Rodziców
się nie wybiera, ale chrzestnych – tak. Panują w umiłowanym narodzie dwa
związane z tym zwyczaje, które chętniej nazwałabym skrajnymi idiotyzmami.
Przyszła
do mnie pewnego dnia Kulka. Usiadła ciężko na taborecie w kuchni
i zamilkła na amen. Wręcz zamieniła się w zmurszały pień.
Niespiesznie ładowałam naczynia do zmywarki, wiedząc, że zalągł jej się jakiś
problem, ciśnienie rośnie, a gdy pęknie, to wreszcie się jej uleje.
Ulało
się, gdy sięgałam po patelnię.
-
Kuzynka poprosiła mnie na chrzestną – oznajmiła grobowym tonem. – Przyjdzie
sobie chyba w łeb strzelić.
Ano,
w rzeczy samej. Gdyby padło na mnie, do strzelania w łeb nie byłoby
powodu, bo na jej tle wypadam na nieludzko zracjonalizowaną. Co innego moja
przyjaciółka. Obłożona nieprawdopodobną liczbą chrzestnych synów i córek,
co chwilę jest przybijana do ziemi czyimiś urodzinami, komuniami, ślubami, Mikołajami
i Gwiazdkami. Sama ledwo przędzie, będąc samotną matką trójki dzieci.
A na pochyłe drzewo wszystkie kozy skaczą.
-
To trzeba było odmówić – powiedziałam beznadziejnie. Z góry wiedziałam, co
za chwilę usłyszę. Oczywiście usłyszałam.
-
No co ty, dziecku się nie odmawia.
A
otóż właśnie. Co za głupota! Po pierwsze, to nie dziecko prosi, bo w wieku
„chrzcielnym” leży w charakterze naleśnika i jest mu najdoskonalej
obojętne, co się wokół dzieje, pod warunkiem, że ma ciepło, sucho i pełno
w brzuszku.
Po
drugie, dorośli rodzice powinni zrozumieć odmowę – wszak to oni będą za chwilę
patrzeć chrzestnym rodzicom na ręce, kiedy, kto i ile daje, a nie ich
maleńkie dziecko. Jeżeli się obrażą – mała strata, bo na co komu znajomość
z tak małostkowymi ludźmi? Przyjaciółka wszakże, jak zwykle,
z rezygnacją poszła pod nóż. Przypomnę jej to przy najbliższym jojczeniu,
że do końca miesiąca nie wystarczy jej na jedzenie i musi wziąć pożyczkę,
bo zbliża się komunia „chrześniaka”, aczkolwiek szczerze wątpię, czy to coś da.
Tu problem zazębia się z drugim i jeszcze bardziej chorym. Rodzice chrzestni traktowani są jak bankomaty. Nawet najmniej ważne okoliczności, takie jak spotkanie u cioci na imieninach, wymuszają na chrzestnych sprezentowanie czegokolwiek „chrześniakowi”. Stawka idzie w górę przy jego osobistych urodzinach, imieninach, Mikołajach i Gwiazdkach. Wraz z komunią, bierzmowaniem, ślubem i weselem obłęd wzrasta: chrzestni wyskakują z portek i zadłużają się po uszy, bo trzeba podopiecznego tak obdarować, żeby zaspokoić jego wszelkie zachcianki, rodzinie żeby oko zbielało, a darczyńca długo z kredytów nie wyłaził. To chore, ale z maniakalnym uporem w tym kraju praktykowane. Co więcej, jeśli ofiarność chrzestnego nie nosi znamion dobrowolności, a sam, biedaczysko, wydaje się zbyt opieszały, we właściwym czasie macki wyciągną się same. Tymczasem z okazji wydarzenia o charakterze religijnym wystarczy podarować dziecku związany z nim przedmiot. To wszystko. Ale winę za piętrzenie wydatków ponoszą sami chrzestni nakręcający sprężynę do granic absurdu.