05 lutego 2023

47. Jagowisko

Wpadłam w cholerny diabelski młyn. Nie, nie w miłą rozrywkę wesołomiasteczkową, ale w jakiś upiorny kierat związany z tym, czego tygrysy nienawidzą najbardziej, to znaczy z pierdzieloną pracą zawodową.

Ostatni fajny dzień miał miejsce ponad tydzień temu – za sprawą blogerki-ziomalki Jagi. Tak piliła i tak przyciskała do muru, aż powiedziałam jej sakramentalne… no nie, chyba się zagalopowałam, sakramentalne to nie było, ale w każdym razie „tak”. I spędziłam radośnie czas w Jagowej siedzibie.

Na „dzień dobry” byłabym się zabiła, spadając ze schodów za sprawą cudownej amstaffki Holly, która witała mnie z takim entuzjazmem. Naprawdę nie wiadomo, która z nas jest większą wariatką: Jaga, Holly czy ja, ale myślę, że po równo.

Jaga, jak wiemy, jest Babą Jagą. Słynie z tak wstrząsającej urody, że kto żyw, usiłuje ją portretować. A to siostrzenica...

...a to mąż…

Nie, nie przywidziało się Wam i dobrze przeczytaliście: wykonawcą tego portretu jest Jagi małżonek.

Liczne podobizny zdobią Jagowy taras, a jedna nawet łazi po drzewach i patroluje teren, pilnując w ten sposób włości.




Ale, ale, znalazło się i coś dla mnie.

W menu dziennym pojawiły się i spacerek...


...i wymiana piekarnika na nowy, i rozliczne kawusie. Na obiadek jadłam pierwszy raz w życiu przepyszne włoskie pierożki nadziewane ricottą i limonką. Oesu, jaki odlot!

Na deser kotki i rybki…






Nie, nie spożywaliśmy zwierzątek, podziwiałam je tylko i ukochiwałam. A, no i uległam niemal zalizaniu na śmierć przez jakże groźną Holly.

Tęsknię za takimi dniami jak tamten. Te, które aktualnie są moim udziałem, śmiało mogę nazwać beznadziejnymi.

Dzięki, Jaga!