Była – i sama to odkryłam.
Po
wsi, oprócz bażantów noszących imię Władysław, dzików, jenotów, lisów i saren,
pałętają się bandy kotów. Jesienią i zimą brat dokarmiał je na wypadek,
gdyby któryś był bezpański. Widywaliśmy je przez okno niemal codziennie.
-
Patrzcie, ten biały wygląda jak Hitler – powiedziałam pewnego razu do rodziców.
– Ma taką hitlerowską grzyweczkę.
-
Hitler – zarechotał Tatuś Córuni rubasznie i wszyscy mu zawtórowaliśmy.
-
Jeżeli to jest Hitler – powiedział innym razem – to ten drugi, łaciaty, to musi
być Göring.
-
A ten czarny to Mussolini, typowy Włoch – zawyrokowało Dzieciątko.
W
ten sposób towarzystwo zaczęło stawać się rozpoznawalne.
Czas
mijał, brat wyjechał, wprowadziłam się na jego miejsce ja, a kocie ścieżki
pozostały te same. Wstrząs nastąpił po wykopkach.
-
Matko Boska! – wrzasnęłam w panice.
-
Ja? – zdziwiła się Mamusia Misia. – Aż taka boska jestem?
-
Nnnie – wykrztusiłam, podzwaniając zębami. – Nnnie o to chodzi.
Domniemany
Hitler okocił się właśnie i to w miejscu nieco widocznym, za to
kompletnie nam niedostępnym. Dwa kociątka przyssane do piersi ewidentnie to
potwierdzały.
Dopóki
schyłek lata był łaskawy, nie martwiłam się specjalnie, tylko dokarmiałam kocią
mamę co sił w organizmie. Przychodziła do miski jak na zawołanie, sobie
wiadomymi ścieżkami. Niepokoiła mnie stojąca tuż za progiem jesień,
a deszcz spowodował, że o mało nie wyrwałam sobie z głowy całego
owłosienia. Ta wariatka, zamiast przenieść kociątka do przygotowanej przeze
mnie budki z pudełka, wyścielonej mięciutkimi ręcznikami i oferującej
suchą, zaciszną miejscówkę pod balkonem, wciąż trzymała je na gołej ziemi,
gdzie mokły w deszczu, a ja nie mogłam nic z tym zrobić.
Zaklinałam rzeczywistość, żeby wreszcie otworzyły oczy i wymaszerowały,
może wtedy całe towarzystwo dałoby się zwabić do stodoły i tam zakwaterować.
W domu Cześka dostawała wścieklizny – tak jak tolerowała inne koty, tak na
widok Hitlera (Hitlerki!) dostawała piany na pysku i każde spotkanie, w ogrodzie
czy na balkonie, kończyło się wielką, karczemną awanturą.
Dzień,
w którym odnotowałam otwarcie oczu i niewielkie przemieszczenie się
maluchów, przyniósł mi ulgę. Kolejny, naznaczony wściekłą ulewą, zadał mi cios
prosto w serce. Jedno z kociątek zniknęło, drugie zastałam martwe.
Przeryczałam pół dnia, przed drugie pół klęłam, na czym świat stoi. I nawet
nie było komu dać za to wszystko w mordę…
Kilka
dni później okazało się, że jakiś kawałek marnego happy endu jednak się stał:
brat, udzielający się w charytatywnie dla Felineusa, znalazł na zdjęciu
fundacji hitlerowskie kociątko, a w opisie potwierdzenie, że zostało
znalezione w tej właśnie wsi. Rozpoznałam je i odetchnęłam z ulgą.
Przynajmniej ono było bezpieczne.
W
październiku, gdy musiałam wyjechać na dwa dni, aby odebrać laury i nagrody w
konkursie poetyckim, na wsi zastąpił mnie Tatuś Córuni.
-
Ty wracaj szybko – alarmował Miś Mamusi przez telefon. – Ojciec od trzech
godzin karmi całą wieś, wykarmił już cały Wehrmacht i pół Luftwaffe, z torbami
pójdziesz jak nic! Pod stodołą rozgrywa się regularna wojna światowa o miski.
Cały
Tatuś Córuni! Czasem można by odnieść wrażenie, że sensem i celem jego
życia jest nieustające karmienie wszystkiego, co żyje.
Deszcze
ustały, jesień sprawowała się jako tako, ale do czasu. Gdy w listopadzie
przyszły paskudne wiatry, spadły temperatury, a nocami zdarzały się
przymrozki, całe kocie towarzystwo gdzieś się porozłaziło, ale Hitlerka ewidentnie
nie miała dokąd pójść. Z podrapanym noskiem, z poszarpanymi w bójkach
uszami, zapchlona i cała w strupach, z kaprawymi oczami,
wyglądała jak siedem nieszczęść, a do tego wszelkimi sposobami próbowała
wedrzeć się do domu. Koczowała na parapetach i pod drzwiami, a w nocy
– widziałam to – sypiała pod gołym niebem, czekając na mnie, na coś do
jedzenia… Gdy wracałam z pracy, przybiegała na odgłos otwieranej furtki.
Każdorazowo otwierając drzwi wiedziałam, że znajdę ją skuloną na progu.
Czesława przestała wychodzić, bo wpadała w szał na jej widok. Doszło do
tego, że kładąc się spać, czułam wyrzuty sumienia, że my grzejemy dupska pod
kołdrą, a ona tam, na tym zimnie, głodna i zmarznięta, wciąż koczuje
pod goły niebem… W Rzeszowie rodzice darli sobie włosy z głowy
i siwieli, myśląc o tym, jak ją „zagospodarować”. W końcu nie
wytrzymałam sama z sobą. Oni sobie nas wybierają i próżno by walczyć
z przeznaczeniem.
-
Dostaniesz domek – powiedziałam, wychodząc następnego dnia z miską. Kocina
ufnie ocierała mi się o nogi. – Wytrzymaj do soboty.
30
listopada rankiem wyszłam, jak zwykle, z miską. Spokojnie zjadła, mrucząc
z rozkoszy. Przycupnęłam obok, na ławce, z otwartym transporterkiem,
zastanawiając się, czy w ogóle uda mi się ją złapać. Tymczasem kota, zjadłszy,
oblizała się starannie, rozejrzała się, podeszła do ławeczki i z wdziękiem
spakowała się do transporterka z miną mówiącą: „Niewolnik, teraz nieś mnie
w tej lektyce do obiecanego domku, a chyżo!”.
Zatargałam
ją więc na przystanek i podjechałyśmy do sąsiedniej wsi, gdzie urzęduje
weterynarz. Podróż autobusem zniosła jak zadowolona z wycieczki księżna,
rozglądając się na boki ciekawie i mrucząc. Pani doktor obejrzała kotkę,
wyceniła na jakieś 2-3 lata i orzekła dobry stan. Bałam się, czy nie jest
w kolejnej ciąży, ale i to zostało wykluczone. Oprócz zapalenia
spojówek, strupów i ran odniesionych w walkach oraz zarobaczenia
właściwie nic jej nie było. Dostała tabletki na odrobaczenie wewnętrzne,
a odpchlenie odbyło się na miejscu. Kota została spryskana od czubka ogona
po końce pazurków środkiem, od którego pchły spadały z niej jak robaczywe
śliwki z drzewa końcem jesieni. Uszka zostały zdezynfekowane, wysmarowane
i zabezpieczone, kolejne tabletki odrobaczające i wcierki dla mojej domowej
dwójki na wszelki wypadek spakowane – i tak udałyśmy się w dalszą
podróż. Na przystanku okazało się, że najbliższy wsiobus odjeżdża za 1,5 godziny,
tymczasem kota, mokra od środka antypchelnego, drżała jak liść osiki na
wietrze. Wydarłam z torebki zapasowy ręcznik wzięty w ostatniej
chwili na wszelki wypadek i otuliłam ją nieco, ale niewiele to dało. Było
naprawdę wściekle zimno. Co było robić? Wysupłałam ostatnie pieniądze i zamówiłam
taksówkę. Jej Wysokość zajechała do rezydencji z honorami, a tam
czekała nas największa niespodzianka, ponieważ obeszło się bez scysji. Fanta
nieco tylko się obraziła, ale przecież obraza Jej Majestatu to norma. Niuniuś
lekko się zdziwił tym, co widzi i z miną mówiącą: „O, Pańcia, co to?
Jakiś kot? Dobra, dawaj jeść” zignorował intruza. Intruz zaś wyszedł z nosidełka
i natychmiast zajął moją wersalkę. Nie muszę chyba dodawać, że świeżutka
micha załatwiła resztę…
-
I tylko jedno mnie męczy – powiedziałam do Dzieciątka. – Czy ja nie ukradłam
komuś tego kota.
-
Matka – odrzekło Dzieciątko. – Ona ewidentnie była bezdomna albo wyrzucona
z domu. Ale nawet jeżeli była czyjaś, to ktoś, kto do tego stopnia
zaniedbuje zwierzę, nie zasługuje na nie.
I
to jest oczywista oczywistość.
Dziś,
pod dokładniejszych badaniach wiemy i to, że nasza biała Cesarzowa Michiko
z czarną grzyweczką i czarnym ogonkiem jakby przyklejonym od innego
kota jest nosicielką wirusa FeLV (kociej białaczki), ale musimy mieć nadzieję,
że choroba nigdy się nie rozwinie. Ten fakt upewnił nas jedynie, że kocina nas
potrzebuje. Jest z nami już ponad dwa lata. Dogadała się z Niuniusiem,
który ma już swoje lata i choruje przewlekle na niewydolność nerek, ale
apetyt na życie wciąż jeszcze mu dopisuje. A Fanta jak Fanta – patrzy na
nich z odrazą z wysokości piernatów. W końcu plebs to plebs, a ona
wie, w której szufladzie leży jej rodowód.
Cudna opowieść, słodko-gorzka i z humorem przez łzy!
OdpowiedzUsuńJeśli masz więcej takich opowieści na stanie, to książka - balsam na duszę gotowa!
Zasadniczo da się opowiedziec wszystko :-)
Usuńpłeć kota można rozpoznać z daleka po sylwetce, po proporcjach ciała, ale gdy kot młody, jeszcze nie do końca dorosły, to czasem można się pomylić...
OdpowiedzUsuńuwielbiam takie kocie opowieści, z happy endem rzecz jasna, szczególnie dla kota... dziękować :)
zdrowy, dobrze utrzymany kot może dożyć godnego wieku, a wtedy seniorom najczęściej jako pierwsza wysiada właśnie kanalizacja... ale czasem wysiada wcześniej i tylko konkretna karma ratuje sytuację... jeden z naszych, kocurek, ma taki feler już od dawna, ale ma się świetnie /obecnie ma jakieś 11 lat/, tylko trzeba pilnować, żeby jego kumpela mu nie wyjadała z michy, bo to nie jest tanie żarcie, a on już jest tak uwarunkowany, że nic innego nie zje...
p.jzns :)
Mój 15,5-letni kocurek od 3,5 roku buja sie z przewlekłą niewydolnością nerek, przewlekłym zapaleniem trzustki, a przedwczoraj dodatkowo miał zabieg usunięcia dwóch guzków. Jeden - na grzbiecie, okazał się zwykłym wodniakiem. Drugi, na fafulku pod wąsami (właściwie na wardze), poszedł do badania histopatologicznego. Kocur jest już chudy jak nieszczęście, ale jeszcze wciąż silny i z apetytem na życie. Trzeba powiedzieć, że najukochańszy mój z całej trójki... Mam na jego punkcie rzetelnego świra.
UsuńSuper tekst!!!!
OdpowiedzUsuńAle nie zajarzyłam - czy wąsik był czy nie? I u kogo?
Wąsika nie było - były tylko (i są) białe wibrysy. Fotka powyżej i poniżej :-)
UsuńHitler czy może Hitlerka źle się kojarzy. Ale może Adolfina?
OdpowiedzUsuńMis Mamusi (w skrócie mój brat) tak własnie ją nazywa.
UsuńWiedziała kocina, czego chce i wiedziała, do kogo się po pomoc zwrócić :) Piękna i majestatyczna :)
OdpowiedzUsuńJestem święcie przekonana, że oni sobie nas wybierają. Fanta też dobijała sie do nas przez dwa miesiące, aż uległyśmy :-)
UsuńBażanty noszące imię Władysław.... no nie ;D ;D ;D
OdpowiedzUsuńHitler się okocił... JEST CZWARTA RANO, sąsiadów budzi mój śmiech! ;D ;D
A dlaczego Ty nie śpisz w środku nocy?!
UsuńHitler okocony na zdjęciach powyżej :-)
Bo nie mam czasu, robota jest. Wyśpię się tej nocy.
UsuńPraca w nocy to ZŁO!
UsuńHitlerka :D. Mam nadzieję, że nie wprowadziła jakiejś niemożliwej dyktatury :D. Kiedy przeczytałam o Cześce dostającej wścieklizny na widok Hitlerki to przypomniała mi się reakcja mojej kotki na to, jak bezpański kot pojawił się na moim korytarzu. Też, jakby diabeł w nią wstąpił. Moja teoria co do tego jest taka, że tamten kot musiał tą atakować, kiedy wybrała się w siną dal, a myśmy ją szukali po całym osiedlu 3 tygodnie. Wtedy była na nieznanym sobie terenie, a teraz... Teraz była "mądra" bo znajdowała się u siebie :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Koniec końców hitlerowskie imię zostało zmienione na względnie normalne :-)
UsuńKocie opowiesci ♡♡♡
OdpowiedzUsuńRzeczywiscie grzywka obcieta na hitlerka, sama bym tego nie wymyslila :)))
Pozdrawiam slonecznie i wietrznie
Basiu! Pietruszka! Zgubiłam Twój przepis, a potrzebny jest mojej cioci... Twojej imienniczce zresztą.
UsuńKocham Cię za te koty:) I za takie opowieści:)
OdpowiedzUsuńTatiana, "matka" trzech kotów:)
Matka trzech kotów pozdrawia matkę trzech kotów!
UsuńDobrze, że zmieniliście jej imię, bo do Hitlerka jej dużo brakuje, ale opowieść cudna. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńZachowania ekspansywne i napaści są jej ulubioną metodą działania, w tym zabawy. No ale w końcu Japończycy też byli faszystami, a ona Michiko :-)
UsuńKot owszem ładny i o każde zwierzę należy dbać, opowieść też ciekawa. Ja jednak zdecydowanie jestem zwolennikiem psów. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńA ja jestem zwolenniczką wszystkich zwierząt. Z tym, że do psa trzeba wstawać codziennie o świcie...
UsuńPrzy jakiejś okazji wspomniałam dlaczego nie przepadam za kotami. Tak jak Wkraj wolę psy, ale Twoja opowieść bardzo mi przypadła do serca i dlatego Wam wszystkim życzę szczęśliwego, zdrowego życia. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńMnie jest wszystko jedno, bo zwierzę to zwierzę i kocham wszystkie. Tylko że do psa trzeba co rano się zrywać, a ja ciągle cierpię na deficyt snu...
UsuńPo tym jak potraktowała swoje dzieci to faktycznie zasłużona ksywka. Wiedziałam że dobra z Ciebie kobita.... Do niedawna miałam 4 sztuki - niestety Zołza nas opuściła.
OdpowiedzUsuńA Gizmuś to mój ukochany przystojniak :D
Usuńma się nieźle - jak na 15 letniego dziadzia przystało :)
UsuńO, to jak mój Niuniuś. Tylko że on jest schorowany.
UsuńPytanie kto jest ojcem kociąt Hitlera? Göring? :-) :-) Takie rozważania były by idealne przy paleniu trawki :-)
OdpowiedzUsuńOczywiście masz na myśli palenie skoszonej trawki w ognisku?
UsuńNie przeprowadziłam badań genetycznych, po prostu rąbnęłam kota ze wsi i tyle go(ją) widzieli :-)
Super opowieść:) Lubię koty, chociaż nie mam żadnego zwierzaka.. Bardzo się cieszę, że wróciłaś Frau Be:))) Serdecznie pozdrawiam:))
OdpowiedzUsuńDom bez zwierzaka? Ojjjjjj... Trzeba to zmienić.
UsuńBędzie zmiana:))))
UsuńO!!!!! I to jest najlepsza wiadomość na początek dnia!
UsuńWitaj coraz dłuższym dniem
UsuńPodpisuję się pod pierwszym wpisem Marigold. Pod drugim komentarzem już nie:))))
Życzę Ci wielu słonecznych promyków
Oooo... To niedobrze, że niekoniecznie zgadzasz sie z marigold. Dom bez zwierząt jest martwy.
UsuńDo kotów nie mam tyle chemii, odkąd zaczęły mnąrządzić, psy są posłuszniejsze :-)
OdpowiedzUsuńZasyłam serdeczności
He, he! Psy są dla słabych :-)))
UsuńPrzepraszam: mną rządzić :-)
OdpowiedzUsuńNie szkodzi, dało się przeczytać :-)
Usuń