Kochani, dziś pierwszy odcinek mojej babsztylady. Kto ma oczy, niechaj czyta! :-)
***********************************************************************************************************************************
Rozdział I.
1989
1.
Marcowe przedpołudnie, słoneczne i –
wydawałoby się – pogodne, wciąż jeszcze nie pozwalało zapomnieć o kończącej się
zimie. Lodowaty, przejmujący wiatr ciągnął od rzeki i walczył z promieniami
słońca, które swym ciepłym dotykiem muskało troskliwie pierwszą, ledwo
kiełkującą zieleń i ludzkie twarze. Miasto tętniło życiem. Samochody pędziły od
strony obwodnicy, rozchlapując coraz mniejsze kałuże gwałtownie wysychającego
błota i zwalniając dopiero przed zaporą. Kierowcy zapominali zazwyczaj, że od
dłuższej chwili znajdują się na terenie zabudowanym. Inni przemieszczali się w
odwrotnym kierunku z różną prędkością. Przechodnie dreptali we wszystkie strony
jak cierpliwe mrówki, każdy obierając właściwy sobie kierunek. Od osiedla
wielkich, betonowych szaf, ustawionych równolegle jak tunele z gigantycznych
klocków wzdłuż ulicy Nadrzecze, napływały fale ludzi śpieszących się do pracy i
rozdzielały się na mniejsze. Jedna, obarczona torebkami, siatkami na zakupy,
reklamówkami, plecakami i tornistrami, kierowała się ku przystankowi
autobusowemu przy czteropasmowej Alei Powstańców, druga – ku przejściu dla
pieszych, gdzie zastygała gwałtownie, tworząc jakby potężny garb zablokowany
przez czerwone światło sygnalizatora. Po przeciwnej stronie ulicy mieściły się
akademiki Wyższej Szkoły Pedagogicznej, skąd i dokąd nieustannie ciągnęły
grupki studentów. Trzy roześmiane dziewczyny w niebezpiecznie o tej porze roku
rozchełstanej odzieży wierzchniej zbliżały się do przejścia, dyskutując o czymś
tak żywo, że zatrzymały się na chwilę daleko przed pasami, jakby w połowie
drogi, po czym znowu ruszyły.
Każda z nich reprezentowała inny typ.
Najmniejszy, filigranowy rudzielec o wielkich, orzechowych oczach i wiewiórczym
zgryzie to zwalniał, krocząc z godnością znamionującą flegmatyka i fajtłapę, to
znów przyśpieszał, żywo gestykulując niczym pełen niespożytej energii mim.
Sprawiało to wrażenie, jakby w dziewczynie nieustannie zamieniało się miejscami
dwóch różnych ludzi. Obok rudzielca, z rękami niefrasobliwie wetkniętymi w kieszenie
błękitnego prochowca, z dużą czarną torebką, której pojemność obliczona była na
dwie butelki szampana i kilka zeszytów formatu A4, przewieszoną niedbale przez
ramię, szła zamaszystym krokiem pulchna, niebieskooka szatynka. Wokół nóg
pałętała jej się powłóczysta spódnica domowej roboty, zszyta z pofarbowanych na
czarno pieluch tetrowych. Całości dopełniała czarna bluzka z dzianiny w fantazyjne
różowo-niebieskie wzory. Trzecia spośród koleżanek nieco się od nich odróżniała
przebijającą spod wesołego uśmiechu nieuchwytną powagą, która nadawała jej
niepokojąco smutnego wyglądu. Schludne, starannie wyprasowane ubranie dopięte
na ostatni guzik, buciki na grzecznym obcasiku, ciemnobrązowy, skórzany
płaszczyk, wprawdzie rozpięty, ale za to odsłaniający pedantycznie zawiązaną
apaszkę, wreszcie niepotrzebny, zbyt poważny makijaż czyniący z młodej dziewczyny
kobietę starszą niż była w rzeczywistości, zdradzały jej prowincjonalne
pochodzenie. Pod czarną grzywką, w ciemnych oczach płonął żar znamionujący ludzi
energicznych, nawykłych do ciężkiej pracy nieznanej wychowanym pod kloszem
mieszczuchom.
Żywo o czymś rozprawiając, cała trójka
doszła wreszcie do głównej ulicy i wrosła w chodnik na dobre.
- Dziewczyny… – rzekła brunetka nieco
żałosnym tonem. Miała przyjemny, mocny i jakby nieco zakatarzony głos. –
Zdajecie sobie sprawę z tego, że to nasz ostatni wspólny tydzień w panieńskim
stanie?
- Nie w naszym stanie – sprostowała
rudowłosa. – My nie wychodzimy za mąż!
- I kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek
wyjdziemy – dorzuciła drwiącym tonem niebieskooka.
Trzy miesiące wcześniej przeżyła niezbyt
sympatyczne rozstanie. Wciąż nie umiała przejść nad nim do porządku dziennego.
Może nie tyle cierpiały wciąż jej uczucia, co zawiedzione ambicje. Jarek jej
się podobał i spełniał wymagania, jakie żywiła wobec męskiego intelektu.
Najgorsze było to, że ona jedna spośród zaproszonych na wesele koleżanek miała
uczestniczyć w nim w pojedynkę, jako jakieś niewydarzone pół pary.
- Nie bójcie się – odezwała się
ciemnowłosa. Uśmiech zniknął z jej twarzy tak nagle, jakby go tam nigdy nie
było. – Wszystkie was to kiedyś czeka…
W głosie mówiącej nie tylko nie było
znać entuzjazmu właściwego szczęśliwym pannom młodym. Pojawiło się w nim coś
więcej – coś na kształt rezygnacji. Jej słowa zabrzmiały zaskakująco ponuro jak
na kogoś, kto za dwa tygodnie o tej porze będzie przeglądał się w lustrze,
poprawiając upięty na głowie bielusieńki welon i kogo czeka huczne weselisko.
Równie dobrze mogłaby oznajmić, że właśnie umiera i że wszystkie kiedyś też
poumierają. W oczach dziewczyny odbijał się nagły cień strachu, niepewności i czegoś
podobnego do rozpaczy, jakie zupełnie nie przystoją hożym małomiasteczkowym
dziewojom nawykłym do pokonywania wszelkich przeszkód, jakby to były drobne
wyboje.
- Zośka, nie pocieszaj nas – roześmiał
się mały rudzielec. – Patrz na nią – błazeńskim gestem wskazała palcem na
niebieskooką. – Kto by ją chciał?
- I na nią – odgryzła się pulchna w niebieskim
prochowcu. – Gdzie ona znajdzie na tyle ślepego i głuchego, żeby dał się w to
wmanewrować?
- O, przepraszam, to ty jesteś puszczona
w trąbę, ja mam Szczupaka!
- Uhm, piękny mi kandydat do żeniaczki,
bufon z sygnetem i mitoman herbu Ciołek.
- Wypraszam sobie!
- Dziewczyny… – powiedziała cicho
ciemnooka Zofia. – Przestańcie. Boję się.
- Co takiego? – uwaga koleżanek
natychmiast skupiła się na mówiącej. – Czego tu się bać? Co ty gadasz? Ja na
twoim miejscu fruwałabym pół metra nad ziemią.
- Zocha, jesteś pierwszą panną młodą w naszej
paczce, gdzie tam nam do ciebie?
- Co ty w ogóle mówisz?
Rozentuzjazmowane, odczuwały zupełnie
inne emocje niż ich koleżanka. Miały zaledwie po dwadzieścia lat i były tak
bardzo młode, przekonane, że oto ich przyjaciółce spełniają się najpiękniejsze
marzenia wszystkich kobiet o księciu z bajki i długim a szczęśliwym pożyciu.
Patrzyły na nią z tym rodzajem nabożnego podziwu i błyskiem zazdrości w oku,
które odczuwa każda młoda dziewczyna na widok spełniających się odwiecznych
marzeń kobiecych. Wszystkie zresztą koleżanki, które pierwsze na ich roku
powychodziły za mąż, były w ich oczach bohaterkami z jakiegoś innego świata,
obcego, nieosiągalnego dla nich, które czuły się szczeniarami; świata
dorosłości nie tylko potwierdzonej posiadaniem dowodu osobistego, lecz również takiej,
w której jest się stateczną żoną i matką z wszelkimi przywilejami i obowiązkami
tego stanu. Ów świat, do którego później dojrzewały inaczej i wygodniej
wychowywane dziewczyny z miasta, wydawał im się szczytem marzeń.
- Dziewczyny… – powtórzyła Zofia bez
cienia ochoty do żartów. – Gdybym mogła, wycofałabym się z tego.
- Wycofała? – Spojrzały na nią pytająco.
- Tak.
Zofia przełknęła ślinę i umilkła, jakby
nie miała siły albo nie chciała mówić dalej. Koleżanki patrzyły na nią bezradnie.
Była starsza od nich o dwa lata. Zanim zdecydowała się na studia, skończyła
dwuletnie studium nauczycielskie. Przyjechała do miasta z malutkich Dąbrówek,
wsi nieledwie, posiadającej jednak prawa miejskie, gdzie rodzima opinia
publiczna uważała niezamężne dwudziestodwulatki za stare panny. Najbliżsi krewni
wywierali na niej delikatną, acz dobrze wyczuwalną presję. Zofia była w
mieście, z dala od domu, ale oni wszyscy byli tam przecież i musieli odpowiadać
na kłopotliwe pytania rodziny, sąsiadów, bliższych i dalszych znajomych o to,
jak wiedzie się ich młodszej córce i kiedy wybiera się za mąż.
Adama Kalendera poznała w miasteczku akademickim,
gdzie mieszkała. Mimo że był miejscowy, więcej czasu spędzał na tak zwanych
gościnnych występach niż w domu i na uczelni. Potężny, zwalisty jak niedźwiedź,
o nalanej twarzy, od trzech lat z różnym powodzeniem studiował politologię,
przedmiot dla matematyczek o ścisłych umysłach tyleż abstrakcyjny, co do
niczego nieprzydatny. Ponad wszystko przedkładał życie towarzyskie i od kielicha
bynajmniej nie stronił. W końcu jednak tak wygląda życie studenckie i powodu do
przesadnego zdziwienia nie było. Zofii Adam się podobał i to się liczyło. Sama
uczestniczyła we wszystkich imprezach, jakie niemal codziennie urządzali jej
znajomi, a przynajmniej starała się nadążać za grafikiem i orientować się, kto,
co, z kim i gdzie. Adam pojawiał się dosłownie wszędzie. Pił może więcej niż
inni, ale też pozwalała mu na to potężna postura. Był duszą towarzystwa, a
takim wybacza się wiele. O wiele więcej niż komukolwiek innemu.
- Zośka, jeśli masz jakiekolwiek
wątpliwości, nie rób tego.
Zofia milczała.
- Zośka, do cholery! Kochasz go?
- Kocham – odpowiedziała krótko. – Ale…
- Ale co?
- Boję się, że… – znowu urwała.
- Czego się boisz?
- Nie, nic. Głupio gadam byle co –
przywołany na twarz uśmiech wypadł blado i niewiarygodnie.
- Dziewczyno, na litość boską, jeśli
czujesz, że z jakiegoś powodu chcesz się wycofać, to zrób to natychmiast,
teraz, póki nie jest jeszcze za późno!
- Ale… już jest za późno – oznajmiła
beznamiętnym tonem, jakby chciała odsunąć od siebie niepokojące ją myśli.
- No przecież nie jesteś w ciąży – w głosie
niebieskookiej zadrżała niepewność.
- Nie jestem, wiecie przecież.
- No więc? Jeśli uważasz, że wycofanie
się w ostatniej chwili to wstyd, to pomyśl, lepiej chyba przełknąć jedną gorzką
pigułkę niż pluć sobie w brodę do końca życia, co?
- Zocha, Pszczoło…
- Do wesela wszystko przygotowane – powiedziała
sucho Zofia. – Świnie pobite… Goście sproszeni… pół Dąbrówek. Wiecie, jaki to
wstyd przed ludźmi? Rodzice by mnie przeklęli i wydziedziczyli.
- Ale babo, posłuchaj nas. Jaki wstyd?
Przed jakimi ludźmi? Co się obchodzą jacyś ludzie? To twoje życie, nie ich!
Pomoże ci ktoś, jeśli coś będzie nie tak? Nie! Zamkną się w domach i będą po
cichu plotkować, podglądając zza firanek! – rozsierdziła się naiwnie
niebieskooka.
Jej argumenty w starciu z odwiecznymi
prawami kultury, w której przyszła na świat Zofia, nie miały najmniejszych
szans.
- Zośka, oszalałaś? Schowaj sobie wstyd
razem ze świniami do kieszeni, jeśli czujesz, że chcesz wiać od ołtarza, to
wiej, dopóki jeszcze możesz.
- Wy nie rozumiecie – Zofia ze smutkiem wbiła
w nie wzrok pełen lęku i żalu. – Nie wiecie, jak to jest na wsi.
To prawda. Nie wiedziały. Dziewczyna
spuściła głowę.
Klamka zapadła. Za dwa tygodnie Zofia
wychodziła za mąż. Za wcześnie, za młodo, niepotrzebnie.