Na czas
sztilenachtowania
otannenbaumowania
mełykłismesowania
dżingelbelsowania
i lastkłismesowania
życzę Wam, moi Kochani
NAWZAJEM!
Na czas
sztilenachtowania
otannenbaumowania
mełykłismesowania
dżingelbelsowania
i lastkłismesowania
życzę Wam, moi Kochani
NAWZAJEM!
Poprzednim razem obiecałam wrzucić trochę fotek. Nie są
najpiękniejsze, bo po pierwsze – robione telefonem, a po drugie –
Ciechocinek składa się aktualnie z czerni i szarości. No, ewentualnie
jeszcze z burości. Jest tak wstrętnie, że szkoda gadać.
Ale do rzeczy.
Oto moje sanatorium „Zdrowie”. Mój balkon to dziesiąty zarówno od lewej, jak i od prawej strony, na trzecim piętrze. Z windami.
W najbliższym sąsiedztwie mamy kościół, który co chwilę napierdziela dzwonami. Mnie to nie przeszkadza, ale niektórzy się skarżą. Z tablicy wynika, że jest to kolegiata św. apostołów Piotra i Pawła.
Oto i oni, w towarzystwie jakichś lasek. |
Troszkę dalej mamy piękny okaz Matki Boskiej od Abażurów. Nie wiem, kto umarł, ale zawsze pali się tam mnóstwo zniczy.
Wizytówką Ciechocinka są trzy potężne, największe w Europie tężnie. Wniesiono je w XIX wieku i stanowią część Pomnika Historii. Mają po 16 m wysokości i są potwornie długie (I – 648 m, II – 333 m, III – 719 m). „Dwójka” jest dłuższa od zapory w Solinie. Zimą są nieczynne.
Jedynka |
Jedynka |
Dwójka |
Dwójka z trójką na horyzoncie |
Częścią Pomnika Historii jest również Park Zdrojowy. Nie wiem, jak o innych porach roku, ale aktualnie to obraz nędzy i rozpaczy.
Słynnych figurek Jasia i Małgosi nie ma. Na drodze wyrósł mi taki wypierdek i nie mam pojęcia, po jaką cholerę sterczy na środku alejki. Spodobały mi się otaczające go mosiężne znaki zodiaku.
Stara, zbytkowa muszla koncertowa raczej straszy, niż zdobi.
Nie miałam więcej ochoty łazić po hektarach brzydkiego nie wiadomo czego, więc sobie stamtąd poszłam. Spodobały mi się tylko takie dziwne, gruzłowate drzewa – może ktoś wie, co to za gatunek?
Sławny ciechociński „Grzybek” owszem, stoi, za to zepsuty.
Na „rynku” (czy ta czarna dziura ma w ogóle rynek?) mamy taką oto przyjemną choineczkę.
Dwa kroki od mojego sanatorium nadziałam się na dwudniowy jarmark bożonarodzeniowy. Ot, taki sobie, bez fajerwerków.
Trzy pokoje ode mnie mieszka pani, z którą zwąchałam się już pierwszego dnia. Poetka, swój swojego wyczuje. Mieszka w Łodzi, wydała już 26 tomików wierszy, pisała również teksty satyryczne dla kabaretu, który przez wiele lat prowadziła. Przywiozła ze sobą „dorobek” i urządziła wieczór autorski. Jest absolutnie urocza!
A tak w ogóle to chyba jestem chora.
Niech to szlag! Miałam pojechać
do sanatorium, a trafiłam do jakiejś mordowni! Zaraz pierwszego dnia, gdy
zobaczyłam swoją kartę zabiegów, zamarłam. Nawet zamknęłam na chwilę oczy,
licząc na to, że widziadło zniknie, ale nie pomogło. Nie zniknęło.
K***a mać!!! Basen codziennie o 7.00 w nocy! Cholera, ja tu
przyjechałam do uzdrowiska, czy na obóz przetrwania?! Cóż, basen
kocham, ale jak można zrywać człowieka w środku nocy, o porze
niegodnej człowieka?!
W pierwszym odruchu
chciałam wiać, ale uległam pokusie – basen wabił, nęcił, czarował,
prowokował, zachęcał… Przecież ja ślinię się na widok każdej wody, do której
można wejść.
Pomijając opisane tortury,
jest mi tutaj cudnie. Naprawdę! Wracam z basenu, nastawiam budzik i walę się
do łóżka, żeby ociupinę dospać. Budzik dzwoni – idę na śniadanie. Po śniadaniu
historia się powtarza. Budzik zdziera mnie na kolejne zabiegi i obiad.
Dopiero po odfajkowaniu zabiegów i po obiedzie wydalam się z obiektu
celem wałęsania się. Potem wracam na kolację, chwila pisania, chwila
czytania, chwila blogowania i nareszcie można pójść spać po bożemu, a
nie po durnemu.
Pokój dostałam jednoosobowy, wyposażony w TV, Internet, czajnik, kubek, talerz, sztućce, ściereczki, lodówkę. Jest nieduży, ale czysty i wygodny. Kuracjusze mili, w przeważającej liczbie kulturalni. Mamy tylko na moim piętrze rzetelnego świra. Jest nadpobudliwy, hałaśliwy, agresywny i wulgarny, rwie się do bójek. Nie wiem, dlaczego nie został jeszcze usunięty. Współczuję ludziom, którzy mieszkają z nim przez ścianę.
Tak czy siusiak, życzę
sobie zostać tu na co najmniej rok. Nie chcę wracać do domu, jest mi
tu dobrze i obcuję z moim ukochanym świętym – świętym spokojem.
Dobra, uciekam na
kolację, następnym razem wstawię jakieś fotki. Na otarcie łez moje foto.
Moi Ukochani Blogowicze!
Nadejszła wiekopomna chwilja…
Oto jutro wyjeżdżam do wspomnianego już
tutaj Ciechocinka na ksiuty zadbać o swoje zdrowie. Nie wiem, co mi
tam będą robić, bo ja ogólnie to zdrowa jestem – tak, tak, moi mili – żeby pojechać
do sanatorium, trzeba być zdrowym i nawet robi się w tym
celu badania. Bardziej cieszę się z tego, że w innym
otoczeniu przewietrzę łeb. No chyba że nie powiedzie mi się
chytry plan dopłacenia do jedynki i wyląduję w pokoju z babami,
z których jedna śmierdzi, a druga całodobowo słucha Radia Maryja. Z drugiej
strony – cóż, to też jest jakaś zmiana otoczenia…
No i teraz tak. Muszę się spakować na trzy
tygodnie. Być może wezmę ze sobą to ciężkie bydlę laptop,
Wi-Fi tam mają za jedyne 25 zł na cały turnus, dobroczyńcy. W każdym
razie, jeśli bydlę laptop pojedzie ze mną, to w blogosferze
będę bardziej na bieżąco niż kiedy chodzę do pracy. Jeżeli zaś nie, to
czarno to widzę, bo nienawidzę dłubać w telefonie, nawet jeżeli
nazywa się „smartfon”. A tak w ogóle to zastanawiam się,
jak ja to przeżyję. Nigdy nie byłam w sanatorium i nie wiem, co mnie
tam czeka. Nastawiona jestem dobrze i najlepiej by było, gdyby tego
nie sknocili.
O 6.10 w nocy
startuję. Odezwę się, gdy już będę na miejscu. Trzymajcie za mnie
kciuki.
Niech Moc będzie z Wami (i z grzybkami)!
P. S.
Z ostatniej chwili.
Dzieciątko rzekło niegłupio:
- Matka, laptop bierz, nie potrzeba ci
stu par gaci, będziesz sobie prała ciuchy na bieżąco.
Czyli bydlę urządzenie
elektroniczne jedzie ze mną. Muszę jeszcze przed zaśnięciem przenieść do niego
linki do ulubionych stron i blogów.
Nie lękajcie się, jako i ja się nie
lękam!
Dzieciątko postanowiło urozmaicić mi
życie.
- Chodź, matka, wyskoczymy sobie na
weekend do Katowic.
Nie przyjęło do wiadomości, że:
- Ojezudokatowicpocodokatowicnigdyniebyłamwkatowicachcotowogólezapomysł?!
- Zarezerwowałam już pokój w hotelu – Dzieciątko
lakonicznie uznało sprawę za załatwioną.
No to pojechałyśmy. Na miejscu
dołączyła do nas przyjaciółka Dzieciątka. Ślązaczka. Matko cudowna, po jakiemu
ona mówi?! Co najmniej połowy nie zrozumiałam.
Obowiązkowo zostałam wyciągnięta do Yatty.
To taki sklep z trylionem mang i stosownych do nich gadżetów. Uczyniłam
przy tym ciekawe spostrzeżenie, że na świecie jest całe mnóstwo
mangoświrów.
Główną atrakcją pobytu miał być – i był – bajerancki jarmark świąteczny. Spędziłyśmy tam dobrych kilka godzin popołudniowo-wieczornych. Ścisk, muzyka, hałas, grające domki z baśniowymi aranżacjami, po scenie miotało się i ryczało do mikrofonu jakieś bożyszcze tłumów, pomiędzy budkami, domkami, monstrualnej wielkości bałwanami, reniferami, dziadkami do orzechów, saniami Mikołaja i całym tym tłumem krążyła rozświetlona, rozdzwoniona i grająca kolejka.
Widok z góry na jarmark
Miałyśmy również wykupione godziny w Antykawiarni.
To jest taka kawiarnia, w której płaci się dychę za godzinny
pobyt i w tym czasie: gra się w gry komputerowe lub w innym
pomieszczeniu w gry „analogowe” – planszówki, zręcznościowe i tym
podobne. Różnego rodzaju herbaty i kawy do woli, już w cenie wejścia.
Grałyśmy w Krzesełka, Jengę, Dixit, Taboo, La Cucaracha. Po dwóch
godzinach wymiksowałam się, a dziewczyny jeszcze zostały pograć na konsolach.
To już nie moja bajka.I jeszcze jarmark z góry