Kiedyś świat był prosty. Miałam czajnik, nalewałam wody, stawiałam na gazie. Woda się zagotowała, kawa gotowa. Koniec. A dzisiaj? Kupiłam czajnik elektryczny i dostałam do niego książkę grubszą niż „Władca Pierścieni”. Dowiedziałam się, że przed pierwszym użyciem muszę czajnik umyć, ale nie zanurzając go w wodzie. Nie wolno gotować mniej niż pół szklanki, ale też nie wolno gotować pełnego. Nie wolno dotykać, kiedy gorący. Nie wolno używać do niczego innego niż gotowanie wody, co trochę podcięło mi skrzydła, bo akurat miałam ambitny plan ugotować w nim jambalayę.
Pralka to już nie urządzenie, ale centrum dowodzenia NASA. Kiedyś były gałki: „pranie”, „płukanie”, „wirowanie”, „temperatura”. Teraz programów jest tyle, że mam wrażenie, że pralka wie o moich ubraniach więcej niż ja. Mam m.in. tryby: „bawełna bardzo brudna”, „bawełna lekko brudna”, „syntetyki średnio obrażone”, „wełna melancholijna” i „program eko, który pierze trzy dni, żeby oszczędzić dwie krople wody”.
Prawdziwym mistrzem instrukcji jest odkurzacz, ten, co sam jeździ. Zanim odpaliłam, aplikacja w telefonie kazała mi zarejestrować urządzenie, połączyć je z Wi-Fi, narysować mapę mieszkania i jeszcze nadać mu imię. Bo przecież jak inaczej odkurzacz ma wiedzieć, że jest Włodzimierzem? Dopiero wtedy zaczął jeździć. Do czasu, aż wciągnął skarpetkę Dzieciątka i doznał kryzysu egzystencjalnego, sygnalizując w aplikacji: „Error 34 – obiekt niepożądany w mechanizmie obrotowym”. Matko. Kiedyś człowiek po prostu się schylał, wyciągał skarpetkę z rury i koniec.
No i oczywiście wisienka na torcie – smartfon. Tu instrukcji już w ogóle chyba nikt nie czyta, bo i tak nikt tego nie zrozumie. Zresztą wszystko „jest intuicyjne”. Tak. Dopóki nie okazało się, że włączyłam latarkę, która świeci od tygodnia, a bateria znikła szybciej niż moje postanowienia noworoczne.
Mikrofalówka to już absolutna klasyka. Kupiłam ją, bo myślałam: „Co może być trudnego we włożeniu jedzenia, naciśnięciu guzika i wyjęciu gorącego?”. Ale nie. Instrukcja powiedziała mi, że nie wolno wkładać metalowych przedmiotów (kto by się spodziewał!), że niektóre talerze są „półmikrofalowe”, a jedzenie trzeba przykrywać specjalną przykrywką, bo inaczej zginę w Armagedonie. A i tak kończy się tym, że moja zupa jest gorąca jak lawa na brzegach talerza, a w środku zimna jak serce urzędnika skarbowego.
Ekspres do kawy wymaga wejścia na poziom filozoficzny. Dawniej parzyło się kawę „zalewajkę”. Teraz ekspres każe mi wybierać spośród kilkunastu rodzajów napojów, o których nigdy nie słyszałam. „Czy chcesz lungo, ristretto, flat white, macchiato czy latte artystyczne w kształcie łabędzia?” A ja po prostu chciałam pół kubka zwykłej kawy, którą mogłabym dopełnić mlekiem. W dodatku ekspres codziennie przypomina, że „Czas na odkamienianie”, więc musiałam kupić specjalny płyn droższy niż sam ekspres. I po co mi to było?
Nie wiem, jak Wam, ale mnie instrukcje obsługi tylko dodają pracy. Bo zamiast zrobić kawę, grzać obiad czy poczytać blogi, tracę pół życia na studiowanie, jak do tego w ogóle dojść. No ale w sumie mamy XXI wiek – epokę, w której do używania sprzętu AGD trzeba mieć co najmniej dyplom z inżynierii kosmicznej. A dawniej człowiek po prostu robił kawę, pranie i podgrzewał jedzenie w garnku. Dziś najpierw kurs on-line, potem instalacja aplikacji, a na końcu i tak trzeba zadzwonić do sąsiada, żeby pokazał, jak to włączyć.






