Zapraszam do czytania trzeciego odcinka
powieści. Ponieważ niektórzy chcieliby przypominać sobie poprzednie, zgromadziłam linki do poszczególnych odcinków w jednym miejscu, pod zdjęciami moich tomików.
****************************************************************************************************************************************************
Rozdział I. 1989
3.
Zofia Łoza mieszkała na zacofanym
ekonomicznie terenie w pobliżu granicy z Ukrainą, dokąd nie dotarła
jeszcze kolej zelektryfikowana. Do Dąbrówek dojechali pociągiem spalinowym,
który wlókł za sobą dwa niewielkie wagony wyglądające jak, nie przymierzając,
sprzed pierwszej wojny światowej albo z dobranocki o Bolku i Lolku
na Dzikim Zachodzie. Ochrzcili go „kowbojką” i przez całą drogę zaśmiewali
się z sytuacji, w jakiej się znaleźli. Żadne z nich nigdy
wcześniej nie jechało czymś podobnym. Przedpotopowy skład zatrzymał się na
maleńkiej stacyjce, gdzie nie było nawet peronów. Rozbawione towarzystwo
wysiadało, a raczej zeskakiwało z wysokich stopni wagonu prosto na
wysypaną żwirem ziemię. Jaś, chłopak Mańki, razem ze Szczupakiem szarmancko
podawali rękę koleżankom, chroniąc je przed upadkiem albo skręceniem nogi. Poza
nimi wokół nie było żywego ducha.
Od strony zagajniczka oddzielającego przystanek
kolejowy od oddalonej o cztery kilometry mieściny zbliżał się może
dwunastoletni chłopiec prowadzący duży, rozklekotany rower z koszem na
zakupy i bagażnikiem. Smoliście czarna czupryna, smagła cera i ciemne
spojrzenie spode łba aż nadto świadczyły o podobieństwie do starszej
siostry.
- Cześć, Jacuś! – wykrzyknęła dziarsko
Mzinka i pomachała w stronę chłopca. Ona jedna znała osobiście brata
Zośki.
- Dzień dobry – przywitał się poważnie
dwunastolatek.
Z racji spoczywającej na nim
odpowiedzialności za przyprowadzenie gości czuł się ważny i prawie
dorosły. – Dajcie, co macie najcięższe.
Władowali na rower część toreb i ruszyli
ścieżką przez las.
- Marzena – zwrócił się do rudowłosej
chłopak. – Siodełko jest wolne, jak chcesz, to usiądź. Poradzę.
Mzinka zachichotała i już była
gotowa skorzystać z propozycji, gdy powstrzymały ją oburzone głosy.
- Nie ma tak!
- Co to za nepotyzm?
- Nie zgadzamy się.
Wśród śmiechów i przekomarzania
szli dalej, depcząc wyschniętą, zeszłoroczną ściółkę i resztki liści
zalegających od jesieni. Elegancka para, która w mieście otwierała pochód,
tym razem szła na samym końcu i dyskutowała o czymś przyciszonymi
głosami. Mateusz, olśniewający urodą blondyn, wyglądał na nie do końca zadowolonego,
choć łagodny uśmiech nie schodził mu z pięknej twarzy. Można by rzec, że
był nieodzownym elementem jego wytwornej osobowości. Kostka, której umysłu ani
serca nie zaprzątał już albo jeszcze żaden mężczyzna, szóstym zmysłem
wychwyciła jakiś nieuchwytny fałsz tej sytuacji, zwiastun napięcia, jakie
powstało między dwojgiem tamtych.
Dom, w którym mieszkała Zofia, był
murowanym klockiem, jakie stawiało się w czasach PRL-u. Wielopiętrowy, z sutereną,
gdzie mieściły się piwnica, kotłownia i tzw. letnia kuchnia oraz z surowym,
nigdy nie wykończonym strychem, służył wielopokoleniowej rodzinie, w której
zawsze było dużo dzieci.
W chwili, gdy przyjaciele byli już
prawie u celu podróży, dziewczyna krzątała się po domu, pomagając matce,
babci, starszej siostrze i armii złożonej z ciotek i sąsiadek w szorowaniu
do białości każdego, nawet najmniejszego detalu wyposażenia, mimo że wesele
miało się odbyć w domu ludowym. Przyjezdnym należało zapewnić nocleg, a w tak
małej miejscowości próżno by szukać hotelu. Era agroturystyki jeszcze nie
nadeszła.
- Jesteście! – Zofia porzuciła szmaty,
szczotki i miedniczki.
Radośnie pobiegła przywitać przyjaciół
zaanonsowanych przez brata. Co prawda, odkąd widzieli się po raz ostatni,
minęły zaledwie trzy dni, ale tym razem spotykali się w całkowicie innych,
jakże odmiennych od zwyczajnych okolicznościach.
- Ula! Mateusz! Kostka!... – Zofia
rzucała się każdemu po kolei na szyję.
Ściskali się, jakby to było ich pierwsze
spotkanie od wielu lat.
- No, jak jest?
- Zocha, jak się czujesz?
- Pierwsza panna młoda!
- Prawdę powiedziawszy, w ogóle się
nie czuję – dziewczyna wzruszyła ramionami. – Jest tyle roboty, że nie mam
czasu po tyłku się podrapać. Ale dajemy radę. Dla was też coś się znajdzie.
- Dawaj, w czym trzeba pomóc? – Marzena
nie zasypiała gruszek w popiele.
- Narąbać drewna? – zaoferował się Jaś.
- Nie, poczekajcie, spokojnie – Zofia
studziła ich zapał ze śmiechem. – Najpierw wejdźcie, rozbierzcie się,
rozpakujcie, powoli, powoli. Odpoczniecie po podróży, zjemy obiad i wtedy
się przejdziemy.
- Dokąd?
- Bierzesz nas na spacer?
- I tak, i nie. Trzeba przystroić salę.
Zostawiliśmy to dla was. No, ja też będę, oczywiście.
- Ekstra! – ucieszyła się Kostka. –
Podoba mi się taka robota. W życiu nie byłam w żadnym domu ludowym.
- Poważnie?
- A gdzie miała być? Zośka, ona nawet
rodziny na wsi nie ma. To stateczna mieszczka.
- No, no, tylko sobie nie mieszczka!
- Chodźcie, chodźcie – poganiała Zofia.
Prowadziła gości na piętro wąską klatką
schodową. Wszystkie ściany domu wyłożone były boazeriami i ozdobione
mnóstwem obrazków. Kostka krzywiła się w duchu na widok oleodrukowych
podobizn świętych ozdobionych sztucznymi kwiatami. Czuła się w tym obcym,
tandetnie i jednocześnie z przepychem wyposażonym domu nieswojo. Nie
lubiła kiczu, starych przedmiotów i brudu. Dziwiła się zawsze
ostrzeżeniom, które przedstawiano zwiedzającym we wszystkich muzeach. Nie mogła
sobie wyobrazić, że ktoś dobrowolnie chciałby dotknąć jakiegokolwiek eksponatu.
Ją samą odstręczała od tego świadomość, że wystawione przedmioty są stare, więc
zapewne zakurzone, niektóre wręcz wyglądają na lepiące się od brudu. Każdą
wystawę, każdą ekspozycję muzealną oglądała, trzymając ręce blisko tułowia lub
miętosząc w nich torebkę, chusteczkę albo jakikolwiek drobny przedmiot. To
zwiększało jej pewność, że nawet przez przypadek niczego innego nie dotknie.
Mimo to jej pierwszą czynnością po przyjściu do domu zawsze było umycie rąk,
jakby już samo muzealne powietrze brudziło.
Z tych samych powodów nie lubiła starych
kościołów. Nie umiała odnaleźć w ciemnym wnętrzu, które mieściło w sobie
tyle figur, obrazów, ozdób, rzeźb, krucyfiksów i innych przedmiotów
pokrytych patyną wieków. Odnosiła wrażenie, że brud wiruje w powietrzu i oblepia
wszystkich, którzy wchodzą do świątyni. Dom rodzinny Zofii z całą
pewnością nie był brudny ani zaniedbany, jednak obudził w Kostce
nieprzyjemne skojarzenia. Wszechobecne boazerie, meble na wysoki połysk,
wzorzyste dywany, niezliczone bibeloty, poduszki, serwetki i wyjątkowo
przez nią nielubiane sztuczne kwiaty, to nie było środowisko, w którym by
się dobrze czuła. Na szczęście to tylko dwie noce, a właściwie jedna, bo
przyjechali przecież na wesele. Postanowiła potraktować rzecz w kategorii
ciekawostki i nie zwracać uwagi ani na złote Matki Boskie w grubych
ramach, z oczami domalowanymi pędzelkiem maczanym w czarnej i błękitnej
farbce, ani na bujne okazy plastikowych róż, paproci i bluszczów.
Zofia otworzyła drzwi ogromnego pokoju.
- Tutaj będziecie dzisiaj spać –
obrzuciła grupę uważnym spojrzeniem. – Na tym narożniku, gdy się go rozłoży,
zmieszczą się cztery osoby. A tu jest wersalka – wskazała na przeciwległy
kąt. – To jeszcze dwie. Ty – zwróciła się do Kostki – chodź ze mną, dostaniesz
nocleg dla VIP-ów. Będziesz miała zaszczyt spędzić noc na jednym łóżku z panną
młodą, jej ostatnią w panieńskim stanie.
Kostka uśmiechnęła się blado. Była
wdzięczna koleżance za taktowne wybrnięcie z sytuacji, tym niemniej poczuła
się głupio, jak piąte koło u wozu, jedyna bez pary w tym
towarzystwie. Jednocześnie w największej skrytości ducha pomyślała, że
Zośka wybawiła ją z opresji. Nie paliła się do oglądania wieczornych
czułości sześciorga przyjaciół. Mimo że nikt jej w ten sposób nie
traktował, czułaby się jak ciotka przyzwoitka. Do tego świeża, nie zabliźniona
jeszcze rana odzywała się zawsze wtedy, gdy zakochani zajmowali się sobą i świat
wokół jakby przestawał dla nich istnieć. Ukłucie w samo serce przychodziło
zawsze znienacka, choć mogła się go spodziewać.
Jarka poznała dzięki Mańce, chociaż nikt
celowo nie aranżował spotkania. Przyjaciółka mieszkała z matką,
emerytowaną tłumaczką z języka francuskiego, na tym samym osiedlu, co
Kostka, na siódmym piętrze w drugiej klatce betonowej szafy pomalowanej na
lilaróż. W mieszkaniu brakowało męskiej ręki, ojciec Marii bowiem najpierw
zostawił żonę z malutką córeczką, a potem zmarł. Od dłuższego czasu
aż się prosiło o remont. Pomoc obiecał im młody sąsiad zza ściany, wysoki,
ciemnowłosy okularnik o imieniu Mariusz. Zobowiązał się przyprowadzić
swojego brata i we dwóch mieli szybko uwinąć się z położeniem nowych
tapet w pokojach oraz z odświeżeniem kuchni i przedpokoju.
Kostka spędzała u Mańki sporo czasu,
zwłaszcza, że była to jej najbliższa osiedlowa sąsiadka. Czasem zostawała u niej
na noc, gdy uczyły się wspólnie do egzaminów i kolokwiów lub gdy Mańka
z matką wyjeżdżały do rodziny i trzeba było zostać z czarnym
owczarkiem nizinnym o imieniu Bąbel. Chętnie zobowiązała się do pomocy
przy remoncie – sprzątania nie mogło braknąć nawet przed jego zakończeniem.
Mariusz zatrudnił do pomocy o osiem lat młodszego brata i w ten
sposób Kostka poznała Jarka. Od pierwszego spojrzenia skonstatowała, że stanowi
on niemal ucieleśnienie jej ideału: wysoki, jasnowłosy, niebieskooki, kończył
już studia prawnicze i, co najważniejsze, nie miał dziewczyny. Kostka z Mańką
przytrzymywały pracującym braciom Zimeckim długie pasy pociętych tapet, aby nie
zwijały się przy smarowaniu klejem, donosiły talerze z misternie
ozdobionymi kanapkami (specjalność Kostki), herbatą i kawą. Konstancji
trzęsły się ręce, nie miała wprawy w noszeniu szklanek na spodeczkach ani
na tacy, a tym bardziej nie chciała skompromitować się rozlaniem napoju
przed Jarkiem. Mańka z matką podśmiewały się z niej ukradkiem i mrugały
do siebie znacząco, a ona słała im piorunujące spojrzenia.
Jarek zaraz pierwszego dnia odprowadził
ją do domu i tak już zostało. Nie skończyło się bynajmniej na
komplementach dotyczących jej nóg. Remont u Mańki rozpoczął się początkiem
maja, a pod koniec czerwca szczęśliwa i dumna ze swego chłopaka
Kostka z całych sił kibicowała Jarkowi pod drzwiami, za którymi bronił
właśnie tytułu magister iuris. Była
jedną z tych młodych kobiet, które – stłoczone w ciasnym korytarzyku
UMCS-u – miały za kogo ściskać kciuki albo modlić się po cichu, czując
jednocześnie wspólnotę z pozostałymi.
Spotykali się przez całe wakacje,
codziennie. We wrześniu Jarek został powołany do odbycia obowiązkowej,
pięciomiesięcznej służby wojskowej dla absolwentów wyższych uczelni.
- Pamiętaj, pisz jak najczęściej –
powiedziała na pożegnanie Kostka.
- Będę – obiecał.
I tyle go widziała.
Mniej więcej pod koniec października dostała
jedną, jedyną pocztówkę z widoczkami Elbląga. Na odwrocie przeczytała: Serdeczne pozdrowienia z wojska
przesyła Jarek. P. S. Ćwiczymy tutaj musztrę, czyli tup, tup, raz, dwa.
„Co to, kurwa, ma być?” – pomyślała
oniemiała i popędziła do Mańki.
Wściekłość zaniosła ją piechotą na
siódme piętro, tym razem nie miała cierpliwości czekać na windę. Kipiącej
oburzeniem, rozżalonej, otworzyła drzwi matka Marii.
- Oho, Kostka wkurzona. Wchodź, mów, co
się stało.
- Cześć, no właź prędzej. – Mańka
wychynęła zza pleców rodzicielki.
- Co jest?
Kostka bez słowa podała koleżance
pocztówkę.
- Co to jest? – powiedziała Maria z najwyższym
zdumieniem. – Co to ma być? Tup, tup, raz, dwa?... Zdurniał? Mamusia coś z tego
rozumie? – podała kartkę dalej.
Matka Marii uśmiechnęła się z niedowierzaniem
i pokręciła głową.
- Idiota – zawyrokowała krótko i weszła
do pokoju.
Poza tą jedną, jedyną kartką Jarek nie
przysłał nic więcej. Kostka smutniała z dnia na dzień, choć nie traciła
nadziei. Tłumaczyła sobie jego milczenie rozmaitymi przeszkodami natury
zewnętrznej. Wojsko, brak możliwości wychodzenia z jednostki, cenzurowanie
poczty, każdy pomysł był dobry, jeśli udawało się choć na chwilę uśmierzyć
niepokój i podejrzenia, które zdradziecko podpełzały do gardła.
Święta Bożego Narodzenia były jak
katorga, w czasie której wytchnienia szukała we wnętrzu tajemniczego
świata odbijającego się w szklanych bombkach. Wpatrywała się w nie
godzinami, nie zdając sobie sprawy z tego, że płacze. Jarek nie przysłał
nawet życzeń i tego już nie potrafiła sobie sensownie wytłumaczyć.
W przeddzień sylwestra Kostka razem z Mańką
pojechały po zakupy na targ. Ich paczka jak zwykle planowała spędzić tę noc
razem, w akademikach. Potrzebowały kupić trochę słodyczy, przekąsek i składników
na kanapki. Wokół zaśnieżonej hali targowej kłębił się tłum ludzi, którzy w ostatniej
chwili dokonywali zakupów na jutrzejszy wieczór. W pewnym momencie serce
Kostki zabiło gwałtownie, jakby tknięte niedobrym przeczuciem chciało uprzedzić
wydarzenia, które miały rozegrać się w następnej chwili. Wydawało jej się,
że w tłumie mignęła jej wysoka postać o jasnych włosach, a za
chwilę była już pewna, że to nie przywidzenie.
- Mańka… – powiedziała słabo i gwałtownie
stanęła w miejscu.
Koleżanka wpadła jej na plecy. W takiej
ciżbie nie należało się zatrzymywać.
- Co robisz? – zaczęła Mańka i urwała
nagle.
Jej wzrok podążył za wzrokiem Kostki,
która zastygła w bezruchu nie bacząc na to, że tłum popychał ją i potrącał
z wszystkich stron. Z naprzeciwka, prosto na nie, szedł Jarek. Nie
widział ich. Kostka patrzyła na niego nierozumiejącym wzrokiem. Przyjechał? Nie
uprzedził? Nie zadzwonił? Pewnie nie zdążył, może dopiero dzisiaj go puścili, z Elbląga
jest tak daleko…
- O, nie – wycedziła przez zęby Mańka. –
Tak to nie będzie, mój miły kolego. Jarek! – krzyknęła nagle i stanowczo,
aż obejrzało się kilka osób. Mężczyzna zobaczył je nareszcie i lekko
uśmiechnął się, jakby zaskoczony.
- O, dziewczyny – powiedział jak gdyby
nigdy nic. – Cześć.
- Cześć? – powiedziała zdenerwowana
Maria. – I to wszystko?
Spojrzała na przyjaciółkę. Kostka stała
nadal w bezruchu i zagryzała wargi, blada, nie mogąca wydobyć z siebie
słowa.
- Jesteś w domu – wydusiła z siebie
niemal szeptem.
Głos wiązł jej w gardle. Bardziej
stwierdziła niż zapytała, zresztą, nie było o co pytać.
- No, jestem. Od poniedziałku. Właściwie
w nocy w niedzielę przyjechałem.
- Od poniedziałku? – głos Mańki brzmiał
złowieszczo, jakby za chwilę miała poprowadzić rozmówcę na rozstrzelanie.
Kostka milczała. Czuła, jak do gardła
podpełza jej dziwny chłód, ogarniający całe ciało. Myślała rozpaczliwie, że
przecież jest zima, śnieg, mróz… Cholerny mróz. To naturalne, że marzła. Zimna
zima, Zimecki Jarosław, zimno… – błąkało jej się głupio po głowie. Jednocześnie
machinalnie rozpinała płaszcz, jakby na tym mrozie dopadło ją niespodziane
gorąco. W okolicy żołądka czuła kamienny, ciężki ucisk.
- Od poniedziałku? Jesteś tu już piąty
dzień?
- Tak, mam dwa tygodnie przepustki. Co
robicie jutro wieczorem? – obojętnym tonem zmienił temat.
- Co robimy jutro wieczorem? –
powtórzyła Maria z niedowierzaniem. – Ty nas pytasz, co robimy jutro
wieczorem?
Kostka jakby bezwiednie podniosła do
czoła rękę, w której ściskała pęczek drogiej, szklarniowej rzodkiewki,
zimowego rarytasu na specjalne okazje. Jej gest wyrażał całkowitą bezradność.
- No fakt, głupio zagaiłem – roześmiał
się Jarek.
W jego śmiechu brzmiała tylko
niewymuszona swoboda.
- Przecież jutro sylwester. Pewnie
idziecie gdzieś na balety.
- Pewnie idziemy – prawie wysyczała
Maria. – A ty? Też masz plany baletowe?
- Mam, oczywiście, przecież w taką
noc wszyscy się bawią.
- Taak? To ciekawe. I gdzie niby
będziesz się bawił?
- Jadę do koleżanki.
- Do koleżanki?
– jadowity ton zdradzał emocje, które ledwo powściągała.
- Tak, do Wioli. Zresztą, nie znacie
jej. Mieszka za Głuchoniemicami.
- Ach, tak… Do Wioli. Rozumiem, za
Głuchoniemicami.
W głosie Mańki gotowała się wściekłość.
- W takim razie baw się dobrze i wszystkiego
najlepszego w nowym roku, nam się śpieszy – pociągnęła za sobą bladą jak
ściana przyjaciółkę.
- Wszystkiego dobrego – odpowiedział. –
Tobie Kostka też, co tak nic nie mówisz?
- Chodź, chodź – Maria zignorowała
ostatnie słowa Jarka.
Wyprowadziła koleżankę z placu
targowego za rękę, jak dziecko. Przez całą drogę na Plac Zwycięstwa, do
przystanku autobusowego, a potem i w autobusie Kostka nadal nie
odezwała się ani słowem. Tylko łzy jak grochy toczyły jej się po policzkach.
- Nie rycz – próbowała ją uspokoić
Mańka. – Nie rycz, bo ci łzy na twarzy zamarzną. Uduszę debila, jak pragnę
zdrowia… Nogi z dupy powyrywam. Kostka… proszę… nie płacz… Chodź,
pójdziemy do mnie. Nie możesz być teraz sama.
Matka Mańki otworzyła im drzwi, Bąbel
obskoczył je i obszczekał radośnie. Kostka, prawie sina na twarzy od
stresu, mrozu i łez, pogłaskała kudłatego psa w milczeniu.
- Oho – zawyrokowała kobieta, oceniwszy
sytuację fachowym okiem. – Niech zgadnę. Jareczek?
- Jareczek – powiedziała niechętnie
Maria, wpychając do mieszkania bezwolną, zmartwiałą Kostkę. – Bąbel, uspokój
się wreszcie, do jasnej cholery!
- Uuu… Niedobrze. Kostka, chodź do mnie.
Usiądź, dziewczyno. Tu, w fotelu, żebyśmy cię nie musiały zbierać z podłogi,
boś za ciężka. Maryniu, zrób jej herbaty albo kawy…
Kostka machinalnie poddała się poleceniom.
Jej twarz nie zmieniła wyrazu nawet wtedy, gdy matka Mańki próbowała żartować.
- Poważna sprawa… Marysiu, opowiedz, co
się stało. Przecież ta niemota całkiem języka w gębie zapomniała.
W czasie, gdy Mańka relacjonowała matce
wydarzenia, Kostka jakby odtajała w cieple mieszkania i na jej
„rozmrożonej” twarzy z powrotem pojawiły się łzy. Z każdą chwilą było
ich coraz więcej i więcej. W końcu zaszlochała rozpaczliwie. Matka
Marii westchnęła.
- No, widzę, że tutaj niewiele może
pomóc… Chyba tylko kutia. Mam jeszcze od Wigilii. Kostka, zjesz trochę kutii?
- M… y… hy… – dziewczyna zaniosła się
płaczem.
Mańka wybiegła z pokoju i w rekordowym
tempie powróciła z solidną porcją specjału. Na widok miseczki z ulubionym
smakołykiem Kostka nareszcie nieco się ożywiła. W milczeniu pochłonęła
przysmak, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach. Maria razem z matką
przyglądały jej się przez cały czas uważnie.
- Jeszcze?
- Poproszę – skinęła głową Kostka i pociągnęła
nosem.
Było to jej pierwsze słowo na drodze
żmudnej rekonwalescencji.
- Będzie żyła – zawyrokowała matka Mańki
i obie uśmiechnęły się do Kostki.
Jarek jeszcze tylko raz stanął na drodze
dziewczyny. Spotkawszy go jakiś czas później na ulicy ze wspomnianą Wiolą za
rękę, zaczepiła ich i przywitała się ostentacyjnie, taksując przy tym
uważnym, bezczelnym spojrzeniem konkurentkę z góry na dół. W pierwszej
chwili poczuła, że jeszcze nigdy i przez nikogo nie została tak
straszliwie upokorzona. Porzucił ją tak beztrosko dla takiego czegoś, dla tego z grubsza ociosanego kołka o wyglądzie
członkini koła gospodyń wiejskich! Śmiertelnie ugodzona duma i urażona
ambicja kazały jej jednak natychmiast przekuć porażkę w sukces. Skoro
wolał takie coś od niej, to widać
kompletnie na nią nie zasługiwał, bo był ślepym i niedorozwiniętym głupkiem.
Wsiowy babon będzie dla niego w sam raz wystarczający! Rozdział
zatytułowany „Jarek Zimecki” Konstancja Bilczecka nie tak zamknęła, ale
zatrzasnęła z hukiem tamtego dnia.
Wszystkie te, świeże jeszcze,
wspomnienia wróciły do niej na ułamki sekund, gdy posłusznie dała się prowadzić
Zofii na drugie piętro. Drewniane schody dudniły pod zamaszystymi krokami
gospodyni przeskakującej po dwa stopnie.
- Tutaj – pchnęła drzwi prowadzące do
zagraconej klitki.
W kiszkowatym, długim a wąskim
pokoju mieścił się stół z czterema krzesłami, błyszczący politurą kredens
z początku lat siedemdziesiątych, szafa i długi rząd biblioteczek
zastawiony od podłogi po sufit książkami, ciasno ustawionymi w podwójnych
rzędach i poupychanymi w poprzek w każdej wolnej przestrzeni. W tym
miejscu Kostka poczuła się znacznie lepiej. Tam, gdzie znajdowało się tyle
książek, musiało być dobrze.
Szafę zasłaniała prawie w całości
wisząca na wierzchu śnieżnobiała suknia Zofii z odkrytymi ramionami,
obficie ozdobiona koronkami, a u dołu falbanami i białymi
kwiatami. Na sukni rozwieszony został długi, prosty, półprzeźroczysty welon.
Czółenka na wysokiej szpilce stały wsunięte do połowy pod szafę. Na widok tego
uroczystego i jakby ostatecznie pieczętującego nieodwołalność powziętej
decyzji stroju Kostka poczuła coś jakby dreszcz przenikający ją całą, trochę z zachwytu
nad tą odmiennością Zośczynego świata, a trochę ze zgrozy, jaką pociągała
za sobą powaga zbliżającej się chwili.
Równolegle do regałów z książkami
stał szeroki tapczan tapicerowany w okropnym, buraczkowym kolorze, którego
szczerze nie znosiła.
- Tutaj będziemy sobie spokojnie spały –
powiedziała Zofia. – Rozgość się, o, tu możesz położyć swoje rzeczy.
Potrzebujesz się przebrać?
- Nie, tylko ręce bym chciała umyć.
- Chodź, pokażę ci, gdzie jest łazienka
i zaraz schodzimy na obiad.
no, nieźle... grubo... takie "Agnieszka już tu nie mieszka", tylko jakby nieco na odwrót... tylko zachodzę w głowę quo modo, jakim sposobem ta Agnie... Jareczka... stop, wróć!... ten Jareczek wytrzasnął tę swoją wiejską gospodynię Wiolantynę?... korespondencyjnie?... bo przecież nie przez net, nie te czasy... chociaż to jest pewnie jakoś do wymyślenia... różne fikuśne scenariusze życie pisuje i bez kutii nie ogarnie się tego...
OdpowiedzUsuńtak naprawdę, to Wiolasia mogła być niczego sobie, ale rywalkę zawsze się widzi jako paszteta...
p.jzns :)
Może poznał ją, będąc na przepustce?
UsuńObiektywnie nie możemy stwierdzić, jaka była Wiolasia, więc trzeba zdać się na ocenę Kostki.
znaczy na wcześniejszej przepustce?... bo jakoś trzeba wyjaśnić jego milczenie pocztowe przerwane jedynie lakoniczną kartką...
Usuńtak, jak znam realia studenckiego woja w tamtych konkretnych latach, to od początku turnusu tam był luzik i nie było problemu z przepustką nawet już po dwóch tygodniach... więc nadmiarem zajęć trudno to milczenie wytłumaczyć...
ale mógł tej ją poznać w pociągu już na początku, gdy jechał do tego woja, a ona np. do jakichś krewnych w odwiedziny, zgadali się, że z sąsiedzkich stron, bajera, bajera, zaiskrzyło, a Kostkę nagle z serca /umysłu?/ wydmuchnęło... to jest możliwy wariant...
...
no jasne, innej oceny nie znamy, tylko wyjaśniam, dlaczego może być ona mało miarodajna :)
Gdybając, możemy wygdybać wiele wersji. Może Jareczek od początku robił na dwa fronty? Tego też nie możemy wykluczyć.
Usuńto mi nie przyszło do głowy ze względu na to zdanie:
Usuń"Spotykali się przez całe wakacje, codziennie."...
ale faktycznie nie wyklucza to robienia na dwa fronty..
mogło być tak:
"Spotykali się przez całe wakacje, codziennie. Było cudownie. Biedna Kostka, skąd mogła wiedzieć, że gdy w chwilach, kiedy Jarka nie przy niej nie było, na drzwiach pewnego sklepiku warzywnego w mieście wisiała kartka 'wyszłam na pocztę'?"...
LOL...
W czasach, gdy byłam studentką, nie takie przypały miały miejsce :-)
UsuńDobry pomysł z tymi linkami do poprzednich rozdziałów.
OdpowiedzUsuńDokładnie oddany klimat podobnych domów , gdzie boazeria wiodła prym, czasem miałam wrażenie, że taka boazeria pochłania całe świeże powietrze w domu.
Ludzie po latach wydają się kompletnie różni od zapamiętanych, ale to także my się zmieniamy:-)
Takich domów zachowało się jeszcze dużo, sama widziałam, będąc przez jakiś czas na wsi. Ale nie tylko na wsi - daleko nie trzeba szukać. W bloku moich rodziców co drugie mieszkanie jest tak oboazeriowane, że nawet balkonom nie przepuścili.
UsuńDziękuję Ci za ciekawą lekturę przy porannej herbatce. Co to dalej będzie? Już jestem ciekawa.
OdpowiedzUsuńFrau Be, proszę trzymaj kciuki. Dzisiaj mam po południu bardzo nieprzyjemny zabieg. Ale póki co delektuję się Twoją powieścią i staram się nie myśleć o tym, co mnie czeka...
A boazerii nie lubię, to tak przy okazji.:)
Boazerie to jakaś odległa epoka...
UsuńOczywiście trzymam kciuki, będę o Tobie myśleć.
Opowieść można by rzec mi bliska, bo mieszkam na zacofanym ekonomicznie terenie niedaleko granicy z Ukrainą :-) Jeszcze odniosę się do komentarza powyżej, a mianowicie ja nadal mam boazerię na korytarzu :-) Co by nie powiedzieć, ma jedną zaletę, trwałość, jakiej dzisiejsze panele nie posiadają :-)
OdpowiedzUsuńO. kurczątko! Ale Cię wyniosło... No, mnie też nielepiej.
UsuńW mieszkaniu moich rodziców też pokutuje w przedpokoju boazeria, na widok której mama niemal dostaje histerii, tak chciałaby się tego pozbyć, bo już patrzeć na to nie może. Natomiast ja, przychodząc tam, nie mam wcale poczucia, że jest brudno. No bo nie jest :-)
Ja przez lata przyglądania się na ta boazerię już się z nią oswoiłem i może dlatego jestem tak bezkrytyczny. Ale faktem jest że na panelach widać więcej i wymagają częstszej pielęgnacji, a że boazeria to relikt PRL? :-) Od minionej epoki nie uciekniemy :-)
UsuńAni myślę uciekać od minionej epoki. Wręcz przeciwnie, chętnie bym do niej wróciła.
UsuńW sumie teraz też mamy coś na kształt komuny bis, z tym że z bardziej obrzydliwą twarzą :-)
UsuńZdecydowanie bardziej obrzydliwą!
Usuńgłęboko w historię. pare lat trzeba jeszcze dogonić.
OdpowiedzUsuńSię dogoni, nie bój żaby.
UsuńHistoria bardzo mi się podoba. Będę zaglądać częściej.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do obejrzenia mojego nowego obrazu!^^
Dziekuję.
UsuńCzytając część 4 rozdziału I, zastanawiałam się,ile wcześniejszych tekstów przeczytałam. Nastawiałam się na ich odszukanie, a tu niespodzianka-na marginesie podano wszystkie na tacy. Ty to jednak inteligentna cholernie bestia jesteś, przewidziałaś moje "zagubienie'. mój narzeczony do sanatorium pojechał i tam znalazł swoją Wiolę. Też miał problem ze szczerą rozmową. A wiejskie wesela do dziś mają swój urok, jakiego w mieście nie uświadczysz. W roku 2004 przedpokojową boazerię zamieniłam na glazurę.Usciski.
OdpowiedzUsuńCiesze się, że komuś ten mój "spis treści" z linkami pomaga. Jest sens go robić!
Usuń