19 lutego 2022

9. Sukces łzami podlany


Dzięki blogowemu koledze Oko, który mnie do tego zachęcał i mobilizował, od kilku lat biorę udział w ogólnopolskich (czasem nawet międzynarodowych) konkursach literackich. Co któryś raz udaje mi się zdobyć wyróżnienie lub znaleźć się w ścisłej czołówce laureatów.

Tak, lubię stać na podium. Kto by nie lubił? Światła rampy, nimb sławy, oklaski, gratulacje, prośby o wspólną fotografię, o autograf…

Tym razem też tak było. Nawet podwójnie, bo najpierw pierwsze miejsce, a potem jeszcze Grand Prix Publiczności. Gloria, gloria i błysk fleszy plus przyjemne – bo finansowe – nagrody i wielki jubel na koniec. Podczas tegoż padały gratulacje, a potem posypały się głosy, że to ważne, że genialne, że wstrząsające, że trzeba o tym głośno mówić, dopóki cały świat nie zrozumie etc. etc.

Napisałam ten wiersz na inny konkurs, tematyczny, gdzie przeszedł bez echa, a zapewnił mi blask jupiterów gdzie indziej, co zresztą zdaje się nie mieć znaczenia. Pisałam go, płacząc, sięgając pamięcią do mrocznego okresu mojego małżeństwa, do czasu strachu i poniżenia. Sięgałam pamięcią do rozpraw sądowych przyjaciółki, podczas których świadczyłam przeciwko sprawcy przemocy nad rodziną. Pisałam, przeżywając od nowa wszystko, o czym nie chcę pamiętać. Przyniósł mi splendor, ale go nie lubię. Tego wiersza.

 

Nieoczywista

 

wydała o dwadzieścia groszy za dużo

na bilet tych tańszych zabrakło w kiosku

nie miała drobnych do automatu

- tak jest rozrzutna bezmyślna i utracjuszka

poczucie winy kąsa jak strach przed rozliczeniem

 

zjadła ciastko i zostało jej to

publicznie policzone

- tak sama sobie jest winna

mogła się odchudzać gruba dupa cielicha spaślak

i nie powinna czuć upokorzenia bo to dla jej dobra

 

kiedy się kochali

zamykał oczy i okrywał ją zdjętym z siebie podkoszulkiem

- śmierdzisz - mawiał i szybko kończył

- tak należało jej się poniżenie

za mydło perfumy i epatowanie brzydotą

 

chciała mieć rodzinę bała się rozstania

ciągle straszył odejściem

- tak to prawda zasługiwała na opuszczenie

gnojara leniwe nieruchawe babsko nie chciało jej się

myć po nim wanny i zbierać brudnych skarpetek z dywanu

 

po cholerę jej były studia

skoro i tak była nikim głupią gęsią

- tak to prawda zasrana pani magister nierób i pasożyt społeczny

kto to widział dwa miesiące wakacji

powinna zapierdalać osiem godzin łopatą

 

- ta to ma szczęście – mawiały ofiary przemocy oczywistej jak śmierć –

dobrze trafiła

to takie fajne małżeństwo widać że się kochają

nie zna sińców ran złamań upodlenia bólu

wstydu przed sąsiadami

 

zawsze taka zadbana

nie słychać krzyków

żadnych bójek alkoholu policji

- tak to jej wina wydziwia z tą depresją

i duszą przemoc-zoną łzami

13 lutego 2022

8. Rozdział I. 1989 - 1

Kochani, dziś pierwszy odcinek mojej babsztylady. Kto ma oczy, niechaj czyta! :-)

***********************************************************************************************************************************

Rozdział I. 1989

 

1.

 

Marcowe przedpołudnie, słoneczne i – wydawałoby się – pogodne, wciąż jeszcze nie pozwalało zapomnieć o kończącej się zimie. Lodowaty, przejmujący wiatr ciągnął od rzeki i walczył z promieniami słońca, które swym ciepłym dotykiem muskało troskliwie pierwszą, ledwo kiełkującą zieleń i ludzkie twarze. Miasto tętniło życiem. Samochody pędziły od strony obwodnicy, rozchlapując coraz mniejsze kałuże gwałtownie wysychającego błota i zwalniając dopiero przed zaporą. Kierowcy zapominali zazwyczaj, że od dłuższej chwili znajdują się na terenie zabudowanym. Inni przemieszczali się w odwrotnym kierunku z różną prędkością. Przechodnie dreptali we wszystkie strony jak cierpliwe mrówki, każdy obierając właściwy sobie kierunek. Od osiedla wielkich, betonowych szaf, ustawionych równolegle jak tunele z gigantycznych klocków wzdłuż ulicy Nadrzecze, napływały fale ludzi śpieszących się do pracy i rozdzielały się na mniejsze. Jedna, obarczona torebkami, siatkami na zakupy, reklamówkami, plecakami i tornistrami, kierowała się ku przystankowi autobusowemu przy czteropasmowej Alei Powstańców, druga – ku przejściu dla pieszych, gdzie zastygała gwałtownie, tworząc jakby potężny garb zablokowany przez czerwone światło sygnalizatora. Po przeciwnej stronie ulicy mieściły się akademiki Wyższej Szkoły Pedagogicznej, skąd i dokąd nieustannie ciągnęły grupki studentów. Trzy roześmiane dziewczyny w niebezpiecznie o tej porze roku rozchełstanej odzieży wierzchniej zbliżały się do przejścia, dyskutując o czymś tak żywo, że zatrzymały się na chwilę daleko przed pasami, jakby w połowie drogi, po czym znowu ruszyły.

Każda z nich reprezentowała inny typ. Najmniejszy, filigranowy rudzielec o wielkich, orzechowych oczach i wiewiórczym zgryzie to zwalniał, krocząc z godnością znamionującą flegmatyka i fajtłapę, to znów przyśpieszał, żywo gestykulując niczym pełen niespożytej energii mim. Sprawiało to wrażenie, jakby w dziewczynie nieustannie zamieniało się miejscami dwóch różnych ludzi. Obok rudzielca, z rękami niefrasobliwie wetkniętymi w kieszenie błękitnego prochowca, z dużą czarną torebką, której pojemność obliczona była na dwie butelki szampana i kilka zeszytów formatu A4, przewieszoną niedbale przez ramię, szła zamaszystym krokiem pulchna, niebieskooka szatynka. Wokół nóg pałętała jej się powłóczysta spódnica domowej roboty, zszyta z pofarbowanych na czarno pieluch tetrowych. Całości dopełniała czarna bluzka z dzianiny w fantazyjne różowo-niebieskie wzory. Trzecia spośród koleżanek nieco się od nich odróżniała przebijającą spod wesołego uśmiechu nieuchwytną powagą, która nadawała jej niepokojąco smutnego wyglądu. Schludne, starannie wyprasowane ubranie dopięte na ostatni guzik, buciki na grzecznym obcasiku, ciemnobrązowy, skórzany płaszczyk, wprawdzie rozpięty, ale za to odsłaniający pedantycznie zawiązaną apaszkę, wreszcie niepotrzebny, zbyt poważny makijaż czyniący z młodej dziewczyny kobietę starszą niż była w rzeczywistości, zdradzały jej prowincjonalne pochodzenie. Pod czarną grzywką, w ciemnych oczach płonął żar znamionujący ludzi energicznych, nawykłych do ciężkiej pracy nieznanej wychowanym pod kloszem mieszczuchom.

Żywo o czymś rozprawiając, cała trójka doszła wreszcie do głównej ulicy i wrosła w chodnik na dobre.

- Dziewczyny… – rzekła brunetka nieco żałosnym tonem. Miała przyjemny, mocny i jakby nieco zakatarzony głos. – Zdajecie sobie sprawę z tego, że to nasz ostatni wspólny tydzień w panieńskim stanie?

- Nie w naszym stanie – sprostowała rudowłosa. – My nie wychodzimy za mąż!

- I kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek wyjdziemy – dorzuciła drwiącym tonem niebieskooka.

Trzy miesiące wcześniej przeżyła niezbyt sympatyczne rozstanie. Wciąż nie umiała przejść nad nim do porządku dziennego. Może nie tyle cierpiały wciąż jej uczucia, co zawiedzione ambicje. Jarek jej się podobał i spełniał wymagania, jakie żywiła wobec męskiego intelektu. Najgorsze było to, że ona jedna spośród zaproszonych na wesele koleżanek miała uczestniczyć w nim w pojedynkę, jako jakieś niewydarzone pół pary.

- Nie bójcie się – odezwała się ciemnowłosa. Uśmiech zniknął z jej twarzy tak nagle, jakby go tam nigdy nie było. – Wszystkie was to kiedyś czeka…

W głosie mówiącej nie tylko nie było znać entuzjazmu właściwego szczęśliwym pannom młodym. Pojawiło się w nim coś więcej – coś na kształt rezygnacji. Jej słowa zabrzmiały zaskakująco ponuro jak na kogoś, kto za dwa tygodnie o tej porze będzie przeglądał się w lustrze, poprawiając upięty na głowie bielusieńki welon i kogo czeka huczne weselisko. Równie dobrze mogłaby oznajmić, że właśnie umiera i że wszystkie kiedyś też poumierają. W oczach dziewczyny odbijał się nagły cień strachu, niepewności i czegoś podobnego do rozpaczy, jakie zupełnie nie przystoją hożym małomiasteczkowym dziewojom nawykłym do pokonywania wszelkich przeszkód, jakby to były drobne wyboje.

- Zośka, nie pocieszaj nas – roześmiał się mały rudzielec. – Patrz na nią – błazeńskim gestem wskazała palcem na niebieskooką. – Kto by ją chciał?

- I na nią – odgryzła się pulchna w niebieskim prochowcu. – Gdzie ona znajdzie na tyle ślepego i głuchego, żeby dał się w to wmanewrować?

- O, przepraszam, to ty jesteś puszczona w trąbę, ja mam Szczupaka!

- Uhm, piękny mi kandydat do żeniaczki, bufon z sygnetem i mitoman herbu Ciołek.

- Wypraszam sobie!

- Dziewczyny… – powiedziała cicho ciemnooka Zofia. – Przestańcie. Boję się.

- Co takiego? – uwaga koleżanek natychmiast skupiła się na mówiącej. – Czego tu się bać? Co ty gadasz? Ja na twoim miejscu fruwałabym pół metra nad ziemią.

- Zocha, jesteś pierwszą panną młodą w naszej paczce, gdzie tam nam do ciebie?

- Co ty w ogóle mówisz?

Rozentuzjazmowane, odczuwały zupełnie inne emocje niż ich koleżanka. Miały zaledwie po dwadzieścia lat i były tak bardzo młode, przekonane, że oto ich przyjaciółce spełniają się najpiękniejsze marzenia wszystkich kobiet o księciu z bajki i długim a szczęśliwym pożyciu. Patrzyły na nią z tym rodzajem nabożnego podziwu i błyskiem zazdrości w oku, które odczuwa każda młoda dziewczyna na widok spełniających się odwiecznych marzeń kobiecych. Wszystkie zresztą koleżanki, które pierwsze na ich roku powychodziły za mąż, były w ich oczach bohaterkami z jakiegoś innego świata, obcego, nieosiągalnego dla nich, które czuły się szczeniarami; świata dorosłości nie tylko potwierdzonej posiadaniem dowodu osobistego, lecz również takiej, w której jest się stateczną żoną i matką z wszelkimi przywilejami i obowiązkami tego stanu. Ów świat, do którego później dojrzewały inaczej i wygodniej wychowywane dziewczyny z miasta, wydawał im się szczytem marzeń.

- Dziewczyny… – powtórzyła Zofia bez cienia ochoty do żartów. – Gdybym mogła, wycofałabym się z tego.

- Wycofała? – Spojrzały na nią pytająco.

- Tak.

Zofia przełknęła ślinę i umilkła, jakby nie miała siły albo nie chciała mówić dalej. Koleżanki patrzyły na nią bezradnie. Była starsza od nich o dwa lata. Zanim zdecydowała się na studia, skończyła dwuletnie studium nauczycielskie. Przyjechała do miasta z malutkich Dąbrówek, wsi nieledwie, posiadającej jednak prawa miejskie, gdzie rodzima opinia publiczna uważała niezamężne dwudziestodwulatki za stare panny. Najbliżsi krewni wywierali na niej delikatną, acz dobrze wyczuwalną presję. Zofia była w mieście, z dala od domu, ale oni wszyscy byli tam przecież i musieli odpowiadać na kłopotliwe pytania rodziny, sąsiadów, bliższych i dalszych znajomych o to, jak wiedzie się ich młodszej córce i kiedy wybiera się za mąż.

Adama Kalendera poznała w miasteczku akademickim, gdzie mieszkała. Mimo że był miejscowy, więcej czasu spędzał na tak zwanych gościnnych występach niż w domu i na uczelni. Potężny, zwalisty jak niedźwiedź, o nalanej twarzy, od trzech lat z różnym powodzeniem studiował politologię, przedmiot dla matematyczek o ścisłych umysłach tyleż abstrakcyjny, co do niczego nieprzydatny. Ponad wszystko przedkładał życie towarzyskie i od kielicha bynajmniej nie stronił. W końcu jednak tak wygląda życie studenckie i powodu do przesadnego zdziwienia nie było. Zofii Adam się podobał i to się liczyło. Sama uczestniczyła we wszystkich imprezach, jakie niemal codziennie urządzali jej znajomi, a przynajmniej starała się nadążać za grafikiem i orientować się, kto, co, z kim i gdzie. Adam pojawiał się dosłownie wszędzie. Pił może więcej niż inni, ale też pozwalała mu na to potężna postura. Był duszą towarzystwa, a takim wybacza się wiele. O wiele więcej niż komukolwiek innemu.

- Zośka, jeśli masz jakiekolwiek wątpliwości, nie rób tego.

Zofia milczała.

- Zośka, do cholery! Kochasz go?

- Kocham – odpowiedziała krótko. – Ale…

- Ale co?

- Boję się, że… – znowu urwała.

- Czego się boisz?

- Nie, nic. Głupio gadam byle co – przywołany na twarz uśmiech wypadł blado i niewiarygodnie.

- Dziewczyno, na litość boską, jeśli czujesz, że z jakiegoś powodu chcesz się wycofać, to zrób to natychmiast, teraz, póki nie jest jeszcze za późno!

- Ale… już jest za późno – oznajmiła beznamiętnym tonem, jakby chciała odsunąć od siebie niepokojące ją myśli.

- No przecież nie jesteś w ciąży – w głosie niebieskookiej zadrżała niepewność.

- Nie jestem, wiecie przecież.

- No więc? Jeśli uważasz, że wycofanie się w ostatniej chwili to wstyd, to pomyśl, lepiej chyba przełknąć jedną gorzką pigułkę niż pluć sobie w brodę do końca życia, co?

- Zocha, Pszczoło…

- Do wesela wszystko przygotowane – powiedziała sucho Zofia. – Świnie pobite… Goście sproszeni… pół Dąbrówek. Wiecie, jaki to wstyd przed ludźmi? Rodzice by mnie przeklęli i wydziedziczyli.

- Ale babo, posłuchaj nas. Jaki wstyd? Przed jakimi ludźmi? Co się obchodzą jacyś ludzie? To twoje życie, nie ich! Pomoże ci ktoś, jeśli coś będzie nie tak? Nie! Zamkną się w domach i będą po cichu plotkować, podglądając zza firanek! – rozsierdziła się naiwnie niebieskooka.

Jej argumenty w starciu z odwiecznymi prawami kultury, w której przyszła na świat Zofia, nie miały najmniejszych szans.

- Zośka, oszalałaś? Schowaj sobie wstyd razem ze świniami do kieszeni, jeśli czujesz, że chcesz wiać od ołtarza, to wiej, dopóki jeszcze możesz.

- Wy nie rozumiecie – Zofia ze smutkiem wbiła w nie wzrok pełen lęku i żalu. – Nie wiecie, jak to jest na wsi.

To prawda. Nie wiedziały. Dziewczyna spuściła głowę.

Klamka zapadła. Za dwa tygodnie Zofia wychodziła za mąż. Za wcześnie, za młodo, niepotrzebnie.

  

02 lutego 2022

7. Hitler też była kobietą


Była – i sama to odkryłam.

Po wsi, oprócz bażantów noszących imię Władysław, dzików, jenotów, lisów i saren, pałętają się bandy kotów. Jesienią i zimą brat dokarmiał je na wypadek, gdyby któryś był bezpański. Widywaliśmy je przez okno niemal codziennie.

- Patrzcie, ten biały wygląda jak Hitler – powiedziałam pewnego razu do rodziców. – Ma taką hitlerowską grzyweczkę.

- Hitler – zarechotał Tatuś Córuni rubasznie i wszyscy mu zawtórowaliśmy.

- Jeżeli to jest Hitler – powiedział innym razem – to ten drugi, łaciaty, to musi być Göring.

- A ten czarny to Mussolini, typowy Włoch – zawyrokowało Dzieciątko.

W ten sposób towarzystwo zaczęło stawać się rozpoznawalne.

Czas mijał, brat wyjechał, wprowadziłam się na jego miejsce ja, a kocie ścieżki pozostały te same. Wstrząs nastąpił po wykopkach.

- Matko Boska! – wrzasnęłam w panice.

- Ja? – zdziwiła się Mamusia Misia. – Aż taka boska jestem?

- Nnnie – wykrztusiłam, podzwaniając zębami. – Nnnie o to chodzi.

Domniemany Hitler okocił się właśnie i to w miejscu nieco widocznym, za to kompletnie nam niedostępnym. Dwa kociątka przyssane do piersi ewidentnie to potwierdzały.

Dopóki schyłek lata był łaskawy, nie martwiłam się specjalnie, tylko dokarmiałam kocią mamę co sił w organizmie. Przychodziła do miski jak na zawołanie, sobie wiadomymi ścieżkami. Niepokoiła mnie stojąca tuż za progiem jesień, a deszcz spowodował, że o mało nie wyrwałam sobie z głowy całego owłosienia. Ta wariatka, zamiast przenieść kociątka do przygotowanej przeze mnie budki z pudełka, wyścielonej mięciutkimi ręcznikami i oferującej suchą, zaciszną miejscówkę pod balkonem, wciąż trzymała je na gołej ziemi, gdzie mokły w deszczu, a ja nie mogłam nic z tym zrobić. Zaklinałam rzeczywistość, żeby wreszcie otworzyły oczy i wymaszerowały, może wtedy całe towarzystwo dałoby się zwabić do stodoły i tam zakwaterować. W domu Cześka dostawała wścieklizny – tak jak tolerowała inne koty, tak na widok Hitlera (Hitlerki!) dostawała piany na pysku i każde spotkanie, w ogrodzie czy na balkonie, kończyło się wielką, karczemną awanturą.

Dzień, w którym odnotowałam otwarcie oczu i niewielkie przemieszczenie się maluchów, przyniósł mi ulgę. Kolejny, naznaczony wściekłą ulewą, zadał mi cios prosto w serce. Jedno z kociątek zniknęło, drugie zastałam martwe. Przeryczałam pół dnia, przed drugie pół klęłam, na czym świat stoi. I nawet nie było komu dać za to wszystko w mordę…

Kilka dni później okazało się, że jakiś kawałek marnego happy endu jednak się stał: brat, udzielający się w charytatywnie dla Felineusa, znalazł na zdjęciu fundacji hitlerowskie kociątko, a w opisie potwierdzenie, że zostało znalezione w tej właśnie wsi. Rozpoznałam je i odetchnęłam z ulgą. Przynajmniej ono było bezpieczne.

W październiku, gdy musiałam wyjechać na dwa dni, aby odebrać laury i nagrody w konkursie poetyckim, na wsi zastąpił mnie Tatuś Córuni.

- Ty wracaj szybko – alarmował Miś Mamusi przez telefon. – Ojciec od trzech godzin karmi całą wieś, wykarmił już cały Wehrmacht i pół Luftwaffe, z torbami pójdziesz jak nic! Pod stodołą rozgrywa się regularna wojna światowa o miski.

Cały Tatuś Córuni! Czasem można by odnieść wrażenie, że sensem i celem jego życia jest nieustające karmienie wszystkiego, co żyje.

Deszcze ustały, jesień sprawowała się jako tako, ale do czasu. Gdy w listopadzie przyszły paskudne wiatry, spadły temperatury, a nocami zdarzały się przymrozki, całe kocie towarzystwo gdzieś się porozłaziło, ale Hitlerka ewidentnie nie miała dokąd pójść. Z podrapanym noskiem, z poszarpanymi w bójkach uszami, zapchlona i cała w strupach, z kaprawymi oczami, wyglądała jak siedem nieszczęść, a do tego wszelkimi sposobami próbowała wedrzeć się do domu. Koczowała na parapetach i pod drzwiami, a w nocy – widziałam to – sypiała pod gołym niebem, czekając na mnie, na coś do jedzenia… Gdy wracałam z pracy, przybiegała na odgłos otwieranej furtki. Każdorazowo otwierając drzwi wiedziałam, że znajdę ją skuloną na progu. Czesława przestała wychodzić, bo wpadała w szał na jej widok. Doszło do tego, że kładąc się spać, czułam wyrzuty sumienia, że my grzejemy dupska pod kołdrą, a ona tam, na tym zimnie, głodna i zmarznięta, wciąż koczuje pod goły niebem… W Rzeszowie rodzice darli sobie włosy z głowy i siwieli, myśląc o tym, jak ją „zagospodarować”. W końcu nie wytrzymałam sama z sobą. Oni sobie nas wybierają i próżno by walczyć z przeznaczeniem.

- Dostaniesz domek – powiedziałam, wychodząc następnego dnia z miską. Kocina ufnie ocierała mi się o nogi. – Wytrzymaj do soboty.

30 listopada rankiem wyszłam, jak zwykle, z miską. Spokojnie zjadła, mrucząc z rozkoszy. Przycupnęłam obok, na ławce, z otwartym transporterkiem, zastanawiając się, czy w ogóle uda mi się ją złapać. Tymczasem kota, zjadłszy, oblizała się starannie, rozejrzała się, podeszła do ławeczki i z wdziękiem spakowała się do transporterka z miną mówiącą: „Niewolnik, teraz nieś mnie w tej lektyce do obiecanego domku, a chyżo!”.

Zatargałam ją więc na przystanek i podjechałyśmy do sąsiedniej wsi, gdzie urzęduje weterynarz. Podróż autobusem zniosła jak zadowolona z wycieczki księżna, rozglądając się na boki ciekawie i mrucząc. Pani doktor obejrzała kotkę, wyceniła na jakieś 2-3 lata i orzekła dobry stan. Bałam się, czy nie jest w kolejnej ciąży, ale i to zostało wykluczone. Oprócz zapalenia spojówek, strupów i ran odniesionych w walkach oraz zarobaczenia właściwie nic jej nie było. Dostała tabletki na odrobaczenie wewnętrzne, a odpchlenie odbyło się na miejscu. Kota została spryskana od czubka ogona po końce pazurków środkiem, od którego pchły spadały z niej jak robaczywe śliwki z drzewa końcem jesieni. Uszka zostały zdezynfekowane, wysmarowane i zabezpieczone, kolejne tabletki odrobaczające i wcierki dla mojej domowej dwójki na wszelki wypadek spakowane – i tak udałyśmy się w dalszą podróż. Na przystanku okazało się, że najbliższy wsiobus odjeżdża za 1,5 godziny, tymczasem kota, mokra od środka antypchelnego, drżała jak liść osiki na wietrze. Wydarłam z torebki zapasowy ręcznik wzięty w ostatniej chwili na wszelki wypadek i otuliłam ją nieco, ale niewiele to dało. Było naprawdę wściekle zimno. Co było robić? Wysupłałam ostatnie pieniądze i zamówiłam taksówkę. Jej Wysokość zajechała do rezydencji z honorami, a tam czekała nas największa niespodzianka, ponieważ obeszło się bez scysji. Fanta nieco tylko się obraziła, ale przecież obraza Jej Majestatu to norma. Niuniuś lekko się zdziwił tym, co widzi i z miną mówiącą: „O, Pańcia, co to? Jakiś kot? Dobra, dawaj jeść” zignorował intruza. Intruz zaś wyszedł z nosidełka i natychmiast zajął moją wersalkę. Nie muszę chyba dodawać, że świeżutka micha załatwiła resztę…

- I tylko jedno mnie męczy – powiedziałam do Dzieciątka. – Czy ja nie ukradłam komuś tego kota.

- Matka – odrzekło Dzieciątko. – Ona ewidentnie była bezdomna albo wyrzucona z domu. Ale nawet jeżeli była czyjaś, to ktoś, kto do tego stopnia zaniedbuje zwierzę, nie zasługuje na nie.

I to jest oczywista oczywistość.

Dziś, pod dokładniejszych badaniach wiemy i to, że nasza biała Cesarzowa Michiko z czarną grzyweczką i czarnym ogonkiem jakby przyklejonym od innego kota jest nosicielką wirusa FeLV (kociej białaczki), ale musimy mieć nadzieję, że choroba nigdy się nie rozwinie. Ten fakt upewnił nas jedynie, że kocina nas potrzebuje. Jest z nami już ponad dwa lata. Dogadała się z Niuniusiem, który ma już swoje lata i choruje przewlekle na niewydolność nerek, ale apetyt na życie wciąż jeszcze mu dopisuje. A Fanta jak Fanta – patrzy na nich z odrazą z wysokości piernatów. W końcu plebs to plebs, a ona wie, w której szufladzie leży jej rodowód.