28 czerwca 2022

24. Kiełbie we łbie

Wracamy do frapujących zagadnień etymologicznych 😃

1. Szwedzki stół – A dlaczego nie niemiecki lub francuski?

Powstanie tego wyrażenia związane jest z wydarzeniem historycznym. W czasie „potopu” szwedzkiego król szwedzki Karol X Gustaw zapragnął zdobyć Zamość. Wprosił się do Jana Sobiepana Zamoyskiego na ucztę, podczas której chciał skłonić go do poddania miasta. Zamoyski owszem, urządził wystawną ucztę, ale poza murami miasta i dla upokorzenia Karola Gustawa do stołów nie dostawiono krzeseł. Kto chciał jeść, musiał to robić na stojąco.

2. Niech cię licho porwie! – Tak właściwie to co to jest to licho?

Licho to demon ze słowiańskich wierzeń. Ukazywał się pod postacią chudej staruchy z jednym okiem. Licho podpalało domy, zsyłało zarazy (no i mamy winnego covida!), podpiłowywało szczeble w drabinach. W żaden sposób nie dało się go pozbyć i trzeba je było znosić, dopóki się nie znudziło i samo się nie odczepiło. No i… licho nie śpi.

3. Pleść androny – A to co znowu?

Androny nie mają nic wspólnego z wyrazami rozpoczynającymi się przedrostkiem „andro-” (np. andropauza, android). W języku polskim pojawiło się już w okresie staropolskim, a przeniknęło do naszego prawdopodobnie z włoskiego „androne”, oznaczającego kręte uliczki, zaułki, plątaninę korytarzy.

4. Wziąć kogoś na barana – No właśnie, a dlaczego nie na krowę albo konia?

Otóż jeżeli któryś z baranów w stadzie nie mógł z jakiegoś powodu iść o własnych siłach, pasterz niósł go, jednak nie na rękach, a na plecach. Sadzał go brzuchem w dół, przednie łapki trzymał jedną ręką, a tylne drugą.

5. Niech to dunder świśnie! – Co to za „dunder”?

Słowo „dunder” pierwotnie brzmiało „donder” i wzięło swoje pochodzenie od niemieckiego „Donner” (piorun, grzmot). Dawniej używano go jako przekleństwa. Mówiło się też „donderować”, czyli krzyczeć na kogoś, gromić go, ochrzaniać.

6. Mieć duszę na ramieniu – A dlaczego nie tak jak Niemcy – na języku?

Wbrew pozorom nie jest to naśladownictwo, a oba powiedzenia powstały niezależnie od siebie. pochodzą od wierzenia, że dusza, opuszczając ciało, zanim odleci, zatrzymuje się jeszcze chwilę, aby ostatnim spojrzeniem pożegnać umierającego.

7. Esy floresy – No właśnie, to już całkiem nie ma sensu!

A jednak ma. „Es” to nazwa litery „s” i kształt, który ją przypomina. „Floresy” natomiast to z łaciny kwiaty. „Flores” to w łacinie liczba mnoga, natomiast „floresy” doczekały się jeszcze polskiej końcówki „-y”.

8. Goły jak święty turecki – Czy święci muzułmańscy są nadzy?

Niezupełnie, a w każdym razie nie wszyscy. W XVII wieku za „tureckie” uważano całe terytorium Imperium Osmańskiego. Święty turecki to ascetyczny mnich muzułmański, lecz… czy każdy musiał być goły? Otóż niekoniecznie. Jednak staropolski podróżnik, pisarz i arystokrata, Mikołaj Krzysztof Radziwiłł „Sierotka” przedstawił w swojej relacji z podróży do Damaszku ludzi, którzy byli uważani za świętych już tutaj, na ziemi. Bez względu na porę roku chodzili oni nago i golili głowy oraz brody. Autor, spotkawszy takiego osobnika po raz pierwszy, pomyślał, że to człowiek obłąkany. Uświadomiono mu jednak, że to święty prowadzący anielski żywot.

9. Gonić w piętkę – Biec na piętach?

Nie, nie. Wyrażenie to przeniknęło do codziennej polszczyzny z XIX-wiecznego języka łowieckiego. Mianowicie mówiono o psach, że gonią zające w piętkę, czyli z odwrotnej strony niż prowadził trop. Odwracają się wówczas do tyłu, w stronę pięty.

10. Łut szczęścia – Łut, czyli co?

Łut to dawna jednostka masy wynosząca 12-13 gramów, a więc odrobinkę, bardzo niewiele.

11. Mieć kiełbie we łbie – Ryby w głowie?

Tak. W dawnych czasach rozpowszechniony był pogląd, że głupi ludzie mają w głowie wodę. Ba! – mają jej tyle, że swobodnie mogą pływać w niej ryby.


25 czerwca 2022

23. 25 czerwca

25 czerwca to data, która przewija się przez moje życie naznaczona szczególnymi emocjami, niosąc wyjątkowe wydarzenia. Odbijają się one głośnym echem – tak głośnym, że do dziś pamiętam słowa, zapachy, poruszenia, afekty…

Mój pierwszy znaczący 25 czerwca przypadł na rok 1992. Wtedy to obroniłam na ocenę bardzo dobrą pracę magisterską na temat „Metaforyzacja języka publicystyki”. Egzamin trwał 7 minut (pod drzwiami liczyłyśmy czas każdej wchodzącej) i z trzech otrzymanych pytań dziś, po 30 latach, pamiętam jedno: „Która wersja powiedzenia jest poprawna – zasypywać gruszki w popiele czy zasypiać gruszki w popiele i dlaczego?” Dziś uśmiecham się do tego wspomnienia. Mój profesor był wielką osobistością, wybitnym erudytą (który m.in. wpłynął na młodego studenta Jana Miodka), a do tego takim oryginałem, że można było go tylko kochać albo nienawidzić. Ja należałam do tej pierwszej, zdecydowanie mniej licznej grupy. Od lat systematycznie odwiedzam jego grób. Wspomnienia z nim związane mam wspaniałe.

Nieodżałowanej pamięci Profesor Stefan Reczek, językoznawca, badacz polszczyzny historycznej, dialektolog, onomasta, człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, wielki erudyta. Mój kochany wykładowca, egzaminator i promotor.
Drugi szczególny 25 czerwca to w moim życiu absolutna, totalna katastrofa. W 2006 roku świat runął mi na głowę, a raczej pewien mocarny heros zwalił na mnie sklepienie niebieskie i kilka wagonów kamieni. Ów bohater wykazał się przy tym bezprzykładnym męstwem: rozpirzył w drzazgi mój kosmos za pomocą jednego SMSa. W tamtą noc o mało nie zginęłam pod kołami rozpędzonego samochodu. Dzielny rycerz przydeptał dzieło zniszczenia obcasem, wsiadł na konia i po prostu odjechał w siną dal.

Nawet niebiosa rozpłakały się nade mną
Kolejny ważniejszy spośród mniej ważnych 25 czerwca przypada dzisiaj. W 2022 roku. Być może czytacie teraz ten post, podczas gdy ja, oddalona od miejsca zamieszkania o 300 kilometrów, odbieram kolejną ważną nagrodę zdobytą w jednym z ogólnopolskich konkursów poetyckich. Stoję na podium, macham do Was dyplomem, pozuję do zdjęć i rozdaję autografy (oraz numer konta). Przez chwilę jestem gwiazdą, co znakomicie urozmaica szare zazwyczaj życie. No, cholera, co tu dużo mówić – lubię to! Pisać, brać udział, wygrywać, przebywać przez chwilę w świecie kultury. Z przyjemnością kolekcjonuję dyplomy. Mam świadomość, że coś potrafię i że coś w życiu osiągnęłam.

25 czerwca zawsze napływają wspomnienia. Nie napiszę, które pchają się zawsze pierwsze.

18 czerwca 2022

22. No to siup!

Rację miał Stachu Japycz, wywodząc pochodzenie rzeczownika „piwo” od czasownika „pić”. Piwo to coś, co się pije i to od 12 tysięcy lat.

10 tysięcy lat p.n.e. produkowano z chleba napój, który był zdecydowanie bezpieczniejszy od zanieczyszczonej wody. Zamoczone placki zwane podpłomykami poddawano fermentacji i powstały w ten sposób napój pito przez słomkę z trzciny, aby oddzielić płyn od pływających ziaren i innych szczątków pieczywa. Tak powstałe piwo było podstawowym napitkiem, a także środkiem płatniczym.

Najdawniejszy utrwalony na piśmie przepis na piwo pochodzi z Mezopotamii, z około 4 000 r. p.n.e. Zapisano go na glinianych tabliczkach. W tym czasie istniały już różne gatunki tego napoju: jęczmienne, pszeniczne, mieszane, „damskie” (delikatniejsze) i „męskie” (mocniejsze).

Babilończycy dodawali do piwa owoce i zioła, a także jako pierwsi użyli do jego produkcji chmielu.

Egipcjanie stosowali do wytwarzania piwa drożdże i dodawali daktyle.

Czasy antyczne, grecko-rzymskie przyniosły zmianę. Piwem pogardzono, jako napojem „barbarzyńców” i pito wino. Tymczasem kult złotego napoju rozkwitał w Skandynawii i innych rejonach północnej Europy.



W Polsce, od samych jej początków, piwo było napojem codziennym. Nie produkowano wina, nie znano jeszcze kawy ani herbaty. W średniowieczu najpierw produkowali je mnisi (w czym celowali cystersi), a w XII wieku zaczęły powstawać dworskie i miejskie browary. Rozkwit piwowarstwa w Polsce trwał aż do XVI wieku.

Techniki warzenia piwa zmieniały się z czasem i udoskonalały, a mądrzy ludzie mądrze o nim mówili.

Co Wam będę ściemniać – lubię piwo!

 


* TEN, KTO WYMYŚLIŁ PIWO, BYŁ MĘDRCEM – Platon

* MA JEDNAK NARÓD POLSKI NAPÓJ WARZONY Z PSZENICY, CHMIELU I WODY PO POLSKU PIWEM ZWANY. ALE NIE MA NADEŃ LEPSZEGO DLA POKRZEPIENIA CIAŁA. JEST NIE TYLKO ROZKOSZĄ MIESZKAŃCÓW, LECZ I CUDZOZIEMCÓW – Jan Długosz

* NIECH TEN O WINIE ŚPIEWA, KTO NIE ZAZNAŁ MIĘDZY NAMI NAPOJU NAD NAPOJAMI – PIWA – Jan Dantyszek

* PIWO JEST DOWODEM NA TO, ŻE BÓG NAS KOCHA I CHCE, ŻEBYŚMY BYLI SZCZĘŚLIWI – Benjamin Franklin

* DAJCIE MI KOBIETĘ, KTÓRA NAPRAWDĘ KOCHA PIWO, A PODBIJĘ ŚWIAT – cesarz Wilhelm II

* GDZIE JEST PIWO, TAM JEST ŻYCIE – Mahatma Gandhi

* NIE MA CZEGOŚ TAKIEGO JAK ZŁE PIWO. NIEKTÓRE SĄ PO PROSTU LEPSZE NIŻ INNE – Billy Carter

* BEZ WĄTPIENIA NAJWIĘKSZYM WYNALAZKIEM LUDZKOŚCI JEST PIWO. NO, KOŁO TEŻ JEST WAŻNE, ALE NIE PASUJE DO PIZZY – Dave Barry

* KAŻDE PIWO, KTÓRE JEST W LODÓWCE PO ZAMKNIĘCIU SKLEPÓW TO DOBRE PIWO – Stephen King

* PIWO JEST NAJLEPSZYM NAPOJEM ŚWIATA – Jack Nicholson

* NAJSMUTNIEJSZĄ RZECZĄ JEST PUB BEZ PIWA – Józef Baran

Anegdota głosi, że papież Klemens VIII, przebywając w Polsce, stał się takim wielbicielem piwa wyrabianego w Warce, że gdy w Rzymie ciężko zachorował, w gorączce domagał się piwa wareckiego. Podobno wyszeptał: „piva di Varca”, na co towarzyszący mu biskupi, sądząc, że to jakieś nowe wezwanie w litanii, odpowiedzieli chóralnie: „ora pro nobis!”.

Na koniec wierszyk:

Gdyby nie to piwo,

sczezłbym jako żywo!

Jeśli zdrowie masz nietęgie,

pijże piwo na potęgę!

Im więcej piweczka, tym więcej zdróweczka!

Świeżość, siłę, zdrowie – w piwie znajdzie człowiek!

(Bohumil Hrabal)



15 czerwca 2022

21. Rozdział I. 1989 - 5.

 Rozdział I. 1989 - 5.

5.

 

Noc z dwudziestego czwartego na dwudziestego piątego marca pogrążyła dom Łozów w ciszy. Rodzina spała kamiennym snem, zmęczona intensywnymi przygotowaniami, a panna młoda nabierała sił przed najważniejszym wydarzeniem w jej dotychczasowym życiu, nieznacznie pochrapując na buraczkowym tapczanie. Rozdokazywane towarzystwo wróciło z domu ludowego dopiero o północy i natychmiast padło do łóżek po długim dniu pełnym wrażeń. Kostkę obudził w środku nocy nieznośny ciężar, który przytłaczał ją i dusił. W pierwszej chwili nie wiedziała, gdzie jest i co się z nią dzieje. Leżała chwilę w bezruchu, patrząc w ciemność i rozważając, gdzie, u licha, może się znajdować i dlaczego nie może się ruszyć. Przyzwyczajona była do światła wpadającego zza okien, latarni ulicznych i nigdy nie milknących odgłosów miasta. Absolutna ciemność i dźwięcząca w uszach cisza nasunęły jej absurdalną myśl, że może umarła, ale nie zdążyła się przestraszyć. Coś dużego, miękkiego i ciepłego potwornie grzało ją z prawej strony. Spróbowała się poruszyć, lecz bezskutecznie. Była przygwożdżona do łóżka na amen. Szarpnęła się desperacko i w tej samej chwili tajemniczy kształt poruszył się ciężko, a w ślad za tym dał się słyszeć jęk.

- Mmm… Adasiu… – wymamrotała jej wprost do ucha Zofia. – Adasiu…

- A idź w cholerę! – burknęła Kostka, do której nareszcie dotarło, w jakiej sytuacji się znajduje.

Przyszła panna młoda spała wtulona w nią ściśle i śniąca zapewne, że Kostka jest jej narzeczonym. Ciężar, który unieruchomił dziewczynę od pasa w dół, okazał się nogą Zofii, którą na nią wyłożyła. Ramię, którym prawdopodobnie obejmowała we śnie Adasia, spoczywało na szyi Kostki, skutecznie utrudniając jej oddychanie. Dalsza część ręki uciskała jej klatkę piersiową.

- Zośka! – wrzasnęła, nie przejmując się wszechobecną ciszą. – Bierz w diabły te kopyta! – zaczęła się wyswobadzać spod balastu i budzić koleżankę.

- Co? A, to ty…

- A czego się spodziewałaś?

- Ech, miałam taki piękny sen…

- Wiem, pewnie się w tym śnie gziłaś na potęgę. Odklej się ode mnie, bo nie mam czym oddychać i śpij jak człowiek.

Zofia zachichotała niefrasobliwie.

- Śpij, śpij i daj spać innym, bo w końcu zaśpisz na własny ślub, a wtedy to już naprawdę tylko sny ci pozostaną na otarcie łez.

- Tfu, odpukaj w niemalowane drewno – przestraszyła się Zośka.

Kostka bezceremonialnie postukała zgiętym palcem w czoło koleżanki.

Sobotni poranek powitał wstających wcześnie gości i domowników przenikliwym chłodem. Niebo, zasnute ołowianoszarymi chmurami, nie zamierzało przepuścić ani jednego promienia słońca. Wściekły wicher targał drzewami i popychał ku Dąbrówkom masy lodowatego powietrza. W domu Zofii od wczesnego ranka zapanował straszliwy rozgardiasz. Bohaterka dnia rozpoczęła od postawienia na nogi wszystkich swoich przyjaciół.

- Zmieniamy lokal, nie ma żadnego mycia.

- Jak to nie ma mycia?

- To znaczy jest, ale nie teraz. Trzeba zwolnić pokój. Zaraz przyjadą pierwsi goście. Weźmiemy z dołu materace i dostaniecie sypialnię na samej górze.

- Wszyscy razem?

- Tak wszyscy razem, ale warunki, uprzedzam, spartańskie. Musicie się jakoś zmieścić.

- Spokojna głowa, nami się nie martw.

Ponownie zeszli do suteren, tym razem do składziku, w którym złożone zostały materace turystyczne i sienniki, najwyraźniej zgromadzone na okoliczność wesela.

- Bierzcie po jednym, ale nie targajcie sienników. Są ciężkie i duże, a na górze jest ciasno. Chodźcie ze mną, idziemy na sam strych. Pokażę wam, gdzie będziecie spać.

Z powrotem poprowadziła ich na górę. Poddasze było nieco niższe od pozostałych kondygnacji, ale miało proste sklepienie i normalny sufit. Dach na domu był płaski. Pokój, do którego zaprowadziła swoją paczkę Zofia, nie był właściwie w dosłownym rozumieniu pokojem, lecz całkowicie pustym pomieszczeniem w zupełnie surowym stanie. Ściany zostały zaledwie otynkowane, na gołej, betonowej podłodze nie było żadnego wykończenia. Na czarnym przewodzie wisiała goła żarówka popstrzona przez muchy. Dziewczyna spojrzała na przyjaciół przepraszająco.

- Jakoś musicie przebiedować, przepraszam… Nie mamy gdzie poupychać tych wszystkich ludzi. Zostają tylko materace.

- Zośka, daj spokój, przecież wiadomo, że nie położysz tutaj osiemdziesięcioletniej babci albo rodziców Adama.

- Poza tym my tu nawet nie będziemy mieli kiedy spać, ja ci przypominam, że w nocy wesele będzie.

- Damy sobie radę.

- Mamy się bawić do rana, zapomniałaś?

Zagadali ją szybko.

- To teraz idziemy po nasze toboły, trzeba to poprzenosić.

- A może my poprzenosimy, a chłopaki w tym czasie nadmuchają materace?

- Co to, to nie! – podniósł się zbiorowy protest. – Co to ma być? Wczoraj „dmuchajcie w trzysta balonów”, dzisiaj „dmuchajcie w materace”…

- A poza tym wy jesteście delikatne kobietki, słaba płeć i w ogóle wam zaszkodzi. Nie będziecie niczego nosiły.

- Tak jest. Teraz niech one dmuchają, a my przyniesiemy bagaże. Chodźcie, chłopaki.

- Zaraz wam przyniosę pompkę – powiedziała Zofia śmiejąc się. – Nie zmęczycie się bardzo.

Zeszła na dół. Pozostawione same sobie dziewczyny rozejrzały się po klitce.

- Ciasno tu, cholera – powiedziała Mzinka.

- Zmieścimy się – zawyrokowała Urszula. – Jakoś będzie.

- Współczuję temu, kto wyląduje tutaj – powiedziała z powątpiewaniem Mańka wskazując na okno i drzwi balkonowe zajmujące w sumie całą ścianę.

Za drzwiami znajdował się surowy, betonowy taras bez żadnej barierki. Dotkliwe zimno wpychało się do środka szparami nieszczelnych, drewnianych futryn mających już swoje lata.

- Macie – zdyszana Zofia stanęła w drzwiach, trzymając dwie pompki do materaców. Kostka i Mańka zabrały się do pracy.

- To ja pomogę chłopakom – powiedziała Urszula.

- Zaczekaj – powstrzymała ją Kostka. – Proszę cię, przynieś moje rzeczy, bo one są gdzie indziej niż wasze.

- Dobrze, tylko gdzie ty właściwie spałaś?

- U mnie – odpowiedziała za nią Zofia. – Wiesz, jak trafić.

- Wiem.

Urszula mieszkała z Zofią w jednym pokoju w akademiku i odwiedzały się czasami w swych domach rodzinnych. Do Dąbrówek jechało się przez Radymiczany, skąd pochodziła Urszula.

- Muszę zejść do kuchni – oznajmiła Zofia. – Jak się tu umościcie, to przyjdźcie na śniadanie.

- Trzeba ci w czymś pomóc? – zapytała Mzinka. – Jestem chwilowo bezrobotna.

- Nie, będzie nas za dużo na dole. Lepiej zostań tutaj i pomóż dziewczynom.

- Dobra, będziemy się zmieniać przy pompkach, a tymczasem sobie podmucham.

Mzinka podniosła z podłogi jeden materac i zaczęła szukać otworu. Zofia zniknęła na schodach. Gdy wszystkie materace zostały napompowane, okazało się, że ledwo się mieszczą. Upchnięte na wcisk w poprzek pomieszczenia, zajmowały prawie całą powierzchnię podłogi od drzwi po przeciwległą ścianę z oknem i drzwiami balkonowymi. Na domiar złego zmieściło się ich tylko pięć. Między materacami a boczną ścianą został wąski, może półmetrowy pas wolnego miejsca, gdzie ustawione zostały bagaże. Przejść już właściwie nie było jak. Zofia przyniosła z dołu cztery koce.

- Powinniście się zmieścić, to macie do przykrycia.

Z zewnątrz dobiegło ich głośne trąbienie samochodu.

- Adam przyjechał! – wykrzyknęła Zofia i rzuciła się na dół po schodach.

Reszta podążyła za nią. Rodzice Adama właśnie wysiadali z auta. Równolegle do niego zaparkował drugi pojazd. Wysiadła z niego drobna, szczupła blondynka w nieokreślonym wieku i rzuciła się na szyję panny młodej.

- Ejże… – Mzinka trąciła Kostkę łokciem. – Widzisz to, co ja?

- No właśnie widzę. Barańska! Co ona tu robi?!

Oglądały właśnie swoją dawną nauczycielkę chemii z podstawówki.

- Poznajcie się… – zaczęła Zofia.

- Nie trzeba – przerwała jej kobieta z uśmiechem. – Ja jestem siostrą Adama – zwróciła się do grupki stojącej przed domem. – A to Marzenka i Konstancja. Cześć, dziewczyny. Zosiu, wiesz, że Konstancja była moją najlepszą uczennicą?

- Jest pani siostrą Adama? – powtórzyła Mzinka ze zbaraniałą miną.

Obie z Kostką wytrzeszczyły ze zdumieniem oczy. Między rodzeństwem musiała być spora różnica wieku.

- Widzicie, jaki świat jest mały?

- A gdzie Adaś? – Zofia rozejrzała się nerwowo.

Z tyłu samochodu przyszłych teściów dojrzała dwie sylwetki i szybko podbiegła do drzwi. – Tu się schowaliście!

Wielki, zwalisty pan młody zaczął niezdarnie gramolić się z samochodu. Z drugiej strony równie niezgrabnie wysiadł szczupły brunecik z wąsikiem.

- Ten to kto? – zapytała nieufnie Mańka.

- Przyjaciel Adama – odpowiedziała Urszula. – Świadek. I drużba weselny.

Goście powoli zaczęli wchodzić do domu, wprowadzeni przez rodziców Zofii. Z twarzy tej ostatniej znikł gdzieś nagle uśmiech, a w jego miejsce pojawił się cień nadający dziewczynie zasępiony wyraz twarzy.

- Zośka – szepnęła Mzinka. – Coś się stało?

- Jest napity. Obaj przyjechali już dziabnięci. Boże, dopiero dziewiąta… Dziewczyny… – popatrzyła rozpaczliwym wzrokiem na koleżanki. – W co ja…

- … się wpakowałam, chcesz powiedzieć?

- Zośka, jeszcze masz szansę na odwrót…

- Nie. Zresztą, nie przesadzajcie. Nic takiego się nie stało. On tak na odwagę – spróbowała obrócić sprawę w żart, ale tak naprawdę chciało jej się płakać.

- Wróblowie przyjechali! – krzyknęła z góry Baśka, siostra Zofii, wychylając się przez poręcz balkonu. – Wyjdź do nich.

Dziewczyna zawróciła bez słowa w kierunku furtki. Mzinka i Kostka popatrzyły za nią z troską.

- Moi drodzy, kto chce skorzystać z łazienki na piętrze, to bardzo proszę teraz. Niedługo Zosia będzie musiała się czesać i ubierać.

- To może my pójdziemy najpierw, co, chłopaki? – zaproponował Mateusz.

- Jestem za – powiedział Szczupak.

- Ja też. Nie będziemy siedzieć godzinami, jak one.

- To chodźmy.

Spokojnie zdążyli skorzystać z łazienki tylko Szczupak i Mateusz. Rodzina panny młodej korzystała z drugiej w suterenach. Przewidywane nadejście fryzjerki spowodowało wtargnięcie Zofii w momencie, gdy Jaś kończył mycie.

- Wyłaź – powiedziała nerwowo. – Muszę się wykąpać, za pół godziny będę się czesać.

Zaczęła napuszczać wody do wanny stojącej po lewej stronie od wejścia.

- Ale ja strasznie zarośnięty jestem!

Atmosfera stała się nagle nerwowa. W łazience upchnęły się ostatecznie cztery osoby. Zofia siedziała w wannie schowana po same uszy w pianie, a pod przeciwległą ścianą myła się na raty przy umywalce Kostka. W głębi pomieszczenia, pod oknem, przebierała się i czesała Mańka. Obok niej, odwrócony tyłem do dziewcząt, golił się jedną ręką Jaś, trzymając w drugiej małe lusterko.

- Nie podglądaj, cwaniaczku – roześmiała się Kostka. – Niby to się odwrócił, a w lustereczko się gapi!

- Jak mam się, według ciebie, ogolić bez lusterka?

- Nie wiem, nigdy się nie goliłam.

- Jezus drogi, co tu tak śmierdzi? – Zofia nerwowo pokręciła nosem.

- Może dezodorant Kostki? – odgryzł się Jaś i dostał w głowę mokrą gąbką.

- Auć! Zwariowałaś?

- Coś jakby spalenizna – dociekała nadal Zofia.

- A – powiedziała Mańka – to pewnie ja. Trochę sobie włosy przypiekłam lokówką.

- Trochę? Czuć zgliszczami. Zostało ci w ogóle coś jeszcze na tej głowie?

- Spokojna twoja rozczochrana. Całkiem sporo. Kurczę… z tej strony chyba faktycznie nadpaliłam końce.

- Rozczochrana! – przypomniała sobie Zofia i uznała, że czas popaść w panikę. – Matko Boska, czesać się muszę. Pośpieszcie się i wyłaźcie stąd!

Ktoś załomotał w drzwi.

- Czego tam? Panna młoda się moczy!

- Moczyłam się, jak byłam mała – mruknęła Zofia. – W pieluchy, nie do wanny.

- To ja – odezwała się Barbara. – Chciałam powiedzieć, że zabieram Ulę i Marzenkę na dół, nie musicie się tak bardzo spieszyć.

- Musimy – odpowiedziała nerwowo jej siostra. – Zaraz przychodzi fryzjerka.

Gdy najgorsze zamieszanie powoli się uspokoiło, do ślubu pozostało niewiele czasu.

- Orkiestra przyjechała! – zdenerwowana matka panny młodej zaczęła biegać po całym domu i zaganiać gości do największego pokoju.

Barbara dokonywała ostatnich poprawek przy stroju młodszej siostry. Blada na twarzy pod warstwą pudru Zofia z poważną miną obracała się jak robot dookoła, otoczona wianuszkiem ciekawych koleżanek.

- Nie stójcie tak tutaj wszyscy, zapraszamy do pokoju – zakomenderowała stanowczo matka. – Pora na błogosławieństwo zaraz.

Posłusznie przeszli we wskazane miejsce. Kostka rzuciła okiem przez okno. Wiatr nie ustawał, ołowiane chmury rozjaśniły się nieco, ale nadal nie przepuszczały słońca. Wzdrygnęła się na myśl o tym, że trzeba będzie wyjść na zewnątrz. Termometr wskazywał zaledwie dwa stopnie, a ona miała na sobie cieniutką białą bluzeczkę przetykaną złotymi nićmi i kolorową spódnicę z jedwabiu. Poprzedzająca wyjazd na wesele Zofii pogoda była piękna i Kostka lekkomyślnie nie wzięła ze sobą niczego ciepłego na wszelki wypadek. Miała tylko cienki prochowiec w kolorze błękitu, podkreślający barwę jej oczu. Ubrania podróżne i robocze w żadnym wypadku nie nadawały się na publiczne występy.

Drgnęła, gdy okolicę zalała nagle wybuchła fala dźwięków. Dudnienie bębna rozlegało się chyba w całych Dąbrówkach, a melodia saksofonu i klarnetu skojarzyła jej się z jakimś jarmarcznym widowiskiem. Po raz pierwszy w życiu spotykała się z czymś podobnym. W akompaniamencie ryku akordeonu i bębnienia orkiestra wtarabaniła się w marszowym rytmie do domu i wkrótce zaczęło być ją słychać na schodach, coraz bliżej. Kostce nie chciało się wierzyć w to, co widzi i słyszy. Po stłoczonym w pokoju tłumie gości przeszedł szmer podnieconych szeptów. Niektóre kobiety pochlipywały ukradkiem, dyskretnie podnosząc do oczu chusteczki. Zofia stała wyprostowana i sztywna obok Adama. Jej wąskie, zaciśnięte w tej chwili usta zdradzały zdenerwowanie.

Kostka rozejrzała się dyskretnie. Wszyscy, z jej paczką przyjaciół włącznie, stali w skupieniu i oczekiwaniu, przyoblekłszy twarze w powagę. Odniosła nagle wrażenie nierealności obserwowanych wydarzeń, które w późniejszych latach miało jej jeszcze wiele razy towarzyszyć. Wydało jej się, że to wszystko wokół to jakaś farsa albo sen, z którego obudzi się we własnym łóżku. Odkąd usłyszała orkiestrę, nieopanowanie chciało jej się śmiać, chociaż chwila była uroczysta i wszyscy skupili się na nadaniu jej należytej powagi. Czuła się jak za szybą, jakby oglądała z zewnątrz jakiś sztuczny, wyreżyserowany i niezbyt mądry spektakl, z którego sami aktorzy będą się śmiać serdecznie po zakończeniu. Zastanawiała się w duchu, jak to jest możliwe, żeby tylu ludzi brało na serio ten cały cyrk, tę orkiestrę rzępolącą rzewnie pieśń „Serdeczna Matko” nijak nie przystającą do okoliczności, te wszystkie machania przed oczami klęczącej jak za karę młodej pary krucyfiksem przystrojonym w pęk asparagusa i kokardę, te szlochy… Nie dowierzała temu, co widziała. Chyba właśnie wtedy po raz pierwszy odczuła swoją inność. Była w zdecydowanej mniejszości, nawet w gronie własnych przyjaciół, którzy bez trudu utrzymywali powagę. W oczach dziewczyn dostrzegła nawet łzy wzruszenia.

- Dziwne – pomyślała. – Dałabym głowę, że to oni wszyscy są stuknięci. Ale to ja jestem ta jedyna, oni są w większości. Wszyscy zachowują się tak, jakby to, co się tu dzieje, uważali za najnormalniejsze w świecie.

Nie umiała wytłumaczyć sobie tego paradoksu.

Kiedy rodzice panny i pana młodego zakończyli wygłaszanie przemów i błogosławieństw, była już najwyższa pora wychodzić do kościoła.

- Zmarzniesz – powiedziała Mzinka, obrzucając Kostkę sceptycznym spojrzeniem. – Chodźmy na górę, dam ci mój sweter.

- Głupiaś, przecież się nie zmieszczę – roześmiała się Kostka. – Jestem od ciebie dwa razy wyższa i trzy razy grubsza.

Zmieścisz się – Mzinka energicznie potrząsnęła rudą czupryną. – To ten sweter góralski, co mi go matka z Zakopca przywiozła. Widziałaś, że mogę się nim cztery razy owinąć.

- I ma powyciągane dojki do kolan, już wiem, który. Jest w takim szaro-nieokreślonym kolorze?

- Tak, ten. Wleziesz w niego jak nic.

- Będzie w sam raz do tego cyrku.

- Ty… – powiedziała Mzinka i urwała.

Przyjrzała się Kostce uważnie.

- Ty też odniosłaś takie wrażenie?

- Chwała Bogu! – westchnęła Kostka. – Już myślałam, że to tylko ja…

- Nie, nie tylko ty.

- Marzena, co to w ogóle miało być?

- Nic, życie. Małe miasteczko, folklor, tradycja ludowa… Polska po prostu.

- Jaka Polska? Jak dwadzieścia lat na tym świecie żyję…

- Przypominam ci, że ja żyję o dwa dni mniej, stara łupo – zachichotała Mzinka. – A wiem o życiu więcej niż ty. Ubieraj się i chodź, wszyscy już wychodzą. Patrz i ucz się!

Tłum gości wyległ na zewnątrz i powoli formował się w orszak. Na czele stanęła dudniąca bez przerwy orkiestra, za którą mieli podążać państwo młodzi. Wściekły wicher targał welonem Zofii, rozwiewał fryzury, szarpał kwiaty. Kostka, zaopatrzona w sweter z owczej wełny i zamotana w szczelnie zapięty płaszcz, zastanawiała się, jak panna młoda, odziana w samą cieniusieńką suknię z obnażonymi plecami i dekoltem, przeżyje tę eskapadę. Urszula podbiegła do jej rodziców, przez chwilę konferowała z matką i starszą siostrą dziewczyny. Na koniec zbliżyła się do młodych, dzierżąc w dłoni jakąś szmatkę. Była to cienka jak mgiełka, biała apaszka, którą zarzuciła przyjaciółce na ramiona. Wróciła zła.

- Próbowałam ich wszystkich przekonać, że młodzi powinni pojechać samochodem. Zośka przecież zamarznie na tym wygwizdowie. Ale gdzie tam, nie ma mowy! Rodzina się uparła i mają drałować piechotą. Byłam w tym kościele, to cholernie daleko stąd.

- Przecież chodzi o to, żeby cała wieś widziała i słyszała, że panna Łozówna wychodzi za mąż i żeby już nie było żadnych wątpliwości – żachnęła się Mańka.

Mzinka i Kostka pokiwały potakująco głowami.

- Pół biedy Adam, on ma garnitur.

- Ja też mam garnitur – powiedział Szczupak – i do tego płaszcz. A mimo to zimno mi jak cholera.

- Mam w dupie małe miasteczka – odezwała się nagle Kostka z mocą. – Mam w dupie małe miasteczka. Mam w dupie małe miasteczka!

- Cicho, nie drzyj się tak, odbiło ci?

Roześmiała się.

- To nie ja, to Bursa.

- Co to jest Bursa?

- Kto, nie co. Poeta taki. Do szkoły nie chodziliście?

- Z poezji ostatnio czytałam zbiór zadań z rachunku prawdopodobieństwa – stwierdziła smętnie Mzinka.

- A ja ze statystyki – westchnęła Urszula.

- Nie rozczulajcie się tak nad sobą – powiedział Jaś. – Ja mam na najbliższy czwartek przeczytać „Braci Karamazow” w oryginale. A jeszcze nawet nie zacząłem.

12 czerwca 2022

20. Umarł Maciek, umarł i leży na desce

Jedna z moich starszych znajomych zauważyła ostatnio, że podoba jej się, w jaki sposób mówię o mojej śp. teściowej. A jak miałabym mówić o jednej z najważniejszych osób w moim życiu?

Nie znoszę kretyńskich dowcipów o teściowych, bo ja swoją kochałam (chyba bardziej niż męża) i nie jest dla nikogo tajemnicą, że była jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Stereotyp teściowej sprawia, że zgrzytam zębami.

Ale nie o tym miało być, tylko o pewnym fenomenie, którego nie pojmuję. Mianowicie w osłupienie wprawia mnie fakt, że zwyczaj pogrzebowy, o którym do niedawna tylko słyszałam, że dawno temu i że na wsiach, pokutuje jeszcze w XXI wieku i to nawet w miastach. Dwa pogrzeby w rodzinie mojego eksmęża, w których uczestniczyłam, dostarczyły mi materiału do zdumienia. Miasto – po wojewódzkim największe w regionie, a tu w eleganckim domu pogrzebowym za jednym i drugim razem otwarta trumna. Nie wiem, czemu mają służyć takie niesmaczne praktyki. Obrzydliwe i podejrzane sanitarno-epidemiologicznie.

A jednak… Nie było mnie przy teściowej, gdy umierała i w żaden sposób się z nią nie pożegnałam. Wyjeżdżając na wczasy, nie miałam świadomości, że widzę ją żywą po raz ostatni. Dlatego gdy weszłam do domu pogrzebowego, doznałam szoku, ale i poczułam coś w rodzaju wdzięczności dla tego, kto wpadł na ów dziki pomysł pozostawienia otwartej trumny. Teściowa wyglądała tak ładnie, jakby spała pogodnym snem…

Nie wnikam teraz w to, co się we mnie działo, bo nie o to chodzi. Gdy później zmarła ciocia (młodsza siostra mojego teścia), byłam już przygotowana na to, co zastanę w domu pogrzebowym. Wciąż mnie to dziwiło i dziwi. Zasadniczo jestem przez cały czas przeciwna temu zwyczajowi, ale może czasem komuś ostatnie spojrzenie na ukochaną osobę jest potrzebne lub przynosi namiastkę ulgi, tak jak mnie przyniosło możliwość pożegnania, którego wcześniej nie było? Co o tym myślicie?



05 czerwca 2022

19. Poszło jak z płatka

Dzisiaj prezentuję trzecią część cyklu o ciekawej etymologii popularnych powiedzeń ze specjalną dedykacją dla Pantery. Nie przedłużając wstępu, przechodzę do rzeczy.

1. Spalić na panewce – Chodzi o fragment stawu biodrowego czy silnika?

Ani o jedno, ani o drugie. Chodzi tu o część dawnej broni palnej. Umieszczało się na niej proch i podpalano, co inicjowało wyrzuceni kuli. Czasem jednak proch spalał się w całości na panewce, powodując tym samym brak wystrzału.

2. Zrobić kogoś na szaro – A dlaczego nie na biało lub czarno?

To powiedzenie ma pochodzenie bardzo stare, sięga bowiem czasów starożytnych. W teatrze greckim każda postać dramatu nosiła odpowiednio uformowane i barwione szaty. Każda szata zaznaczała, jaki był status danego bohatera. Ci ubierani na szaro grali złodziei i innych oszustów.

3. Tajemnica poliszynela – Czyja?!

Pozostajemy w kręgu teatru, tym razem nowożytnego. Poliszynel (z francuskiego Polichinelle) był to typ postaci w komedii dell’arte. Tęgi, garbaty, pozbawiony dobrych manier, rozsiewał plotki i dzielił się z publicznością informacjami, które miały pozostać tajne. W ten sposób tajemnice zostawały upublicznione.

4. Palma mu odbija – Cała palma czy same liście?

Otóż „palma” od czasów starożytnych jest synonimem laurów, wygranej, zwycięstwa („palma pierwszeństwa”). Czasem sukces powodował, że zwycięzca za mocno upajał się swoim sukcesem i gardził innymi. Zdarzało się też, nie był w stanie poradzić sobie psychicznie z tak wielkim triumfem i popadał w szaleństwo.

5. Nocny marek – Znowu małą literą!

Tak, ponieważ ów „marek” to nie imię, a męski odpowiednik mary, zjawy, nocnej zmory. Słowo to oznaczało dawniej pokutującą duszę. Z tym powiedzeniem łączy się ściśle „tłuc się jak marek po piekle”.

6. Od Sasa do Lasa – Tym razem duże litery!

Wyrażenie wzięło się od konfliktu Augusta II Mocnego Sasa ze Stanisławem Leszczyńskim. Już wtedy powstało powiedzenie „jedni do Sasa, drudzy do Lasa”, które później ewoluowało do dzisiejszej formy.

7. Być nie w sosie – A w czym, w zupie?

To nie kulinaria. Uważano dawniej, że nastrojami człowieka i jego temperamentem rządzą cztery „humory” i „sos”. Za humory uważano płyny: krew, żółć, żółć czarną i flegmę. Gęsty śluz, ze względu na konsystencję, nazywano sosem. Stąd wziął się początek bycia „w dobrym sosie” albo „w złym sosie”, a później „być nie w sosie”.

8. Do grobowej deski – Bo trumna była z desek?

Nie. W XIX wieku istniał ludowy zwyczaj kładzenia zmarłego na ławie lub desce otoczonej świecami. Tak wystawione ciało odwiedzała rodzina, sąsiedzi, nieraz cała wieś. W nocy czuwano przy nim. Odbicie tego powiedzenia znajdujemy w wiejskiej przyśpiewce: „Umarł Maciek, umarł i leży na desce…”.

9. Szwarc, mydło i powidło – Co to jest, ten szwarc?

Powiedzenie odzwierciedla asortyment dawnych sklepików kolonialnych. Ów „Szwarc” pochodzi z języka niemieckiego, w którym przymiotnik „schwarz” oznacza „czarny”. Szwarcem nazywano zaś czarną pastę do butów.

10. Poszło jak z płatka – Z płatka kwiatka?

Płatek w tym powiedzeniu to mały kawałek tkaniny, w który kobiety sprzedające na dawnym targu zawijały towar. Po powrocie do domu było go bardzo łatwo rozpakować – wystarczyło pociągnąć za brzeg materiału i samo się odwijało.

11. Pieniądz nie śmierdzi (pecunia non olet) – Właściwie skąd to powiedzenie?

Słowa te wypowiedział niejaki cesarz Wespazjan w odpowiedzi na zarzut… opodatkowania latryn.

02 czerwca 2022

18. Dziwność nad dziwnościami i wszystko dziwność

Jak się okazuje, zaglądanie bywa niebezpieczne – grozi nabawieniem się szoku. No bo tak:

Zaglądam ci ja do własnej (żeby nie było: DAMSKIEJ) torebki (nie żadnej walizki) i znajduję w niej, oprócz zwyczajnych utensyliów, co następuje: trzy puszki piwa, srebrne klapki z błyszczącymi dżetami, sos do spaghetti (marki Pudliszki) w słoiku oraz osiem pierogów z kaszą gryczaną (w woreczku, nie luzem). Zdziwiona? No, ja nie, bo wiem, co kupowałam i że zapomniałam torby na zakupy. Ale Dzieciątko, odesłane po piwo i pierogi do mojej torebki, aż przysiadło z zachwytu i niedowierzania nad znaleziskiem. Zwłaszcza, że zna własna matkę i wie, że ta zazwyczaj nosi w torebce absolutne minimum.

Następnie zaglądam do przysłanych mi archiwalnych metryk moich przodków z XV i XVI wieku i… kopara mi opada z szelestem na podłogę i w tej pozycji pozostaje, a to na widok imion, które występowały w mojej linii. Maryanna Juljanna to jeszcze małe piwo, ale Tacyanna? Albo męskie: Waśko, Fedina, Ihnat, Ilko, Ananjasz, Dobrosławicz… I co to za przydomek Kotonos?! Choć może przynajmniej on coś tłumaczy – naszą rodzinną, wielopokoleniową miłość do kotów (zapewne wraz z ich nosami).

***

Jakie zdziwienia towarzyszyły Wam w ostatnich dniach?