Szczerze
mówiąc, nie cierpię bezsensownych prób przekonywania mnie przez osoby trzecie,
że problem, z którym akurat się borykam, nie jest
problemem, bo co mają powiedzieć inni, którzy są obłożnie lub śmiertelnie
chorzy, bliscy chorych w stanie wegetatywnym, ludzie bez rąk, nóg,
oczu, uszu, na wózkach inwalidzkich, ofiary oszustów, złodziei, sadystów i gwłacicieli?
Nie rozumiem, czego mają dowodzić takie porównania. „Nie narzekaj, inni
mają gorzej”… I co z tego, że ktoś ma gorzej niż ja?
Jesteśmy dwoma odrębnymi bytami. Ten drugi nie ma moich problemów,
tylko swoje i odwrotnie. Każdy na swoim własnym poziomie adekwatnym
do czasu i okoliczności.
Czy
świadomość, że komuś urwało nogę albo zalało dom, w czymkolwiek ma
mi pomóc? Pocieszyć? Rozwiązać mój problem?
Podobnie
nie należy bagatelizować tego, z czym nie może sobie poradzić
przedszkolak, choćby dla nas, dorosłych, była to kwestia dziecinna
i śmieszna. Jednak i ten przedszkolak ma swoje zmartwienia, stosowne
do jego wieku i sytuacji, które dla niego są ważne i trudne
do udźwignięcia. Chyba tylko idiota powiedziałby dziecku, że jego
problem to bzdura, bo dorośli to dopiero mają zmartwienia, że ho, ho…
Widać analogię?
Zdumiewa
również to, że owi mentorzy zakazujący martwienia się problemami, bo „inni
mają gorzej” (czyli zwolennicy równania w dół) w drugą stronę jakoś
chętni do porównań nie są. Nie daj Boże powiedzieć, że ktoś ma
lepiej niż ja, natychmiast wyskakują z „nie porównuj się”. A niby
dlaczego, zwłaszcza że sami chętnie siegają po porównania?
Argumenty
tych, pożal się Boże, mędrców z Koziej Wólki działają na mnie
jak płachta na byka i to rozjuszonego do granic możliwości. Nade wszystko
nie lubię domorosłych filozofów, którzy na każdą okazję mają jakąś
pseudomądrość.