13 lutego 2022

8. Rozdział I. 1989 - 1

Kochani, dziś pierwszy odcinek mojej babsztylady. Kto ma oczy, niechaj czyta! :-)

***********************************************************************************************************************************

Rozdział I. 1989

 

1.

 

Marcowe przedpołudnie, słoneczne i – wydawałoby się – pogodne, wciąż jeszcze nie pozwalało zapomnieć o kończącej się zimie. Lodowaty, przejmujący wiatr ciągnął od rzeki i walczył z promieniami słońca, które swym ciepłym dotykiem muskało troskliwie pierwszą, ledwo kiełkującą zieleń i ludzkie twarze. Miasto tętniło życiem. Samochody pędziły od strony obwodnicy, rozchlapując coraz mniejsze kałuże gwałtownie wysychającego błota i zwalniając dopiero przed zaporą. Kierowcy zapominali zazwyczaj, że od dłuższej chwili znajdują się na terenie zabudowanym. Inni przemieszczali się w odwrotnym kierunku z różną prędkością. Przechodnie dreptali we wszystkie strony jak cierpliwe mrówki, każdy obierając właściwy sobie kierunek. Od osiedla wielkich, betonowych szaf, ustawionych równolegle jak tunele z gigantycznych klocków wzdłuż ulicy Nadrzecze, napływały fale ludzi śpieszących się do pracy i rozdzielały się na mniejsze. Jedna, obarczona torebkami, siatkami na zakupy, reklamówkami, plecakami i tornistrami, kierowała się ku przystankowi autobusowemu przy czteropasmowej Alei Powstańców, druga – ku przejściu dla pieszych, gdzie zastygała gwałtownie, tworząc jakby potężny garb zablokowany przez czerwone światło sygnalizatora. Po przeciwnej stronie ulicy mieściły się akademiki Wyższej Szkoły Pedagogicznej, skąd i dokąd nieustannie ciągnęły grupki studentów. Trzy roześmiane dziewczyny w niebezpiecznie o tej porze roku rozchełstanej odzieży wierzchniej zbliżały się do przejścia, dyskutując o czymś tak żywo, że zatrzymały się na chwilę daleko przed pasami, jakby w połowie drogi, po czym znowu ruszyły.

Każda z nich reprezentowała inny typ. Najmniejszy, filigranowy rudzielec o wielkich, orzechowych oczach i wiewiórczym zgryzie to zwalniał, krocząc z godnością znamionującą flegmatyka i fajtłapę, to znów przyśpieszał, żywo gestykulując niczym pełen niespożytej energii mim. Sprawiało to wrażenie, jakby w dziewczynie nieustannie zamieniało się miejscami dwóch różnych ludzi. Obok rudzielca, z rękami niefrasobliwie wetkniętymi w kieszenie błękitnego prochowca, z dużą czarną torebką, której pojemność obliczona była na dwie butelki szampana i kilka zeszytów formatu A4, przewieszoną niedbale przez ramię, szła zamaszystym krokiem pulchna, niebieskooka szatynka. Wokół nóg pałętała jej się powłóczysta spódnica domowej roboty, zszyta z pofarbowanych na czarno pieluch tetrowych. Całości dopełniała czarna bluzka z dzianiny w fantazyjne różowo-niebieskie wzory. Trzecia spośród koleżanek nieco się od nich odróżniała przebijającą spod wesołego uśmiechu nieuchwytną powagą, która nadawała jej niepokojąco smutnego wyglądu. Schludne, starannie wyprasowane ubranie dopięte na ostatni guzik, buciki na grzecznym obcasiku, ciemnobrązowy, skórzany płaszczyk, wprawdzie rozpięty, ale za to odsłaniający pedantycznie zawiązaną apaszkę, wreszcie niepotrzebny, zbyt poważny makijaż czyniący z młodej dziewczyny kobietę starszą niż była w rzeczywistości, zdradzały jej prowincjonalne pochodzenie. Pod czarną grzywką, w ciemnych oczach płonął żar znamionujący ludzi energicznych, nawykłych do ciężkiej pracy nieznanej wychowanym pod kloszem mieszczuchom.

Żywo o czymś rozprawiając, cała trójka doszła wreszcie do głównej ulicy i wrosła w chodnik na dobre.

- Dziewczyny… – rzekła brunetka nieco żałosnym tonem. Miała przyjemny, mocny i jakby nieco zakatarzony głos. – Zdajecie sobie sprawę z tego, że to nasz ostatni wspólny tydzień w panieńskim stanie?

- Nie w naszym stanie – sprostowała rudowłosa. – My nie wychodzimy za mąż!

- I kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek wyjdziemy – dorzuciła drwiącym tonem niebieskooka.

Trzy miesiące wcześniej przeżyła niezbyt sympatyczne rozstanie. Wciąż nie umiała przejść nad nim do porządku dziennego. Może nie tyle cierpiały wciąż jej uczucia, co zawiedzione ambicje. Jarek jej się podobał i spełniał wymagania, jakie żywiła wobec męskiego intelektu. Najgorsze było to, że ona jedna spośród zaproszonych na wesele koleżanek miała uczestniczyć w nim w pojedynkę, jako jakieś niewydarzone pół pary.

- Nie bójcie się – odezwała się ciemnowłosa. Uśmiech zniknął z jej twarzy tak nagle, jakby go tam nigdy nie było. – Wszystkie was to kiedyś czeka…

W głosie mówiącej nie tylko nie było znać entuzjazmu właściwego szczęśliwym pannom młodym. Pojawiło się w nim coś więcej – coś na kształt rezygnacji. Jej słowa zabrzmiały zaskakująco ponuro jak na kogoś, kto za dwa tygodnie o tej porze będzie przeglądał się w lustrze, poprawiając upięty na głowie bielusieńki welon i kogo czeka huczne weselisko. Równie dobrze mogłaby oznajmić, że właśnie umiera i że wszystkie kiedyś też poumierają. W oczach dziewczyny odbijał się nagły cień strachu, niepewności i czegoś podobnego do rozpaczy, jakie zupełnie nie przystoją hożym małomiasteczkowym dziewojom nawykłym do pokonywania wszelkich przeszkód, jakby to były drobne wyboje.

- Zośka, nie pocieszaj nas – roześmiał się mały rudzielec. – Patrz na nią – błazeńskim gestem wskazała palcem na niebieskooką. – Kto by ją chciał?

- I na nią – odgryzła się pulchna w niebieskim prochowcu. – Gdzie ona znajdzie na tyle ślepego i głuchego, żeby dał się w to wmanewrować?

- O, przepraszam, to ty jesteś puszczona w trąbę, ja mam Szczupaka!

- Uhm, piękny mi kandydat do żeniaczki, bufon z sygnetem i mitoman herbu Ciołek.

- Wypraszam sobie!

- Dziewczyny… – powiedziała cicho ciemnooka Zofia. – Przestańcie. Boję się.

- Co takiego? – uwaga koleżanek natychmiast skupiła się na mówiącej. – Czego tu się bać? Co ty gadasz? Ja na twoim miejscu fruwałabym pół metra nad ziemią.

- Zocha, jesteś pierwszą panną młodą w naszej paczce, gdzie tam nam do ciebie?

- Co ty w ogóle mówisz?

Rozentuzjazmowane, odczuwały zupełnie inne emocje niż ich koleżanka. Miały zaledwie po dwadzieścia lat i były tak bardzo młode, przekonane, że oto ich przyjaciółce spełniają się najpiękniejsze marzenia wszystkich kobiet o księciu z bajki i długim a szczęśliwym pożyciu. Patrzyły na nią z tym rodzajem nabożnego podziwu i błyskiem zazdrości w oku, które odczuwa każda młoda dziewczyna na widok spełniających się odwiecznych marzeń kobiecych. Wszystkie zresztą koleżanki, które pierwsze na ich roku powychodziły za mąż, były w ich oczach bohaterkami z jakiegoś innego świata, obcego, nieosiągalnego dla nich, które czuły się szczeniarami; świata dorosłości nie tylko potwierdzonej posiadaniem dowodu osobistego, lecz również takiej, w której jest się stateczną żoną i matką z wszelkimi przywilejami i obowiązkami tego stanu. Ów świat, do którego później dojrzewały inaczej i wygodniej wychowywane dziewczyny z miasta, wydawał im się szczytem marzeń.

- Dziewczyny… – powtórzyła Zofia bez cienia ochoty do żartów. – Gdybym mogła, wycofałabym się z tego.

- Wycofała? – Spojrzały na nią pytająco.

- Tak.

Zofia przełknęła ślinę i umilkła, jakby nie miała siły albo nie chciała mówić dalej. Koleżanki patrzyły na nią bezradnie. Była starsza od nich o dwa lata. Zanim zdecydowała się na studia, skończyła dwuletnie studium nauczycielskie. Przyjechała do miasta z malutkich Dąbrówek, wsi nieledwie, posiadającej jednak prawa miejskie, gdzie rodzima opinia publiczna uważała niezamężne dwudziestodwulatki za stare panny. Najbliżsi krewni wywierali na niej delikatną, acz dobrze wyczuwalną presję. Zofia była w mieście, z dala od domu, ale oni wszyscy byli tam przecież i musieli odpowiadać na kłopotliwe pytania rodziny, sąsiadów, bliższych i dalszych znajomych o to, jak wiedzie się ich młodszej córce i kiedy wybiera się za mąż.

Adama Kalendera poznała w miasteczku akademickim, gdzie mieszkała. Mimo że był miejscowy, więcej czasu spędzał na tak zwanych gościnnych występach niż w domu i na uczelni. Potężny, zwalisty jak niedźwiedź, o nalanej twarzy, od trzech lat z różnym powodzeniem studiował politologię, przedmiot dla matematyczek o ścisłych umysłach tyleż abstrakcyjny, co do niczego nieprzydatny. Ponad wszystko przedkładał życie towarzyskie i od kielicha bynajmniej nie stronił. W końcu jednak tak wygląda życie studenckie i powodu do przesadnego zdziwienia nie było. Zofii Adam się podobał i to się liczyło. Sama uczestniczyła we wszystkich imprezach, jakie niemal codziennie urządzali jej znajomi, a przynajmniej starała się nadążać za grafikiem i orientować się, kto, co, z kim i gdzie. Adam pojawiał się dosłownie wszędzie. Pił może więcej niż inni, ale też pozwalała mu na to potężna postura. Był duszą towarzystwa, a takim wybacza się wiele. O wiele więcej niż komukolwiek innemu.

- Zośka, jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, nie rób tego.

Zofia milczała.

- Zośka, do cholery! Kochasz go?

- Kocham – odpowiedziała krótko. – Ale…

- Ale co?

- Boję się, że… – znowu urwała.

- Czego się boisz?

- Nie, nic. Głupio gadam byle co – przywołany na twarz uśmiech wypadł blado i niewiarygodnie.

- Dziewczyno, na litość boską, jeśli czujesz, że z jakiegoś powodu chcesz się wycofać, to zrób to natychmiast, teraz, póki nie jest jeszcze za późno!

- Ale… już jest za późno – oznajmiła beznamiętnym tonem, jakby chciała odsunąć od siebie niepokojące ją myśli.

- No przecież nie jesteś w ciąży – w głosie niebieskookiej zadrżała niepewność.

- Nie jestem, wiecie przecież.

- No więc? Jeśli uważasz, że wycofanie się w ostatniej chwili to wstyd, to pomyśl, lepiej chyba przełknąć jedną gorzką pigułkę niż pluć sobie w brodę do końca życia, co?

- Zocha, Pszczoło…

- Do wesela wszystko przygotowane – powiedziała sucho Zofia. – Świnie pobite… Goście sproszeni… pół Dąbrówek. Wiecie, jaki to wstyd przed ludźmi? Rodzice by mnie przeklęli i wydziedziczyli.

- Ale babo, posłuchaj nas. Jaki wstyd? Przed jakimi ludźmi? Co się obchodzą jacyś ludzie? To twoje życie, nie ich! Pomoże ci ktoś, jeśli coś będzie nie tak? Nie! Zamkną się w domach i będą po cichu plotkować, podglądając zza firanek! – rozsierdziła się naiwnie niebieskooka.

Jej argumenty w starciu z odwiecznymi prawami kultury, w której przyszła na świat Zofia, nie miały najmniejszych szans.

- Zośka, oszalałaś? Schowaj sobie wstyd razem ze świniami do kieszeni, jeśli czujesz, że chcesz wiać od ołtarza, to wiej, dopóki jeszcze możesz.

- Wy nie rozumiecie – Zofia ze smutkiem wbiła w nie wzrok pełen lęku i żalu. – Nie wiecie, jak to jest na wsi.

To prawda. Nie wiedziały. Dziewczyna spuściła głowę.

Klamka zapadła. Za dwa tygodnie Zofia wychodziła za mąż. Za wcześnie, za młodo, niepotrzebnie.