Ludzie, nie nadążam z życiem. Koleżanka z pracy
nie wytrzymała ciśnienia i końcem grudnia się zwolniła. Odziedziczyłam
po niej godziny i zapieprzam jak mały motorek. Mam nadzieję, że tylko do
końca lutego, a potem zatrudnią kogoś nowego. Nie dam rady ciągnąć tyle
godzin. Jednocześnie już siódmy tydzień mieszkam u weterynarza, nawet w soboty
i niedziele. Oszołomki trzeba było wysterylizować, Fantę leczyć, jednej z oszołomków
pobrać wycinek z wątroby i bez końca wysiadywać przy kroplówkach
podłączonych do coraz to innego kota. Zbiegło się to wszystko w czasie,
a na dodatek spadł mi na głowę właśnie teraz, chyba na dobicie, rejonowy
konkurs kuratoryjny z języka polskiego. W praktyce oznacza to
ślęczenie nad milionem prac. Chyba całkiem przestanę sypiać. No ale ja nie o tym
miałam…
Maruda zapytał mnie dzisiaj, kiedy pochwalę się swoimi malowanymi kamykami i obiecałam mu, że się postaram jeszcze przed nocą coś skrobnąć. No to skrobię i chwalę się moimi – bardzo niedoskonałymi – kamyczkami. Pierwszy lepszy przedszkolak by mnie wyśmiał. Technicznie też nie jest to łatwe, więc są pełne niedociągnięć i niedoskonałości. Z tym, że nikomu nie obiecywałam, że będą doskonałe. Zdjęcia też trochę odbierają im urodę, bo błyszczący lakier zabezpieczający utrudnia fotografowanie.
Bardziej niż malowanie kamyków, wciągnął mnie art journaling. Wymodziłam już osiem kart, pochwalę się nimi kiedy indziej, może gdy uzbiera mi się ich więcej. Uważam, że to zajęcie idzie mi dużo lepiej niż „kamieniarstwo”.