Wpadłam w cholerny
diabelski młyn. Nie, nie w miłą rozrywkę wesołomiasteczkową, ale w jakiś
upiorny kierat związany z tym, czego tygrysy nienawidzą najbardziej, to
znaczy z pierdzieloną pracą zawodową.
Ostatni fajny
dzień miał miejsce ponad tydzień temu – za sprawą blogerki-ziomalki Jagi. Tak
piliła i tak przyciskała do muru, aż powiedziałam jej sakramentalne…
no nie, chyba się zagalopowałam, sakramentalne to nie było, ale w każdym
razie „tak”. I spędziłam radośnie czas w Jagowej siedzibie.
Na „dzień
dobry” byłabym się zabiła, spadając ze schodów za sprawą
cudownej amstaffki Holly, która witała mnie z takim entuzjazmem. Naprawdę
nie wiadomo, która z nas jest większą wariatką: Jaga, Holly czy ja, ale
myślę, że po równo.
Jaga, jak wiemy, jest Babą Jagą. Słynie z tak wstrząsającej urody, że kto żyw, usiłuje ją portretować. A to siostrzenica...
...a to mąż…
Nie, nie przywidziało się Wam i dobrze przeczytaliście: wykonawcą tego portretu jest Jagi małżonek.
Liczne podobizny
zdobią Jagowy taras, a jedna nawet łazi po drzewach i patroluje
teren, pilnując w ten sposób włości.
Ale, ale, znalazło się i coś dla mnie.
W menu dziennym pojawiły się i spacerek...
...i wymiana piekarnika na nowy, i rozliczne kawusie. Na obiadek jadłam pierwszy raz w życiu przepyszne włoskie pierożki nadziewane ricottą i limonką. Oesu, jaki odlot!
Na deser kotki i rybki…
Nie, nie spożywaliśmy zwierzątek, podziwiałam je tylko i ukochiwałam. A, no i uległam niemal zalizaniu na śmierć przez jakże groźną Holly.
Tęsknię za
takimi dniami jak tamten. Te, które aktualnie są moim udziałem,
śmiało mogę nazwać beznadziejnymi.
Dzięki, Jaga!