30 listopada 2025

205. Park, czyli poligon

Moja Psiapsi, wybierając się do mnie, od pewnego czasu nie wchodzi do mnie na drugie piętro, ze względu na uszkodzone kolano. W lecie spotykałyśmy się przeważnie w dwóch miejscach: w Parku Seniora obok mojego bloku albo w Parku Papieskim przy katedrze (ziemia święta, bo kiedyś wylądował na niej pierwszy obrońca pedofilów i odtąd nosi jego imię). Po iluś tam doświadczeniach i spostrzeżeniach dochodzę do wniosku, że ławka w parku to rodzaj poligonu.

Pierwsza misja specjalna to wybór ławki. Mimo że jest ich od groma, to ludzi też jest od groma, co czyni ławkę specjalną strefą strategiczną.

Najpierw należy rozpoznać teren. Ustalić, kto siedzi w pobliżu, bo każdy element ma znaczenie. Taktyka zajmowania miejsca może okazać się skomplikowana, gdyż ze względu na nasze wolne tempo (kolano Psiapsi!) w ostatniej chwili może pojawić się znikąd (i oczywiście się pojawia) ktoś, kto zasiada na upatrzonej przez nas ławce ułamek sekundy przed nami. Bo musi siedzieć, taka jego mać, akurat właśnie tutaj!

Czasami pojawiają się nieproszeni goście, np. wiewiórka, która traktuje ławkę jak swoją własność i patrzy na nas wyzywająco. No i wtedy ogarnia nas poczucie winy, że nie mamy przy sobie orzechów. A przecież jesteśmy tylko gośćmi na jej meblu. Zachowujemy zimną krew, bo lubimy zwierzęta. Gorzej, jeśli usadowi się koło nas bąbelek machający lodami albo w najbliższym sąsiedztwie uplasuje się grupa hałaśliwej i rzucającym obficie mięsem młodzieży. Dlatego ochrona terytorium też wymaga sprytu.

Naturalnymi barykadami przeciwko nieproszonym współsiedzącym, którym akurat zachciało się pogadać (dlaczego właśnie z nami?!) są gigantyczna torebka Psiapsi, wiaderko z aronią, które mi przywiozła, reklamówka buraków i marchewki. Artefakty owe, umiejętnie rozłożone, chronią NASZĄ ławkę przed inwazją.

Siedząc na ławce, jesteśmy bezustannie wystawione na strzały spojrzeń: emerytki z kijkami do nordic walkingu, rozwrzeszczanej gówniarzerii, ludzi tkwiących w oknach, wyfiokowanej paniusi z miniaturowym pieskiem, staruszka z demonstracyjnie niesioną gazetą. Psiapsi pali, więc w jej kierunku lecą spojrzenia jeszcze bardziej jadowite niż na mnie. Podskórnie czuję, że i tak jestem poddawana surowej ocenie i miażdżącej krytyce. No, nie dziwota. Wybiegłam wszakże na spotkanie Psiapsi tak jak stałam: ubrana w za duże i wiszące jak dwa worki spodnie od błękitnego dresu, górę od piżamy i pantofle (dla niezorientowanych: kapcie-papcie-laczki). Koniec końców dochodzę do wniosku, że zwykła ławka to państwo w państwie. Zresztą, tak jak w prawdziwym państwie, srają na nas z góry.

Rząd.

Ptaków oczywiście.

NASZA ławka w Parku Seniora (ta z lewej)

26 listopada 2025

204. Wojtyła i seksturystyka

Wojtyła wiedział – bez cienia wątpliwości. Udowadnia to niezależny holenderski dziennikarz od lat mieszkający w Polsce, Ekke Overbeek w książce Maxima culpa. Jan Paweł II wiedział. Bezkrytycznych wielbicieli kościoła katolickiego uprasza się o niepodnoszenie larum, że to kolejny element nagonki na kościół i podnoszenie ręki na największą świętość narodową. Jaka to „świętość”, o tym poniżej.

Karol Wojtyła miał wiedzę o pedofilii w polskim kościele jeszcze w czasach krakowskich. Już w latach 60-tych (!) wiedział o ks. Józefie Lorancu, ks. Bolesławie Sadusiu i ks. Eugeniuszu Surgencie, którzy mu podlegali.

Ks. Józef Loranc z archidiecezji małopolskiej za pedofilię został wysłany przez Wojtyłę do klasztoru. Niestety, wpadł w ręce wymiaru sprawiedliwości i spędził dwa lata w zakładzie karnym. Tylko dwa lata za złamanie życia ofiarom! Po wyjściu z więzienia został przywrócony do pracy i ciąg dalszy jego kariery wyglądał tak, że był przenoszony z parafii do parafii, bo doświadczenie z odsiadką niczego go nie nauczyło.

Ks. Bolesław Saduś dopuszczał się nadużyć seksualnych wobec chłopców na katechezach. Oczywiście był przenoszony z parafii do parafii. Gdy matki uczniów zaczęły mówić, dostał w nagrodę przeniesienie do Austrii, na probostwo. Taka spotkała go „kara”! Przenosił go oczywiście wynalazca sakralnej seksturystyki, Karol Wojtyła, przy czym zataił przed austriackim kardynałem przyczynę przeniesienia. Jest to klasyczny przykład zamiecenia sprawy pod dywan, jak w wielu innych przypadkach.

Ks. Eugeniusz Surgent przez kilkadziesiąt lat molestował dzieci w różnych małopolskich parafiach, będąc przenoszonym z jednej do drugiej. Wojtyła wiedział o jego przestępstwach, obiecał sprawą się zająć, no i się zajął – uciszył sprawę.

Obrońcy wynalazcy seksturystyki kościelnej podnoszą, że w czasach PRL-u to UB fabrykowało dokumenty. Jest to ewidentna nieprawda, zwłaszcza, że dbano wówczas, aby nie nadepnąć na odcisk kościołowi, a UB nie miało żadnej wiedzy na ten temat.

Wojtyła był informowany o przestępstwach zarówno przez osoby świeckie, jak i przez księży. Wiedział o zbrodniach pedofilskich jeszcze na długo przed obraniem go papieżem. Gdy został Janem Pawłem II, w dalszym ciągu kontynuował politykę zamiatania przestępstw pedofilów pod dywan. W świetle dokumentów, do których dotarł Overbeek, nie da się dłużej podtrzymywać bajeczki o dobrotliwym staruszku oszukiwanym przez urzędników watykańskich. Śledztwo dziennikarskie potwierdziło bez wątpienia, że Wojtyła używał słowa „przestępstwo”, więc miał całkowitą świadomość, co się dzieje. Źródła są wielorakie, w tym listy samego „świętego” papy. Mamy do czynienia ze zjawiskiem masowym, a jednak Jan Paweł II nie odnosił się do polskich przestępstw w ogóle, a do tych na świecie prawie w ogóle. Za każdym zdaniem winni byli: społeczeństwo i zepsuta kultura Zachodu. Milczał też na temat ofiar. Po raz pierwszy wydusił z siebie, że problem istnieje, w 2001 roku, a więc pod koniec wieloletniego pontyfikatu, pod naciskiem kardynała Ratzingera. Notabene, papież Franciszek też nie chciał się zająć tą sprawą w Polsce, która była dla niego wielkim problemem. Jemu też zależało na tuszowaniu przestępstw.

Czy Ekke Overbeek jest wiarygodny? Tak. Przeprowadził rzetelne śledztwo dziennikarskie, które ujawniło z całą mocą hipokryzję naszego „świętego”. Zresztą, hipokryzja to za słabe słowo. Tuszując bowiem przestępstwa, sami stajemy się przestępcami. Autor książki trafił w czuły punkt polskiego kościoła, który przez cały czas robi tylko to, do czego jest zmuszony przez siły zewnętrzne. Świecka komisja powołana do badania tych przestępstw jest fikcją, nie ma nawet dostępu do dokumentów. Pora byłaby już najwyższa na odjaniepawlenie Polski, jesteśmy jednak wciąż bastionem ciemnoty. W Krakowie na przykład, ze względów bezpieczeństwa, odwołano spotkanie autorskie Overbeeka, katolicy bowiem są jak muzułmanie.

Można utyskiwać na odbrązowienie postaci naszego „santo subito”, ale nie ulega wątpliwości, że był on odpowiedzialny za ukrywanie pedofilii w kościele katolickim. W przeciwnym razie autor już by siedział za oszczerstwa, pomówienia, upowszechnianie nieprawdy. Za nierzetelność dziennikarską zaś wypadłby z zawodu.

Książkę Overbeeka gorąco polecam.

21 listopada 2025

203. Mąż, uczniowie i sąsiedzi

O tym, że interesuje mnie onomastyka (nazewnictwo), mieliście już możliwość przekonać się w notce na temat nazw miejscowości. Dzisiaj będzie z innej beczki.

Czy zastanawialiście się kiedyś nad nazwiskami znaczącymi? Nawet nie przypuszczałam, że jest ich tak dużo. Przepuściłam przez głowę wszystkich przyjaciół, koleżanki, kolegów, znajomych, znajomych znajomych, własnego eksmęża (ja noszę swoje własne nazwisko, córka też moje), dawnych i aktualnych uczniów, osób publicznych i na stanowiskach, sąsiadów, studentów z maminej i wujkowej uczelni, współpracowników, znanych mi blogerów, krewnych-i-znajomych Królika i wszystkich świętych, selekcjonując ich nazwiska, czyli odrzucając te nieznaczące. Podzieliłam je sobie na grupki według własnych kryteriów. Napracowałam się przy tym okrutnie i długo mi zeszło, ale z ilości zebranego materiału jestem dumna. Może odnajdziecie tu siebie? Kto wie?

Najśmieszniej było przy zrostach (zrost to jest wyraz utworzony przez sklejenie ze sobą dwóch, tak jak Wielkanoc): Bezdziecka, Białowąs, Boligłowa, Dajworek, Kwasigroch, Małodobry, Małolepszy, Mącidym, Męczywór, Nowosiadły, Ojczenasz, Ostropolski, Palkij, Pędzimąż, Skoczylas, Starybrat, Stuligrosz, Szumilas, Wiercigroch, Wilczopolski, Solibieda.

Następna grupa to nazwy zawodów, pozycji społecznej, pełnionych funkcji: Bednarz, Blacharczyk, Doktor, Fornal, Gonciarz, Hajduk, Karczmarz, Kmiotek, Kołodziej, Kowal, Kramarz, Krawiec, Krawczyk, Król, Kucharczyk, Kuśnierz, Panek, Pieczychlebek, Rybak, Rymarz, Skrzypek, Tokarz, Wojewoda, Woźny, Żak.

Krawiec
Dość oryginalnie brzmią nazwiska, które oznaczają rozmaite czynności wyrażone czasownikami w różnych formach: Czekaj, Drapała, Dyszy, Gruchała, Kuś, Pisz, Porosło, Ruszała, Ruchała, Sycz, Szura, Wlazło.

Całe mnóstwo nazwisk to nazwy zwierząt: Baran, Bąk, Bober, Czajka, Czapla, Czarniak, Drozd, Dudek, Dzik, Dziobak, Gąska, Gołąb, Gołąbek, Jaskółka, Jastrząb, Jastrząbek, Kaczor, Karp, Kawka, Kocur, Kogut, Kokoszka, Konik, Koń, Kot, Kos, Kozioł, Kraska, Kret, Kruczek, Kruk, Kura, Lelek, Lew, Lis, Miś, Mrówka, Mszyca, Mucha, Myszka, Pająk, Rak, Rumak, Rybka, Ryś, Sikora, Sobol, Sosnówka, Sowa, Sroka, Szczupak, Szczur, Szczurek, Warchoł, Wilczek, Wilk, Wróbel, Zając, Zięba, Żuczek, Żuk.

Żuczek

Pokrewne są nazwiska „roślinne”: Dąbek, Fijołek, Fikus, Kąkol, Lipa, Łoza, Pokrzywa, Szyszka, Śliwa, Trawka.

Trawka

Niezwykle apetyczne są nazwiska związane z kulinariami (mniam!), w tym naczynami i przyrządami: Budyń, Chmiel, Grzybek, Jajo, Jarosz, Kapusta, Kasza, Kawa, Kiełbasa, Kisiel, Kiszka, Kubek, Lizak, Maślanka, Mleczko, Orzech, Owoc, Pietrucha, Pietruszka, Pokrywa, Pokrywka, Rydzyk, Rzepka, Słonina, Soja, Spyra, Surówka, Szczypior, Szczypta, Szpyrka, Tarka, Tatar, Tłuczek, Tokaj, Warzocha, Ziemniak, Żurek.

Ziemniak
Są też nazwiska określające pewne cechy: Biały, Chytry, Czarny, Duży, Gamoń, Górny, Gruby, Lekki, Lichota, Mały, Nabożny, Nędza, Nieuważny, Posłuszny, Rączy, Stęchły, Suchy, Szalony, Szczerbaty, Śląski, Śpioch, Twardy, Ważny, Zawada, Zimny.

Szalony

Mamy również ładny zestawik nazwiskowych części ciała: Cyc, Fiut, Główka, Gnat, Kędzior, Kłak, Kostka, Noga, Paluch, Pępek, Pięta, Pupa, Pupka, Rączka, Skóra, Wąs, Wąsik, Żyła, Żyłka.

Pupka

Nazwiska będące nazwami narodowości: Czech, Litwin, Niemiec, Polak, Rusin, Szwed, Węgier.

Śmieszna sprawa z dniami tygodnia – zabrakło jeszcze trzech: Czwartek, Niedziela, Piątek, Sobota, Środa.

Czasem dzieje się tak, że dana osoba przedstawia się dwoma imionami. Jedno z nich jest jednak nazwiskiem: Adam, Anzelm, Bartosz, Filip, Jacek, Janeczek, Janusz, Lech, Pawełek, Szczepanek, Urban, Zygmunt.

I takie fajne różne przedmioty: Ampuła, Armata, Bal, Barłóg, Blok, Bochenek, Broda, Bucior, Cygan, Czapka, Cząstka, Domino, Dymek, Góra, Góral, Grzebyk, Grzywka, Gwóźdź, Kępa, Kieca, Kloc, Kłoda, Koniec, Kozak, Krok, Kula, Kwiecień, Łata, Łopatka, Mendel, Motowidło, Motyka, Lepianka, Pałka, Pas, Pielucha, Piórko, Pokrywa, Pudło, Pudełko, Szydło, Szydełko, Ożóg, Rożek, Róg, Świątek, Świder,  Tuleja, Węgiel, Zegar.

Zegar

Na koniec Mieszanka Wedlowska nazwisk o pozostałych, różnych znaczeniach: Błąd, Chmura, Dziadzio, Guzek, Mazur, Piekło, Suszek, Szatan, Szopa, Świat, Świst, Ułomek, Wzorek, Zabawa, Zapadka, Zawora, Ziomek.

Szatan

17 listopada 2025

202. Wesolutkie AGD

Kiedyś świat był prosty. Miałam czajnik, nalewałam wody, stawiałam na gazie. Woda się zagotowała, kawa gotowa. Koniec. A dzisiaj? Kupiłam czajnik elektryczny i dostałam do niego książkę grubszą niż „Władca Pierścieni”. Dowiedziałam się, że przed pierwszym użyciem muszę czajnik umyć, ale nie zanurzając go w wodzie. Nie wolno gotować mniej niż pół szklanki, ale też nie wolno gotować pełnego. Nie wolno dotykać, kiedy gorący. Nie wolno używać do niczego innego niż gotowanie wody, co trochę podcięło mi skrzydła, bo akurat miałam ambitny plan ugotować w nim jambalayę.

Pralka to już nie urządzenie, ale centrum dowodzenia NASA. Kiedyś były gałki: „pranie”, „płukanie”, „wirowanie”, „temperatura”. Teraz programów jest tyle, że mam wrażenie, że pralka wie o moich ubraniach więcej niż ja. Mam m.in. tryby: „bawełna bardzo brudna”, „bawełna lekko brudna”, „syntetyki średnio obrażone”, „wełna melancholijna” i „program eko, który pierze trzy dni, żeby oszczędzić dwie krople wody”.

Prawdziwym mistrzem instrukcji jest odkurzacz, ten, co sam jeździ. Zanim odpaliłam, aplikacja w telefonie kazała mi zarejestrować urządzenie, połączyć je z Wi-Fi, narysować mapę mieszkania i jeszcze nadać mu imię. Bo przecież jak inaczej odkurzacz ma wiedzieć, że jest Włodzimierzem? Dopiero wtedy zaczął jeździć. Do czasu, aż wciągnął skarpetkę Dzieciątka i doznał kryzysu egzystencjalnego, sygnalizując w aplikacji: „Error 34 – obiekt niepożądany w mechanizmie obrotowym”. Matko. Kiedyś człowiek po prostu się schylał, wyciągał skarpetkę z rury i koniec.

No i oczywiście wisienka na torcie – smartfon. Tu instrukcji już w ogóle chyba nikt nie czyta, bo i tak nikt tego nie zrozumie. Zresztą wszystko „jest intuicyjne”. Tak. Dopóki nie okazało się, że włączyłam latarkę, która świeci od tygodnia, a bateria znikła szybciej niż moje postanowienia noworoczne.

Mikrofalówka to już absolutna klasyka. Kupiłam ją, bo myślałam: „Co może być trudnego we włożeniu jedzenia, naciśnięciu guzika i wyjęciu gorącego?”. Ale nie. Instrukcja powiedziała mi, że nie wolno wkładać metalowych przedmiotów (kto by się spodziewał!), że niektóre talerze są „półmikrofalowe”, a jedzenie trzeba przykrywać specjalną przykrywką, bo inaczej zginę w Armagedonie. A i tak kończy się tym, że moja zupa jest gorąca jak lawa na brzegach talerza, a w środku zimna jak serce urzędnika skarbowego.


Ekspres do kawy wymaga wejścia na poziom filozoficzny. Dawniej parzyło się kawę „zalewajkę”. Teraz ekspres każe mi wybierać spośród kilkunastu rodzajów napojów, o których nigdy nie słyszałam. „Czy chcesz lungo, ristretto, flat white, macchiato czy latte artystyczne w kształcie łabędzia?” A ja po prostu chciałam pół kubka zwykłej kawy, którą mogłabym dopełnić mlekiem. W dodatku ekspres codziennie przypomina, że „Czas na odkamienianie”, więc musiałam kupić specjalny płyn droższy niż sam ekspres. I po co mi to było?

Nie wiem, jak Wam, ale mnie instrukcje obsługi tylko dodają pracy. Bo zamiast zrobić kawę, grzać obiad czy poczytać blogi, tracę pół życia na studiowanie, jak do tego w ogóle dojść. No ale w sumie mamy XXI wiek – epokę, w której do używania sprzętu AGD trzeba mieć co najmniej dyplom z inżynierii kosmicznej. A dawniej człowiek po prostu robił kawę, pranie i podgrzewał jedzenie w garnku. Dziś najpierw kurs on-line, potem instalacja aplikacji, a na końcu i tak trzeba zadzwonić do sąsiada, żeby pokazał, jak to włączyć.


Jestem nieco przerażona, bo w planie mam zakup air frayera i SodaStream.

13 listopada 2025

201. Przyszybczenie

Jotka poruszyła niegdyś temat „pożeraczy czasu”. Ja sama dowiedziałam się ciekawej rzeczy o kolejnym, tym razem naturalnym „pożeraczu”, a może „przyśpieszaczu”. Podobno Ziemia z jakiegoś tajemniczego powodu obraca się nieco szybciej. Co za tym idzie, kurczy się doba. Dobra wiadomość jest taka, że (jeszcze) nieodczuwalnie. Ostatnia z najkrótszych dób miała miejsce 5 sierpnia 2025 r. i była krótsza od „standardowej” o 1,25 milisekundy. Oprócz tej daty, krótsze doby wystąpiły 9 lipca 2025 r. (1,23 milisekundy) i 22 lipca 2025 r. (1,36 milisekundy).

Rekord w historii pomiarów padł 5 lipca 2024 r. – różnica wyniosła 1,66 milisekundy. Naukowcy nie zbadali jeszcze dokładnie tego zjawiska, a różni badacze podają różne hipotezy na temat jego przyczyn. W każdym razie zegary atomowe się nie mylą. No i to by wyjaśniało, dlaczego ciągle brakuje mi/nam czasu 😄.

Co ciekawe, teoria względności Alberta Einsteina połączyła czas i przestrzeń w jedno – czasoprzestrzeń. W rezultacie w zależności od tego, w jakiej części czasoprzestrzeni się znajdujemy, czas płynie szybciej lub wolniej.

Aha, no to już wiem, że moja czasoprzestrzeń zawodowa jest zupełnie niekompatybilna z domową. W tej pierwszej czas płynie bardzo wolno 🤬, a w drugiej zdecydowanie za szybko 😡.

Ponoć astronauci na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej starzeją się nieco wolniej niż my. A że wraz ze wzrostem grawitacji czas upływa wolniej, to można zaryzykować twierdzenie, że głowa starzeje się szybciej niż nogi 😅. Nic, tylko wystrzelić się w kosmos! 🚀

Z moich doświadczeń wynika, że czas jest dziwnie elastyczny. Mogę spędzić dwie godziny na czytaniu blogów i odczuwam to jako 5 minut. Za to dwudziestominutowe oczekiwanie w kolejce do lekarza wlecze się przez całą wieczność.

Czas jest wszędzie: w zegarkach, w telefonach, w kalendarzach, ale gdy naprawdę go potrzebuję, to nie ma go nigdzie! Może właśnie ten paradoks sprawia, że życie staje się absurdem: mam narzędzia do tego, żeby nad nim panować, a tymczasem to on panuje nade mną. Im bardziej próbuję „zarządzać czasem”, tym szybciej on ucieka (widocznie nie lubi, żeby nim rozporządzać wedle własnego widzimisię). Najgorzej ma moja Psiapsi: ona zawsze „nie ma czasu”. „Cóż, ja mam dwa, to jeden ci pożyczę” – odpowiadam zazwyczaj, jako ta najlepsiejsza przyjaciółka. Tak naprawdę nie mam wpływu na jej organizację dnia.

Wychodzi z tego wszystkiego, że presja upływu czasu ⌚ definiuje rytm naszej egzystencji na amen ⏰. Chyba żeby nie 😉



09 listopada 2025

200. Niech to szlag!

Mówimy, że ktoś przeklina albo posługuje się wulgarnym językiem. Przekleństwa i wulgaryzmy są ze sobą utożsamiane, a niesłusznie. Jaka to różnica? – można zapytać. Ano, taka:

Na zachętę przykład: mówiąc „kurwa mać”, używam tylko wulgarnego języka, ale gdy złorzeczę „niech go szlag trafi!”, to już jest przekleństwo. Czaicie bazę?

Otóż wulgaryzm jest słowem lub wyrażeniem nieprzyzwoitym, obraźliwym albo nieakceptowalnym społecznie. Koniec, kropka.

Przekleństwo natomiast ma charakter religijny, magiczny, służy wyrażeniu życzenia komuś nieszczęścia (z rzadka szczęścia).

Tak więc, o ile słowo powszechnie widywane na murach w różnorodnych wariantach ortograficznych (od „chuj” po „hój”) jest wulgaryzmem, o tyle moje ulubione żydowskie powiedzenie: „Obyś rósł jak rzodkiewka – głową w dół!” jest przekleństwem, chociaż nie zawiera wulgaryzmów.

Stąd:

- gdy mówimy „dupa”, „debil”, „gnida”, „srać”, „jebać”, „skurwysyn”, „rzygać”, „lizać się”, to stosujemy wulgaryzmy,

- gdy mówimy „niech cię diabli!”, „niech cię piorun strzeli”, „niech to szlag trafi”, „oby się twoje słowa w gówno obróciły”, ,,niech zdycha w męczarniach”, „do licha!”, „sto lat!”, „na zdrowie!”, to przeklinamy. Tak, te dwa ostatnie to też przekleństwa 😁.

Czy mieliście tego świadomość?

Znacie jakieś oryginalne wulgaryzmy albo przekleństwa?


04 listopada 2025

199. Niecodziennik – cz. 6 pt. „Wesoły weekendzik”

1. Jak zwykle przed grobingiem, zaopatrzyłam się w znicze. Chcąc uchronić je przed kotami, musiałam znaleźć na nie miejsce. W moim ciasnym mieszkaniu to jest wielkie przedsięwzięcie logistyczne, ponieważ nie mam już ani centymetra wolnej kubatury i nic nigdzie się nie mieści. Wszystkie szafy i szafki wypchane są do granic możliwości. Długo zaglądałam wszędzie po kolei – bez rezultatu. Bliska płaczu usiadłam i wyobraziłam sobie, że jestem Pomysłowym Dobromirem.

Długo myślałam bezskutecznie, w końcu synapsy mi się zderzyły i zaiskrzyło, piłeczka podskoczyła na głowie. Bingo! Pusto było… w piekarniku. No więc z radością wtryniłam tam znicze. Kilka dni później z kuchni dobiegł mnie straszliwy ryk:

- Jezus, Maria!!!

Poderwało mnie z krzesła i pobiegłam za głosem. Na środku kuchni stało Dzieciątko.

- Co to jest?! Dlaczego to tu jest?! Dlaczego mi nic nie powiedziałaś?! Chciałam odgrzać pizzę!

- Nooo… chyba ci mówiłam… Chyba.

Dziecię wymownie popukało się w czoło, a ja przystąpiłam do akcji ratowniczej pod kryptonimem „Dymiący piekarnik”. I wiecie co? Znicze są jednak bardzo odporne na wysoką temperaturę. Nawet plastikowi nic się nie stało.

2. Weekend pod patronatem Wszystkich Świętych i Dnia Zadusznego sprawił, że do dzisiaj mam oczy na szypułkach.
Mianowicie 1 listopada zmarła ciotka, na raka trzustki, a jakże. Jednocześnie na Facebooku pojawiła się klepsydra – zmarła mama mojej byłej „przyjaciółki” (kiedyś o niej - tej „przyjaciółce” - pisałam TUTAJ). Szkoda. To całe lata znajomości i wspomnień, od podstawówki. Bardzo mnie lubiła i z wzajemnością. Jeszcze dobrze nie ochłonęłam po tej rewelacji, jak na Facebooku wyskoczyła mi przed oczy kolejna klepsydra. Wcześniej zmarł mąż tej samej „przyjaciółki”. W pierwszej chwili myślałam, że to jakiś niesmaczny żart halloweenowy. Ale nie był. Prawie się popłakałam, bo to druga osoba z jej otoczenia, którą lubiłam. Był dobrym człowiekiem i miał fajne poczucie humoru. Jednak… W obliczu śmierci współczuję nieboszczykom, natomiast w tym wypadku nie jestem w stanie wykrzesać nawet odrobiny współczucia dla tej, która została. Na pewno cierpi, to oczywiste, ale to, co kiedyś we mnie pękło, pękło nieodwracalnie.