26 kwietnia 2024

113. Zaradny dynda raz

Wiecie, co to jest palindrom? To taki wyraz albo całe wyrażenie, które brzmią tak samo czytane zarówno od lewej strony do prawej, jak i od prawej do lewej, na przykład Anna, bób, sedes, zaraz, kajak, zakaz, sos.



Schody zaczynają się przy palindromach dłuższych, np. wół utył i ma miły tułów albo Zakopane na pokaz.



Już w czasach antyku Grecy i Rzymianie bawili się palindromami, zwłaszcza ci drudzy tworzyli coraz to dłuższe zespoły wyrazów tworzących palindromy.



Powstał również nowy gatunek literacki - raki. Utwór taki można czytać całymi wersami od lewej do prawej i odwrotnie. Słynne raki stworzyli nasi rodzimi literaci. Przywołam przykład renesansowego poety Jana Kochanowskiego i twórcy barokowego Jana Andrzeja Morsztyna.

 

Jan Kochanowski, Raki

Folgujmy paniom nie sobie, ma rada:

Miłujmy wiernie, nie jest w nich przysada

Godności trzeba nie za nic tu cnota,

Miłości pragną nie pragną tu złota.

Miłują z serca nie patrzają zdrady,

Pilnują prawdy nie kłamają rady.

Wiarę uprzejmą nie dar sobie ważą,

W miarę nie nazbyt ciągnąć rzemień każą.

Wiecznie wam służę nie służę na chwilę,

Bezpiecznie wierzcie nierad ja omylę.

 

Teraz bawcie się, czytając każdy wers całymi wyrazami od tyłu.

 

Jan Andrzej Morsztyn, Raki

Cnota cię rządzi nie pragniesz pieniędzy;

Złota dosyć masz nie boisz się nędzy;

Czystości służysz nie swojej chciwości;

W skrytości mieszkasz nie przywabiasz gości;

Szyciem zarabiasz nie wygrawasz w karty;

Piciem się brzydzisz nie bawisz się żarty;

Matki się boisz, nie chybiasz kościoła;

Gładki to anioł nie zła dziewka zgoła;

Szumnie ważysz mnie nie srebro w kieszeni;

U mnie wprzód rozum niż miłość się zmieni.


Podobno najdłuższy palindrom na świecie został ułożony przez Polaka Tadeusza Morawskiego i liczy 33 000 liter. Chyba nie chciałabym tego czytać, a potem jeszcze sprawdzać od końca.

Macie pomysły na palindromy (takie nie z Internetu)? Trochę dobrych chęci, samozaparcia i może wyjść z tego niezła zabawa.

21 kwietnia 2024

112. Kościół katolicki to nie sekta (?)

Niektórzy uważają, że nie i mają do tego prawo.

Niepodważalną wykładnią wiary katolika, wbrew pozorom nie jest na pierwszym miejscu Biblia, a „Katechizm Kościoła Katolickiego”. Prawda jest taka, że w myśl Biblii wzorcowy kościół założony przez Jezusa tworzyli apostołowie, co opisane zostało w Nowym Testamencie, szczególnie w Dziejach apostolskich. W tym miejscu dochodzimy do zgrzytu. Kościół katolicki powstał dopiero w IV wieku i natychmiast dał sobie prawo do jedynie słusznej interpretacji Biblii, czyli jej fałszowania poprzez łączenie jej ze zwyczajami pogańskimi, kombinowanie przy dekalogu przez usunięcie przykazania o niesporządzaniu obrazów i rzeźb, kult maryjny, kult świętych, kult obrazów, chrzest niemowląt.

Jedną z cech sekty jest autorytarne sprawowanie władzy przez jej przywódcę. I co my tutaj mamy? Nieomylnego jak sam Bóg papieża, który ma niczym nieskrępowaną władzę nad resztą kościoła („Nieomylnością tą z tytułu swego urzędu cieszy się Biskup Rzymu, głowa Kolegium Biskupów, gdy jako najwyższy pasterz i nauczyciel wszystkich wiernych”, Katechizm Kościoła Katolickiego 891).

Sekty wpajają ludziom przekonanie, że tylko w nich znajdą prawdę i że są grupami elitarnymi. Wystarczy cytat z KKK: „Misja pasterska Urzędu Nauczycielskiego jest ukierunkowana na czuwanie, by Lud Boży trwał w prawdzie, która wyzwala. Do wypełniania tej służby Chrystus udzielił pasterzom charyzmatu nieomylności w dziedzinie wiary i moralności.” No i mamy, co mamy.

Przywódcy sekt czerpią ewidentne korzyści materialne kosztem szeregowych członków. Chyba nie muszę się rozpisywać o Banku Watykańskim, Muzeach Watykańskich, matce Teresie, nieopodatkowanej tacy, o milionach z kasy państw takich jak Polska, o setkach tysięcy nieruchomości na całym świecie i innych cudownych, kasodajnych źródełkach.

W sektach istnieje zjawisko zwodzenia duchowego. Co to znaczy? Otóż św. Paweł apostoł przestrzegał przed wypaczeniami Ewangelii. Jak powszechnie wiadomo, kościół wypaczył je w wielu aspektach. Weźmy choćby ewangeliczną, tak „chętnie praktykowaną” cnotę ubóstwa, ustalenie przykazań kościelnych i egzekwowanie ich przez uznanie ich naruszenia za grzech śmiertelny, samowolną przeróbkę dekalogu, chrzest niemowląt…

Przywódcy sekt dążą do tego, aby całkowicie uniezależnić się od czynników kontroli. Owszem. W XI wieku został sporządzony przez papieża Grzegorza VII dokument „Dictatus Papae”, który legł u podstaw doktryny papocezaryzmu, czyli zwierzchnictwa papieża nad władzami świeckimi. Pachnie znajomo, co nie? I kto podskoczy nieomylnym?

Sekty zwracają uwagę na wszelkie niedoskonałości ludzkie i obiecują uczynienie człowieka jednostką pełnowartościową. Temu celowi służy w kościele np. „sakrament pokuty”, czyli spowiedź, po której delikwent staje się czyściutki jak łza. „Praktyka ta pomaga penitentowi kształtować sumienie, walczyć ze złymi skłonnościami, poddawać się leczącej mocy Chrystusa…” (ks. dr Robert Ptak) … Chrystusa, który NIE ustanowił spowiedzi. Dobre, co? Kontrola umysłów musi trwać.

Członkowie sekt są gotowi zrobić wszystko, co nakazuje im lider i każde zdanie odmienne od tego, które on reprezentuje, jest odrzucane. No, w kościele katolickim nawet z hukiem, poprzez nieudzielenie rozgrzeszenia, przypisywanie herezji (i puszczenie z dymem na stosie), wydalenie ze stanu duchownego.

Cechą sekt jest oczywiście organizacja hierarchiczna. Proszę bardzo: papież, arcybiskupi, biskupi diecezjalni, wikariusze generalni i biskupi, dziekani, proboszczowie, wikariusze parafialni. No i na szarym końcu plebs, czyli wierni.

Przywódcy sekt dławią wszelką indywidualność. Kościół katolicki odrzuca indywidualizm i głosi, że tylko we wspólnocie i przez wspólnotę można osiągnąć zbawienie. Narzuca wiernym pogląd, że jednostka jest odpowiedzialna za całą wspólnotę (a ja ją „zraniłam”, wypisując się z niej). Potępia wszelkie przejawy indywidualizmu jako rzekomego egoizmu i postawy skierowanej przeciwko wspólnocie. Kto się wychyla, jest odpowiednio stawiany do pionu.

Sekty posługują się manipulacją, dostarczając fałszywych informacji, zniekształcają lub zatajają istotne rzeczy, bazują na emocjach, ograniczają samodzielne myślenie członków. O, to prawda stara jak ten łez padół. Spróbuj, człowieku, być katolikiem i myśleć samodzielnie, mieć własne poglądy i na domiar złego je wyrażać, stawiać niewygodne pytania i domagać się przekonujących odpowiedzi! Powodzenia życzę. Giordano Bruno miałby tutaj coś do powiedzenia.

Sekty poprzez indoktrynację narzucają jednostkom „nową tożsamość”. Cóż, kościół katolicki chrzci niemowlęta, nadając im tym samym nową tożsamość katolika bez pytania o zgodę zainteresowanego (co byłoby zgodne z Biblią, ale nie jest, bo jak zapytać noworodka?) i bez możliwości wymiksowania się z tego. Potem pierze się klientowi mózg i voilà! Oto „nowy człowiek”.

Sekty izolują swoich członków od otoczenia. W kościele katolickim namiętnie zachwalana jest przynależność do różnych „wspólnot” (takich podsekt w danej parafii). W im większej liczbie wspólnot się udzielasz i im więcej biegasz do kościoła, tym mniej czasu poświęcasz rodzinie i przyjaciołom. Oczywiście nie jest to przymusowe, ale osiągane innymi metodami, takimi jak indoktrynacja, czyli zwykłe pranie mózgu i straszenie piekłem. Nie przynależąc do żadnej wspólnoty, narażasz się na posądzenie o indywidualizm i podejrzenie, że jesteś tylko katolikiem niedzielnym. Taką podróbką. Wielokrotnie podkreśla się, że najpierw Bóg, a potem żona, dziecko, rodzice. A kościół to Bóg (podobnie jak „państwo to ja” Ludwika XIV).

Amen.





17 kwietnia 2024

111. Fobia to czy zwykły pierdolec?

Fobia to lęk powodujący ogromne cierpienie. Jest to zaburzenie psychiczne, często wymagające leczenia (jeśli jest poważne i dezorganizuje życie). Objawia się utrwalonym, powtarzającym się i bardzo silnym lękiem przed jakimś bodźcem. Statystyki pokazują, że na fobie cierpi 7-9% całego społeczeństwa. Towarzyszą im drażliwość, narastający niepokój, trudności ze skoncentrowaniem się, uczucie silnego napięcia. Do somatycznych objawów fobii należą ataki paniki, drżenie rąk, duszności, omdlenia, nudności, wymioty, gęsia skórka, lekkie drgawki, dreszcze, problemy z oddychaniem, tachykardia, pocenie się.

Tak naprawdę fobii może być nieskończona ilość. Niektóre są bardzo rzadkie, a jedna z nich, tych rzadszych, występuje w mojej rodzinie. Otóż moja babcia ze strony mamy cierpiała na lęk przed guzikami i brzydziła się ich okropnie. Przez całe życie nosiła (w miarę możliwości) ubrania bez guzików Nie wiem, jakim sposobem, przeszło to z babci na mojego kuzyna – czyżby fobie były przekazywane genetycznie? Kuzyn od maleńkości darł na sobie ubranka z guzikami albo w ogóle nie dał się w nie ubrać, wrzeszcząc, jakby śmierć ujrzał.



Próbowałam zdiagnozować samą siebie i poległam. Nie wiem, czy to fobia, czy zwykły pierdolec, ale chyba mam chaetofobię. Włosy leżące luzem doprowadzają mnie do szału i natychmiast muszę je usunąć z pola widzenia. W pracy natomiast nabawiłam się mocnej duxofobii i leczę to.

Mam problem ze znalezieniem odpowiedzi, co to jest za fobia, która dokucza mi najwięcej, a nigdzie nie znalazłam jej nazwy ani opisu. Otóż odczuwam ogromny lęk przed rurami (moja ciocia, siostra mamy też to ma – jednak geny to potęga!), konstrukcjami metalowymi, tunelami, parkingami podziemnymi i przechodzeniem pod mostami. W Norwegii u brata męczyłam się niesłychanie, bo tam tunel na tunelu i po prostu jechałam ze ściśle zaciśniętymi oczami. Na Majorce (w czasie pandemii) założyłam sobie maseczkę na oczy. Najstraszniejszy moment przeżyłam w grze Geoguessr. Polega ona na tym, że wrzuca człowieka w dowolny punkt na ziemi i po wszystkim dookoła trzeba zgadnąć, gdzie się jest. Bardzo wciągające. No i pewnego razu przeżyłam szok, który sprawił, że już więcej w tę grę nie zagrałam. Otóż wywaliło mnie gdzieś w centrum Chicago, ale w jakimś tunelu. Bodziec pojawił się bez uprzedzenia. Nie zdążyłam nawet zamknąć oczu. Poczułam, jakby w środku zamarzały mi trzewia, serce zlodowaciało i przestało bić, zaczęłam się dusić i krzyczeć. W domu, przed komputerem. Zdaję sobie sprawę, że to idiotyczne, ale ja wtedy myślałam, że zaraz umrę.

 

Teraz mały przegląd fobii w kolejności alfabetycznej, bo tak lubię. Niektóre z pewnością śmieszą, ale jednak istnieją i dokuczają. Może też się zdiagnozujecie? Wydaje się to śmieszną zabawą, ale jednak… brrr!

Abemarofobia – lęk przed pominięciem przystanku

Ablutofobia – lęk przed kąpielą

Aerofobia – lek przed lataniem samolotem

Aibofobia – lęk przed palindromami

Akrofobia – lęk przed wysokością

Akwinofobia – lęk przed końmi

Alektrofobia – lęk przed kurami

Amathofobia – lęk przed kurzem

Ambulofobia – lęk przed chodzeniem

Androfobia – lęk przed mężczyznami

Ankraofobia – lęk przed wiatrem

Anthropomorfobia – lęk przed zobaczeniem cech ludzkich w nieożywionych obiektach (roboty, figurki, manekiny)

Arachnofobia – lęk przed pająkami

Astrofobia – lęk przed planetami, gwiazdami, wszechświatem

Athazagorafobia – lęk przed zapominaniem, byciem zapomnianym

Basifobia – lęk przed upadkiem

Barofobia – lęk przed grawitacją

Brontofobia – lęk przed burzą

Chaetofobia – lęk przed włosami leżącymi luzem

Chiclefobia – lęk przed gumą do żucia

Colligofobia – lęk przed pakowaniem walizki

Dendrofobia – lęk przed drzewami

Dentofobia – lęk przed wizytami u dentysty

Duxofobia – lęk przed szefem

Ematofobia – lęk przed wymiotowaniem i osobami, które wymiotują

Enneafobia – lęk przed liczbą 9

Eosofobia – lęk przed światłem słonecznym

Erytrofobia – lęk przed zaczerwienieniem się

Fobofobia – lęk przed fobiami i strachem

Fotofobia – lęk przed światłem

Gamofobia – lęk przed małżeństwem

Gefyrofobia – lęk przed przekraczaniem mostów

Genofobia – lęk przed stosunkiem seksualnym

Glosofobia – lęk przed wystąpieniami publicznymi

Gynofobia – lęk przed kobietami

Hafefobia – lęk przed dotykiem

Heksakosjoiheksekontaheksafobia – lęk przed liczbą 666

Hemofobia – lęk przed krwią

Heptadecafobia – lęk przed liczbą 17

Hipnofobia – lęk przed snem

Hipopotomonstroseskwipedaliofobia – lęk przed szczególnie długimi wyrazami, przed tym, że ktoś je wypowie

Ichtiofobia – lęk przed rybami

Jatrofobia – lęk przed pobytem w przychodni albo szpitalu

Kaligynefobia – lęk przed pięknymi kobietami

Kancerofobia – lęk przed chorobami nowotworowymi

Katoptrofobia – lęk przed lustrami

Klaustrofobia – lęk przed zamkniętymi, małymi powierzchniami

Koulrofobia – lęk przed klaunami

Koumpounofobia – lęk przed guzikami

Ksantofobia – lęk przed kolorem żółtym

Kynofobia – lęk przed psami

Lepidopterofobia – lęk przed motylami

Mysofobia – lęk przed brudem

Neofobia – lęk przed zmianami

Nomofobia – lęk przed utratą dostępu do telefonu komórkowego albo smartfonu

Nyktofobia – lęk przed ciemnością

Omfalofobia – lęk przed pępkami

Papyrofobia – lęk przed papierem

Paraskewidekatriafobia – lęk przed piątkiem trzynastego

Pedikulofobia – lęk przed wszami

Pediofobia – lęk przed lalkami

Pekkatofobia – lęk przed popełnieniem grzechu

Pirofobia – lęk przed ogniem

Podofobia – lęk przed stopami

Rimpawofobia – lęk przed staniem na pękniętych płytach chodnikowych

Rytifobia – lęk przed zmarszczkami

Socjofobia (fobia społeczna) – lęk przed stykaniem się z nieznanymi sobie osobami

Tafefobia – lęk przed pogrzebaniem żywcem

Tanatofobia – lęk przed śmiercią

Technofobia – lęk technologią

Testofobia – lęk przed rozwiązywaniem testów

Tetrafobia – lek przed liczbą 4

Triakontenneafobia – lęk przed liczbą 39

Triskaidekafobia – lęk przed liczbą 13

Trypofobia – lęk przed skupiskami dziur

Tokofobia – lęk przed ciążą

Uxorfobia – lęk przed własną żoną.

No to próbujcie – a nuż coś komuś spasuje!

07 kwietnia 2024

110. K… mać, bardzo śmieszne!

Padł mi komputer. Jakoś wcale nie chce mi się śmiać z tego dowcipu. Mam laptop, ale ciul mi po nim – jak mam używać tego badziewia z małym ekranem, ciasną klawiaturą i brakiem myszy, adresów blogów oraz różnych zapisanych haseł, to już wolę sobie w łeb strzelić.

Jestem wściekła i bez kija nie podchodź! Tak, do Ciebie mówię.




03 kwietnia 2024

109. Państwo śledziowie

Woda to od zawsze mój żywioł. Tęsknię za morzami i oceanami, tymczasem przez cały rok (do wakacji) zadowalam się ich słodkowodną namiastką.

Rybałki mieszkają ze mną nieprzerwanie od studiów, czyli od czasów prehistorycznych. Nie są zimne, śliskie i głupie. Pozwalają się głaskać i mają te swoje małe móżdżki, w których znajduje się i niewielki kącik dla pamięci. Bywało, że miewałam po dwa akwaria naraz, a do tego oddzielny zbiorniczek dla narybku. Dochowałam się nawet rybich wnuków.

Gdy byłam bardziej młoda niż jestem teraz, bywało, że dopadała mnie chandra albo jakiś problem. Siadałam wtedy na podłodze przed akwarium (umiejscowionym wtedy na dość niskiej szafce) i gapiłam się. Po godzinnym seansie wstawałam nówka sztuka i mogłam żyć.

W czasie trwania mojego niewydarzonego małżeństwa często płakałam i wtedy także akwarium przychodziło mi z pomocą. Zagłębienie się w podwodny świat stawia na nogi!

Rok temu zmieniłam zbiornik na większy niż miałam. Po raz pierwszy w życiu posadziłam rośliny z hodowli in vitro, które są bardzo maleńkie, dlatego na niektórych zdjęciach są one jeszcze niewyrośnięte.

To moje ukochane rodostomy zwane przeze mnie Czerwonymi Kapturkami. Zapierdzielają jak małe motorki!

Jeden otosek (Otocinclus macrospilus o imieniu Łukasz) pracuje nad rośliną, drugi - Żaborybogad spiernicza w prawo.

Poznajcie Edwarda żaglowca skalara (Pterophyllum scalare). To najszacowniejsza ryba w całej obsadzie, dostojna i w podeszłym wieku, ma już 10 lat.

A to Ryszard - zbrojnik pospolity (Ancistrus sp.). Wiecie, co robi? Pilnuje ikry. Potem będzie się opiekował narybkiem.

Moje śledzie nigdy mnie nudzą, wręcz przeciwnie, przyciągają jak magnes. Nawet gdy robię coś absorbującego, co chwilę odwracam się z fotelem albo podchodzę, by wlepiać wzrok w podwodną TV.

Tutaj rośliny już podrośnięte.

Ryśki majstrują przy korzeniu.

Edwarda już przedstawiać już nie trzeba.

Edek raz jeszcze.
Obserwacja akwarium ma w sobie coś z medytacji. Koi, relaksuje, uspokaja umysł, pełni funkcję terapeutyczną. Pozwala się skupić i pobudza kreatywność. Wywiera pozytywny wpływ na układ nerwowy i psychikę, posiadanie zbiornika zaleca się osobom cierpiącym na depresję (!). Posiadanie akwarium ma również dobroczynny wpływ na organizm: obniża ciśnienie, reguluje puls, stabilizuje rytm serca i pomaga w walce z chorobami układu krążenia. Natomiast w walce z plagą zatoczków (małych ślimaczków mnożących się jak moja szwagierka) pomagają mi moje ukochane drapieżniki – ślimaki z gatunku Clea helena, potocznie zwane Helenkami.

Moje słodkie Helenki

I więcej Helenek.



25 marca 2024

108. Przyszła wiosna, będą świeże warzywa

Zobaczyłam je z daleka: jaskrawożółte szczątki motocykla ścigacza porozrzucane były w sposób świadczący o tym, że przeleciał lub przekoziołkował z przeciwnego kierunku przez cztery nitki jezdni i pas zieleni. Kręcili się wokół nich policjanci. Wypadek musiał zdarzyć się wcześniej, gdyż motocyklisty – lub tego, co z niego zostało – już nie było. Na pobliskim przystanku deliberowała nad czymś grupka młodzieży.

- Widziała pani ten straszny wypadek? – zapytała znajoma Czerwonowłosa.

- Widziałam – odparłam obojętnie. – Jednego idioty mniej, mam nadzieję.

Oczy dziewczyny stały się okrągłe jak pięciozłotówki. Jej towarzysze zbili się w ciasną grupkę i przysunęli się do nas. Spojrzeli na mnie z zaciekawieniem.

- Jak pani może?! – w głosie Czerwonowłosej pobrzmiewała zgroza. – Przecież to straszne!

- Nie – wyjaśniłam spokojnie. – Strasznie jest wtedy, gdy odmóżdżony bałwan przekracza kilkukrotnie bezpieczną prędkość i zabija lub okalecza Bogu ducha winnego człowieka, który miał nieszczęście znaleźć się w złym miejscu o niewłaściwym czasie. A to – kiwnęłam głową w kierunku żółtych części – to jest tylko selekcja naturalna.

Nie wiem, czy udało mi się pobudzić u kogoś myślenie, czy też pozostawiłam grupkę młodzieży jedynie bezrefleksyjnie zgorszoną wygłoszoną przeze mnie herezją.

Być może właśnie teraz dopełnię miary zgorszenia (co jednak nie powinno nikogo dziwić, wszak Frau Be to zła kobieta jest), ale wyznam bez ogródek, że nie odczuwam nawet cienia współczucia, gdy dowiaduję się, że:

- jacyś turyści zaginęli (lub zginęli) w Tatrach,

- ktoś odpadł od ściany na Mount Everest,

- na torze zabił się kolejny żużlowiec,

- po ulicy poniewierają się resztki kolejnego „wyczynowca”,

- rozpirzył się w drzazgi rajdowiec,

- pięcioro napitych nastolatków wracających z dyskoteki dresowozem zakończyło karierę na drzewie.

Bo ja zła kobieta jestem. No, może nie tak do końca, bo szkoda mi drzewa.


21 marca 2024

107. Architektura dekonstrukcji

Człowiek bywa zakręcony jak ruski termos. Zdarzają się w życiu sytuacje, o których wnukom będę opowiadać (o ile będę je miała, na czym specjalnie mi nie zależy). Póki co, dobrze się bawię, gdy o nich (sytuacjach, nie wnukach) myślę.

Ewidentną wpadziochę zaliczyłam w wieku 25 lat. Nigdy wcześniej nie byłam na wsi, dlatego z wielkim zainteresowaniem wypytałam Gbura, który pochodził z gospodary po horyzont, czy świnie mają naprawdę takie ryjki jak na obrazkach. Gbura zatchnęło, gdy to usłyszał i zadziałał błyskawicznie: przygotował grunt i zaprosił mnie na uroczyste oględziny. Cała wieś wiedziała, że w niedzielę przyjedzie jedna taka przygłupia miastowa, co magistra ma, a świni w życiu nie widziała. Sprawę ryjków zbadałam empirycznie, wykonałam nawet stosowne fotografie i z niekłamaną przyjemnością spadłam z konia gratis aż ziemia jęknęła.

- Piłaś kiedyś mleko prosto od krowy? – zapytał Gbur. – Mama właśnie poszła doić. Napijesz się?

- No jasne! – wykrzyknęłam entuzjastycznie. Na wszelki nabiał jestem pazerna do sześcianu, a za prawdziwe mleko oddałabym się byle komu. Już po chwili dostałam kubek, na który rzuciłam się zachłannie.

- Pyyyyszne! – oblizałam się z rozkoszą. – Ale po co grzałeś? Ja lubię zimne.

W pokoju zapadła gwałtowna cisza, którą następnie rozdarła salwa śmiechu. Nie pamiętam, kto pierwszy się uspokoił i wyjaśnił mi, jak zrobiłam z siebie głupa. Od tamtego czasu minęło kilkanaście lat, ale Gbur do końca życia otwierał mi drzwi z pytaniem: „ale po co grzałeś?” na ustach.

Kolejny raz wygłupiłam się na wczasach w Rymanowie Zdroju. Szłyśmy sobie spacerem. Kulka z Wybrakowaną pogrążyły się w rozmowie, tabun naszych dzieci kłębił się wokół nas w dowolnych i zmiennych konfiguracjach, a ja zamykałam grupę, wlokąc się pogrążona w zamyśleniu. Nałogowo kontemplowałam uroki bliższej i dalszej przyrody. W pewnym momencie coś w krajobrazie mi nie zagrało.

- Stójcie! – gestem przywołałam do siebie dziewczyny. – Popatrzcie na to.

- No, co? – zapytała Kulka obojętnie i wzruszyła ramionami.

- No to, popatrz na to! – zniecierpliwiłam się.

- Widzę przecież. No i cóż takiego?

- Jak to: co?! – zdenerwowałam się. Ślepa, czy jaka? Przed nami rozpościerało się coś na kształt zagonu jakiegoś beznadziejnie nieatrakcyjnego zielska z rzadkimi, drobnymi, zupełnie niedekoracyjnymi białymi kwiatkami. Ni w pięć, ni w dziewięć.

- Nie razi Cię to dziwne coś? Po jaką cholerę ktoś posadził koło domu tak dużo takich potwornie brzydkich kwiatków? – zapytałam zniesmaczona osobliwym gustem właściciela ogródka. – Nie było ładniejszych?

- Panie święty, zmiłuj się... – jęknęła Kulka i razem z Wybrakowaną zaczęły szatańsko chichotać. – Przecież to ziemniaki!

Tom się dowiedziała.

Następnie mój przyjaciel TiP zaprosił mnie kiedyś do swojej pracy, aby mi ją ze szczegółami pokazać. Wielogodzinny w niej pobyt był dla mnie w całości fascynujący, ale nie byłabym sobą, gdybym nie zaliczyła jakiejś wpadziochy. Zeszliśmy mianowicie do studia nagrań książki mówionej. Zawsze znajdzie się tam jakaś interesująca postać, bo książki nagrywają przede wszystkim aktorzy. No i się nie zawiodłam. Patrzyłam przez szybę, jak w sąsiednim pomieszczeniu czyta powieść Jacek Rozenek. W pewnym momencie pomylił się, przerwał czytanie, napił się wody ze szklanki i za pomocą rozmaitych przycisków porozmawiał z panem z reżyserki. W tym czasie uzewnętrzniłam swoje doznania.

- Nie lubię tego typa – powiedziałam, odwracając się w kierunku TiP-a. – Ma paskudną gębę.

Wspomniany typ przelotnie obrzucił nas uważnym wzrokiem zza szyby, a może tylko mi się wydawało... Pan z reżyserki odwrócił się do mnie z rozbawioną miną.

- Na drugi raz – powiedział wyraźnie ucieszony – gdy trzymam palec na tym guziczku, proszę nic nie mówić, bo tam słychać.

Buraczkowa na twarzy wypadłam ze studia i z prędkością światła znalazłam się w gabinecie TiPa kilka pięter wyżej. Zdaje się, że pobiłam rekord trasy.



Kiedy indziej dokonałam manewru stulecia. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że należę do gatunku ludzi, którym zawsze jest gorąco. Najczęściej paraduję więc po mieszkaniu w samej bieliźnie, co zdarza mi się także w zimie. Pewnego wczesnojesiennego dnia wpadłam do domu zziajana i głodna. Rozebrałam się, jak zwykle, do rosołu. Zrobiłam sobie kanapkę, wzięłam kawę i usiadłam przy biurku. Niespiesznie włączyłam komputer. Pochyliłam się nad klawiaturą... i kątem oka zarejestrowałam coś dziwnego, czego do tej pory normalnie nie było w moim polu widzenia. Wyprostowałam się i spojrzałam w okno. Zrozumiawszy, co widzę, zamarłam. Tak jakoś zapomniało mi się, że gdzieś pod koniec lata zaczął się remont elewacji sąsiedniego bloku. Niedaleko moich okien wyrosły rusztowania. Na poziomie mojego piętra stało właśnie czterech facetów. Oparci niefrasobliwie o barierkę, z kanapkami w rękach, jedli drugie śniadanie i gapili się w moje okno...

A jakie Wy zaliczyliście wpadki?


16 marca 2024

106. Wesołego rendez-vous!

Czytałam niedawno o internetowych portalach randkowych. Przypomniała mi się w związku z tym historia z czasów, gdy o Internecie w Polsce jeszcze wróble nie ćwierkały – z okresu mojej pracy w redakcji pewnego dziennika tuż po studiach. Przypisana do Działu Łączności z Czytelnikami, zajmowałam się zarówno interwencjami, jak i kącikiem matrymonialnym. Poszukujący swojej drugiej połowy zamieszczali w nim anonse, a redakcja przekazywała im listy, które nadeszły w odpowiedzi i na tym kończyła się moja ingerencja w nawiązane znajomości. Jednego dnia do pokoju, który zajmowałam do spółki ze Skoczną, dotarła podejrzana woń. Dodajmy, że nie pierwszej urody. Wyjrzawszy na zewnątrz, ujrzałam dziwną rzecz. Na zazwyczaj pełnym ludzi korytarzu nie było żywego ducha – nawet przy okupowanych zawsze popielniczkach. Po pustej przestrzeni snuł się jedynie dziki smród, a nieopodal porzuconej przez Boya centralki telefonicznej pełniącej jednocześnie funkcję recepcji, przy schodach, sterczał samotny osobnik płci męskiej odziany w drelichowy kombinezon. Pomyślałam, że chyba o czymś nie wiem. Może w budynku ulatnia się mieszanina trujących gazów i wszystkich ewakuowano, przegapiając Dział Łączności z Czytelnikami...?

Nie zdążyłam się zastanowić, gdy potrącając mnie w drzwiach, z impetem wybiegła z naszego pokoju Skoczna i przepadła gdzieś na horyzoncie. Jednocześnie fetor się nasilił, a samotna postać w drelichu ruszyła w moją stronę.

„Idzie poinformować mnie o zagrożeniu” – przemknęło mi przez głowę. Jegomość przybliżył się maksymalnie i nagle dokonałam wstrząsającego odkrycia: to on wydzielał z siebie ten potworny odór!

Mimo realnego zagrożenia zatruciem, zdołałam przyjrzeć się osobnikowi. Miał dwadzieścia parę lat i – przysięgam! – w środku lata włóczkową czapkę naciągniętą szczelnie na głowę. Pewnie przyrosła mu do niej wraz z brudem jeszcze w zimie i już nie dało się jej zdjąć.

- Bo ja tu dałem ogłoszenie – oświadczył, zionąc trucizną z paszczy. – I ta kobita mi się spodobała – machnął mi przed nosem kopertą ze śladami wszelkich możliwych zastosowań.

- To proszę jej odpisać – odpowiedziałam prędko w nikłej nadziei na ujście z życiem z czarownego spotkania.

- Ale ja właśnie... no bo jakby mi pani ten list napisała...

- Wykluczone – wycharczałam, resztką woli tłumiąc odruch wymiotny. – Ja nie mogę za pana pisać listów.

- No a jakby tak pani mi go napisała – ciągnął nieustępliwie trujący osobnik – to ja bym go przepisał.

- Co proszę?! – w tym momencie poczułam, że kończy mi się zapas tlenu.

- Bo ja tak trochę zapomniałem pisać – oznajmił toksycznie. Telefon na moim biurku zadzwonił w momencie, gdy zbliżyłam się niebezpiecznie do stanu agonalnego.

- Wyłaź stamtąd pod byle jakim pretekstem – powiedziała słuchawka. – Zebranie u naczelnego lub cokolwiek...

Nie pamiętam, jak spławiłam przyjemniaczka. Z obłędem w oczach wpadłam do zatłoczonego Działu Publicystyki.

- A...! To tu jesteście...! – ryknęłam rozpaczliwie. – Dlaczego nikt mnie nie uprzedził...?! Gdzie jest Boy?!

Boy trwożliwie wychylił się zza regału.

- Musiałem uciekać – zaskamlał cichutko. – Życie ratowałem....

- Ale dlaczego kosztem mojego?!

- Nie było kiedy – Dora podała mi kieliszek z przeźroczystym płynem. – Walnij pięćdziesiątkę, to ci się polepszy. Śmierdziel przylazł, gdy byłaś w WC, a potem wszyscy musieli się ratować...

Na wszelki wypadek zamiast pięćdziesiątki walnęłam setkę.



13 marca 2024

105. Jest taka brama...

Jest taka brama, zawsze zamknięta, za którą nieprzerwanie od wielu lat chciałam zajrzeć. To brama, za którą spoczywają ostatni szczęśliwcy, po których nikt nie depcze i nie jeździ samochodem.



Od początku istnienia osady, jeszcze zanim Rzeszów otrzymał prawa miejskie, mieszkali tutaj Żydzi. Przez wieki byli nieodłącznym elementem pejzażu miasta, które stało się bardzo silnym ośrodkiem syjonistycznym. Największy rozkwit społeczności żydowskiej w Rzeszowie przypadł na przełom XIX i XX wieku. Żydów było wówczas trzy razy tyle co rzeszowian, a złośliwi przeinaczali nazwę miasta na „Mojżeszów”. W języku jidysz była to Rajsze.

Niestety, nadszedł czas Zagłady, getto, później jego likwidacja, masowe mordy, wywózki do obozów śmierci Belzec i Auschwitz. Zdewastowaniu uległy kirkuty. Najstarszy, znajdujący się w pobliżu Starej Synagogi, został całkowicie spustoszony przez hitlerowców, którzy wykorzystali kamienne macewy do utwardzania dróg. Dziś w tym miejscu znajduje się parking i trudno sobie wyobrazić, że pod nim spoczywają ludzie.

Kolejny kirkut, położony w pobliżu rzeszowskiego Starego Cmentarza, mierzący 2 hektary powierzchni, został ogołocony z tysięcy zabytkowych macew, które wykorzystano jako surowiec utwardzający drogi, m.in. dzisiejsze ulice Chopina, Targową, Asnyka… Na ogołoconym z nagrobków cmentarzu odbywały się zbiórki mieszkańców getta przed wywózką do obozów zagłady lub prowadzonych na rozstrzelanie. Po 1945 roku wzniesiono tam Pomnik Wdzięczności Armii Czerwonej, wokół którego urządzono park. W czasie prac remontowych jeszcze długo znajdowano tam szczątki ludzkie. Dzieciaki bawiły się w „szukanie Żyda”. Za pomocą dostępnych narzędzi (widelców, łopatek, scyzoryków) zdobywały palce i inne kości, spośród których najcenniejsze były czaszki.

Najnowszy cmentarz żydowski założono u zbiegu dzisiejszej alei Rejtana i ulicy Dołowej, w dzielnicy Czekaj. W czasach Zagłady również został zniszczony. Część macew zużyto do prac melioracyjnych. Na cmentarzu tym miały miejsce liczne egzekucje Żydów. Większość zbiorowych mogił do dzisiaj nie została zlokalizowana. Po wojnie odnaleziono około 800 macew lub ich fragmentów, ale tylko część z nich została ustawiona na właściwych miejscach. Odbudowano trzy ohele (budyneczki chroniące wewnątrz groby), gdzie spoczywają jeden rabin i dwóch cadyków.

Główna brama tego ostatniego, szczątkowego kirkutu od niepamiętnych czasów mnie kusiła.



Buntowałam się, że stoi zamknięty i niszczeje, zarośnięty chaszczami. Tylko raz do roku przyjeżdżają Chasydzi z całego świata, aby modlić się na grobie cadyków. Wtedy nekropolia jest otwierana, ale nie śmiałabym wejść z gośćmi, dla których to miejsce jest tak ważne. Czułabym się jak profan.




Pewnego dnia, przechodząc obok bramy, zobaczyłam, że brak kłódki i łańcucha. Wystarczyło pchnąć lekko skrzydło… Ani przez myśl mi nie przyszło, żeby się zawahać. Po prostu weszłam.




Przemierzyłam wielki obszar, wykręcając sobie nogi na wykrotach, uważnie stąpając pomiędzy szczątkami nagrobków, mając świadomość, że nawet tam, gdzie ich nie ma, pod moimi stopami spoczywają ludzie. Rozglądałam się bezradnie, próbując wybrać jakąś drogę pośród traw, krzewów i zdemolowanych nagrobków. Kilka pomników zostało postawionych na nowo przez ocalałe rodziny.










Dziś chodzimy, siedzimy, jeździmy, parkujemy w miejscach, gdzie pogrzebani są mieszkańcy Rajsze. Nie potrafię pojąć, dlaczego przez tak wiele lat ostatni ocalały kirkut został pozostawiony sam sobie. Bramy znów strzegą łańcuch i kłódka.




06 marca 2024

102. Wzruszająca niedola

Po niektórych blogach szlaja się ostatnio chamski pomiot, zapewne ćwoka i abderytki. Po moim blogu też. Oczywiście występuje jako anonim - odwaga godna pomnika! Wydala z siebie produkty przemiany materii dziwnie podobne stylem wszędzie, gdzie przykucnie. Niestety, miejsce ekskrementów jest w toalecie, więc szybciutko posprzątałam po gnojarzu. Vis maior. Może i komuś wystarczy łopian za stodołą, ale ja lubię mieć porządek. Jest to MÓJ blog i to JA decyduję o tym, czy jest czysto, czy też pozwalam śmierdzieć łajnu.

Tak mnie wzruszyła niedola nieboraka (płci dowolnej), być może z syndromem niedopchnięcia, a na pewno patologicznej nienawiści, że aż limeryk napisałam z tego wszystkiego.

 

          Pewien anonim z świńskiego chlewu

          doznaje żółci strasznego zalewu.

          Wydala swoje

          rzygi i gnoje –

          niech patrzy, by nie dostał wylewu!


Uwaga! Zapraszam na blog Pantery. Tam charakterystyka pełna.

29 lutego 2024

101. Bawmy się!

Sponsorem tego odcinka (czyt. Muzą Natchniuzą) jest tym razem Jotka, u której ostatnio pojawił się świetny post o lepiejach. Wyzwolił on świetną zabawę w komentarzach. Przypomniało mi się wtedy, jak miałam fazę pisania limeryków. To takie formy liryczne, które charakteryzują się treścią skondensowaną, abstrakcyjną, żartobliwą, a nawet frywolną. Przekonałam się już, że mistrzem limerykanctwa jest niejaki Optymista13. Ja nie jestem, ale zabawa jest fajna i chciałabym, żebyśmy tym razem pobawili się u mnie.

Najpierw próbuję jakoś przystępnie (i niestrasznie) wyjaśnić, na czym ta forma polega:

- zasadą jest, że utwór składa się z 5 wersów,

- układ rymów to AABBA, czyli rymują się wersy 1, 2 i 5 oraz 3 i 4,

- w pierwszym wersie zawieramy informację o bohaterze utworu i o miejscu akcji,

- 1, 2 i 5 linijka mają mieć po 3 zestroje akcentowe (w skrócie – 3 akcenty), a 3 i 4 linijka po 2.

Wiem, że to wszystko może brzmieć strasznie, bo sama kiedyś bałam się spróbować napisać limeryk, ale uwierzcie, po przeczytaniu przykładu wszystko staje się łatwiutkie jak łyknięcie dobrego trunku. I wciąga, a może nawet uzależnić! Układaniem limeryków bawią się nawet dzieci w podstawówkach (wiem, bo moja przyjaciółka z Sandomierza uczy w podstawówce i robiła to z nimi).

Zapraszam do zabawy w komentarzach, zostawiając na ośmielenie trzy swoje. Liczę również na wsparcie Optymisty13.

 

* * *

 

     Pewna Jotka z Inowrocławia

     rzecz w tajemnicy mi taką wyjawia:

     - Hoduję pawiana!

     Rzecz niesłychana,

     bo to paw, który puścił pawia.

 

* * *

 

     Była sobie Frau Be z Rzeszowa.

     Matka ją pasła, ojciec hodował –

     wszystko by zjadła,

     więc dużo sadła

     taszczy na sobie ta białogłowa.

 

* * *

 

     Jest Stach Maruda ze Szczebrzeszyna,

     któremu przydałaby się dziewczyna.

     Sprawa jest taka:

     nie umie ptaka

     w niewoli zbyt długo trzymać.


Wszystko jasne? No to do roboty!