych futryn mających już swoje lata.

- Macie – zdyszana Zofia stanęła w drzwiach, trzymając dwie pompki do materaców. Kostka i Mańka zabrały się do pracy.

- To ja pomogę chłopakom – powiedziała Urszula.

- Zaczekaj – powstrzymała ją Kostka. – Proszę cię, przynieś moje rzeczy, bo one są gdzie indziej niż wasze.

- Dobrze, tylko gdzie ty właściwie spałaś?

- U mnie – odpowiedziała za nią Zofia. – Wiesz, jak trafić.

- Wiem.

Urszula mieszkała z Zofią w jednym pokoju w akademiku i odwiedzały się czasami w swych domach rodzinnych. Do Dąbrówek jechało się przez Radymiczany, skąd pochodziła Urszula.

- Muszę zejść do kuchni – oznajmiła Zofia. – Jak się tu umościcie, to przyjdźcie na śniadanie.

- Trzeba ci w czymś pomóc? – zapytała Mzinka. – Jestem chwilowo bezrobotna.

- Nie, będzie nas za dużo na dole. Lepiej zostań tutaj i pomóż dziewczynom.

- Dobra, będziemy się zmieniać przy pompkach, a tymczasem sobie podmucham.

Mzinka podniosła z podłogi jeden materac i zaczęła szukać otworu. Zofia zniknęła na schodach. Gdy wszystkie materace zostały napompowane, okazało się, że ledwo się mieszczą. Upchnięte na wcisk w poprzek pomieszczenia, zajmowały prawie całą powierzchnię podłogi od drzwi po przeciwległą ścianę z oknem i drzwiami balkonowymi. Na domiar złego zmieściło się ich tylko pięć. Między materacami a boczną ścianą został wąski, może półmetrowy pas wolnego miejsca, gdzie ustawione zostały bagaże. Przejść już właściwie nie było jak. Zofia przyniosła z dołu cztery koce.

- Powinniście się zmieścić, to macie do przykrycia.

Z zewnątrz dobiegło ich głośne trąbienie samochodu.

- Adam przyjechał! – wykrzyknęła Zofia i rzuciła się na dół po schodach.

Reszta podążyła za nią. Rodzice Adama właśnie wysiadali z auta. Równolegle do niego zaparkował drugi pojazd. Wysiadła z niego drobna, szczupła blondynka w nieokreślonym wieku i rzuciła się na szyję panny młodej.

- Ejże… – Mzinka trąciła Kostkę łokciem. – Widzisz to, co ja?

- No właśnie widzę. Barańska! Co ona tu robi?!

Oglądały właśnie swoją dawną nauczycielkę chemii z podstawówki.

- Poznajcie się… – zaczęła Zofia.

- Nie trzeba – przerwała jej kobieta z uśmiechem. – Ja jestem siostrą Adama – zwróciła się do grupki stojącej przed domem. – A to Marzenka i Konstancja. Cześć, dziewczyny. Zosiu, wiesz, że Konstancja była moją najlepszą uczennicą?

- Jest pani siostrą Adama? – powtórzyła Mzinka ze zbaraniałą miną.

Obie z Kostką wytrzeszczyły ze zdumieniem oczy. Między rodzeństwem musiała być spora różnica wieku.

- Widzicie, jaki świat jest mały?

- A gdzie Adaś? – Zofia rozejrzała się nerwowo.

Z tyłu samochodu przyszłych teściów dojrzała dwie sylwetki i szybko podbiegła do drzwi. – Tu się schowaliście!

Wielki, zwalisty pan młody zaczął niezdarnie gramolić się z samochodu. Z drugiej strony równie niezgrabnie wysiadł szczupły brunecik z wąsikiem.

- Ten to kto? – zapytała nieufnie Mańka.

- Przyjaciel Adama – odpowiedziała Urszula. – Świadek. I drużba weselny.

Goście powoli zaczęli wchodzić do domu, wprowadzeni przez rodziców Zofii. Z twarzy tej ostatniej znikł gdzieś nagle uśmiech, a w jego miejsce pojawił się cień nadający dziewczynie zasępiony wyraz twarzy.

- Zośka – szepnęła Mzinka. – Coś się stało?

- Jest napity. Obaj przyjechali już dziabnięci. Boże, dopiero dziewiąta… Dziewczyny… – popatrzyła rozpaczliwym wzrokiem na koleżanki. – W co ja…

- … się wpakowałam, chcesz powiedzieć?

- Zośka, jeszcze masz szansę na odwrót…

- Nie. Zresztą, nie przesadzajcie. Nic takiego się nie stało. On tak na odwagę – spróbowała obrócić sprawę w żart, ale tak naprawdę chciało jej się płakać.

- Wróblowie przyjechali! – krzyknęła z góry Baśka, siostra Zofii, wychylając się przez poręcz balkonu. – Wyjdź do nich.

Dziewczyna zawróciła bez słowa w kierunku furtki. Mzinka i Kostka popatrzyły za nią z troską.

- Moi drodzy, kto chce skorzystać z łazienki na piętrze, to bardzo proszę teraz. Niedługo Zosia będzie musiała się czesać i ubierać.

- To może my pójdziemy najpierw, co, chłopaki? – zaproponował Mateusz.

- Jestem za – powiedział Szczupak.

- Ja też. Nie będziemy siedzieć godzinami, jak one.

- To chodźmy.

Spokojnie zdążyli skorzystać z łazienki tylko Szczupak i Mateusz. Rodzina panny młodej korzystała z drugiej w suterenach. Przewidywane nadejście fryzjerki spowodowało wtargnięcie Zofii w momencie, gdy Jaś kończył mycie.

- Wyłaź – powiedziała nerwowo. – Muszę się wykąpać, za pół godziny będę się czesać.

Zaczęła napuszczać wody do wanny stojącej po lewej stronie od wejścia.

- Ale ja strasznie zarośnięty jestem!

Atmosfera stała się nagle nerwowa. W łazience upchnęły się ostatecznie cztery osoby. Zofia siedziała w wannie schowana po same uszy w pianie, a pod przeciwległą ścianą myła się na raty przy umywalce Kostka. W głębi pomieszczenia, pod oknem, przebierała się i czesała Mańka. Obok niej, odwrócony tyłem do dziewcząt, golił się jedną ręką Jaś, trzymając w drugiej małe lusterko.

- Nie podglądaj, cwaniaczku – roześmiała się Kostka. – Niby to się odwrócił, a w lustereczko się gapi!

- Jak mam się, według ciebie, ogolić bez lusterka?

- Nie wiem, nigdy się nie goliłam.

- Jezus drogi, co tu tak śmierdzi? – Zofia nerwowo pokręciła nosem.

- Może dezodorant Kostki? – odgryzł się Jaś i dostał w głowę mokrą gąbką.

- Auć! Zwariowałaś?

- Coś jakby spalenizna – dociekała nadal Zofia.

- A – powiedziała Mańka – to pewnie ja. Trochę sobie włosy przypiekłam lokówką.

- Trochę? Czuć zgliszczami. Zostało ci w ogóle coś jeszcze na tej głowie?

- Spokojna twoja rozczochrana. Całkiem sporo. Kurczę… z tej strony chyba faktycznie nadpaliłam końce.

- Rozczochrana! – przypomniała sobie Zofia i uznała, że czas popaść w panikę. – Matko Boska, czesać się muszę. Pośpieszcie się i wyłaźcie stąd!

Ktoś załomotał w drzwi.

- Czego tam? Panna młoda się moczy!

- Moczyłam się, jak byłam mała – mruknęła Zofia. – W pieluchy, nie do wanny.

- To ja – odezwała się Barbara. – Chciałam powiedzieć, że zabieram Ulę i Marzenkę na dół, nie musicie się tak bardzo spieszyć.

- Musimy – odpowiedziała nerwowo jej siostra. – Zaraz przychodzi fryzjerka.

Gdy najgorsze zamieszanie powoli się uspokoiło, do ślubu pozostało niewiele czasu.

- Orkiestra przyjechała! – zdenerwowana matka panny młodej zaczęła biegać po całym domu i zaganiać gości do największego pokoju.

Barbara dokonywała ostatnich poprawek przy stroju młodszej siostry. Blada na twarzy pod warstwą pudru Zofia z poważną miną obracała się jak robot dookoła, otoczona wianuszkiem ciekawych koleżanek.

- Nie stójcie tak tutaj wszyscy, zapraszamy do pokoju – zakomenderowała stanowczo matka. – Pora na błogosławieństwo zaraz.

Posłusznie przeszli we wskazane miejsce. Kostka rzuciła okiem przez okno. Wiatr nie ustawał, ołowiane chmury rozjaśniły się nieco, ale nadal nie przepuszczały słońca. Wzdrygnęła się na myśl o tym, że trzeba będzie wyjść na zewnątrz. Termometr wskazywał zaledwie dwa stopnie, a ona miała na sobie cieniutką białą bluzeczkę przetykaną złotymi nićmi i kolorową spódnicę z jedwabiu. Poprzedzająca wyjazd na wesele Zofii pogoda była piękna i Kostka lekkomyślnie nie wzięła ze sobą niczego ciepłego na wszelki wypadek. Miała tylko cienki prochowiec w kolorze błękitu, podkreślający barwę jej oczu. Ubrania podróżne i robocze w żadnym wypadku nie nadawały się na publiczne występy.

Drgnęła, gdy okolicę zalała nagle wybuchła fala dźwięków. Dudnienie bębna rozlegało się chyba w całych Dąbrówkach, a melodia saksofonu i klarnetu skojarzyła jej się z jakimś jarmarcznym widowiskiem. Po raz pierwszy w życiu spotykała się z czymś podobnym. W akompaniamencie ryku akordeonu i bębnienia orkiestra wtarabaniła się w marszowym rytmie do domu i wkrótce zaczęło być ją słychać na schodach, coraz bliżej. Kostce nie chciało się wierzyć w to, co widzi i słyszy. Po stłoczonym w pokoju tłumie gości przeszedł szmer podnieconych szeptów. Niektóre kobiety pochlipywały ukradkiem, dyskretnie podnosząc do oczu chusteczki. Zofia stała wyprostowana i sztywna obok Adama. Jej wąskie, zaciśnięte w tej chwili usta zdradzały zdenerwowanie.

Kostka rozejrzała się dyskretnie. Wszyscy, z jej paczką przyjaciół włącznie, stali w skupieniu i oczekiwaniu, przyoblekłszy twarze w powagę. Odniosła nagle wrażenie nierealności obserwowanych wydarzeń, które w późniejszych latach miało jej jeszcze wiele razy towarzyszyć. Wydało jej się, że to wszystko wokół to jakaś farsa albo sen, z którego obudzi się we własnym łóżku. Odkąd usłyszała orkiestrę, nieopanowanie chciało jej się śmiać, chociaż chwila była uroczysta i wszyscy skupili się na nadaniu jej należytej powagi. Czuła się jak za szybą, jakby oglądała z zewnątrz jakiś sztuczny, wyreżyserowany i niezbyt mądry spektakl, z którego sami aktorzy będą się śmiać serdecznie po zakończeniu. Zastanawiała się w duchu, jak to jest możliwe, żeby tylu ludzi brało na serio ten cały cyrk, tę orkiestrę rzępolącą rzewnie pieśń „Serdeczna Matko” nijak nie przystającą do okoliczności, te wszystkie machania przed oczami klęczącej jak za karę młodej pary krucyfiksem przystrojonym w pęk asparagusa i kokardę, te szlochy… Nie dowierzała temu, co widziała. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy odczuła swoją inność. Była w zdecydowanej mniejszości, nawet w gronie własnych przyjaciół, którzy bez trudu utrzymywali powagę. W oczach dziewczyn dostrzegła nawet łzy wzruszenia.

- Dziwne – pomyślała. – Dałabym głowę, że to oni wszyscy są stuknięci. Ale to ja jestem ta jedyna, oni są w większości. Wszyscy zachowują się tak, jakby to, co się tu dzieje, uważali za najnormalniejsze w świecie.

Nie umiała wytłumaczyć sobie tego paradoksu.

Kiedy rodzice panny i pana młodego zakończyli wygłaszanie przemów i błogosławieństw, była już najwyższa pora wychodzić do kościoła.

- Zmarzniesz – powiedziała Mzinka, obrzucając Kostkę sceptycznym spojrzeniem. – Chodźmy na górę, dam ci mój sweter.

- Głupiaś, przecież się nie zmieszczę – roześmiała się Kostka. – Jestem od ciebie dwa razy wyższa i trzy razy grubsza.

Zmieścisz się – Mzinka energicznie potrząsnęła rudą czupryną. – To ten sweter góralski, co mi go matka z Zakopca przywiozła. Widziałaś, że mogę się nim cztery razy owinąć.

- I ma powyciągane dojki do kolan, już wiem, który. Jest w takim szaro-nieokreślonym kolorze?

- Tak, ten. Wleziesz w niego jak nic.

- Będzie w sam raz do tego cyrku.

- Ty… – powiedziała Mzinka i urwała.

Przyjrzała się Kostce uważnie.

- Ty też odniosłaś takie wrażenie?

- Chwała Bogu! – westchnęła Kostka. – Już myślałam, że to tylko ja…

- Nie, nie tylko ty.

- Marzena, co to w ogóle miało być?

- Nic, życie. Małe miasteczko, folklor, tradycja ludowa… Polska po prostu.

- Jaka Polska? Jak dwadzieścia lat na tym świecie żyję…

- Przypominam ci, że ja żyję o dwa dni mniej, stara łupo – zachichotała Mzinka. – A wiem o życiu więcej niż ty. Ubieraj się i chodź, wszyscy już wychodzą. Patrz i ucz się!

Tłum gości wyległ na zewnątrz i powoli formował się w orszak. Na czele stanęła dudniąca bez przerwy orkiestra, za którą mieli podążać państwo młodzi. Wściekły wicher targał welonem Zofii, rozwiewał fryzury, szarpał kwiaty. Kostka, zaopatrzona w sweter z owczej wełny i zamotana w szczelnie zapięty płaszcz, zastanawiała się, jak panna młoda, odziana w samą cieniusieńką suknię z obnażonymi plecami i dekoltem, przeżyje tę eskapadę. Urszula podbiegła do jej rodziców, przez chwilę konferowała z matką i starszą siostrą dziewczyny. Na koniec zbliżyła się do młodych, dzierżąc w dłoni jakąś szmatkę. Była to cienka jak mgiełka, biała apaszka, którą zarzuciła przyjaciółce na ramiona. Wróciła zła.

- Próbowałam ich wszystkich przekonać, że młodzi powinni pojechać samochodem. Zośka przecież zamarznie na tym wygwizdowie. Ale gdzie tam, nie ma mowy! Rodzina się uparła i mają drałować piechotą. Byłam w tym kościele, to cholernie daleko stąd.

- Przecież chodzi o to, żeby cała wieś widziała i słyszała, że panna Łozówna wychodzi za mąż i żeby już nie było żadnych wątpliwości – żachnęła się Mańka.

Mzinka i Kostka pokiwały potakująco głowami.

- Pół biedy Adam, on ma garnitur.

- Ja też mam garnitur – powiedział Szczupak – i do tego płaszcz. A mimo to zimno mi jak cholera.

- Mam w dupie małe miasteczka – odezwała się nagle Kostka z mocą. – Mam w dupie małe miasteczka. Mam w dupie małe miasteczka!

- Cicho, nie drzyj się tak, odbiło ci?

Roześmiała się.

- To nie ja, to Bursa.

- Co to jest Bursa?

- Kto, nie co. Poeta taki. Do szkoły nie chodziliście?

- Z poezji ostatnio czytałam zbiór zadań z rachunku prawdopodobieństwa – stwierdziła smętnie Mzinka.

- A ja ze statystyki – westchnęła Urszula.

- Nie rozczulajcie się tak nad sobą – powiedział Jaś. – Ja mam na najbliższy czwartek przeczytać „Braci Karamazow” w oryginale. A jeszcze nawet nie zacząłem.