No i klops. Skończył się okres świąteczno-noworoczny,
jutro trzeba będzie dymać do kołchozu i uprawiać ugór. Od pewnego
czasu okres grudniowy nie należy do moich ulubionych, ale nie narzekam,
tym razem tylko leżałam i pachniałam aż do zaśmiardnięcia. Żadnego
sprzątania, żadnego gotowania, żadnego pieczenia, żadnych świąt, żadnego sylwestra,
spanko od 21.00 do 16.00 i świat od razu wypiękniał. Ostatni raz
tak wypoczęłam w sanatorium rok temu, a i to niekoniecznie.
Nie było mnie w domu przez dwa tygodnie, bowiem Mamusia
Misia (nasza mama) wyjechała na ten czas do Misia Mamusi (mojego brata), a Córunia
Tatunia (ja) została w (prawie) pustym mieszkaniu rodzicielskim z Czeslavą
Żbikovą (marki kotożbik).
Po powrocie do bunkra dorwałam mojego komputerka, a w nim
zapisanych w „Ulubionych” linków do blogów. Od powrotu w domowe
pielesze mi się nie polepszyło, jutro wręcz mi się pogorszy, ale za to od
powrotu do blogosfery zrobiło mi się zdecydowanie dobrze. Rzuciłam się
także na malowanie kamyków i wystartowałam z Art Journal, co pochłonęło
mnie dzięki Uli H. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaki to fajny
sposób na przyjemne spędzanie czasu i odstresowywacz.
Podsumowań na koniec 2024 r. tradycyjnie nie robiłam,
postanowień na 2025 r. też nie, ale na ten ledwo co napoczęty życzę
Wam wszystkiego, czego sami sobie życzycie. Co do mnie – teraz ja dyktuję
światu warunki!