15 października 2025

194. Czacha dymi

Czy zauważyliście, że czaszka stała się dziś jednym z najbardziej rozpoznawalnych motywów dekoracyjnych? Nie rozumiem tego. Ani to ładne, ani konotacje z tym związane nie są fajne... Na nagrobkach - rozumiem. Na transformatorach (wraz ze skrzyżowanymi piszczelami) jako ostrzeżenie przed śmiertelnym zagrożeniem - rozumiem. Ale nie rozumiem dzisiejszych czaszkobrewerii.

Niby czaszka była niegdyś symbolem śmierci i przemijania, a dziś mamy rok 2025, nie epokę średniowiecza i dance macabre, ale co się właściwie tak naprawdę zmieniło? Nic. Czaszka pozostaje przede wszystkim czymś obrzydliwym, bo trupim.

Zapewne jej transformacja z oznaki grozy i ohydy w element estetyczny wynika z jakichś trendów społecznych i może artystycznych, ale dla mnie to wciąż pozostaje niezrozumiałe i trudne do zaakceptowania. Tak, wiem, co kto lubi i w ogóle de gustibus...

Czaszka jako symbol przemijania i śmierci od zawsze występowała w kontekście filozoficznym i religijnym. Na przykład w epoce baroku, w malarstwie i rzeźbie pojawiał się wątek „vanitas” – przypomnienia o nieuchronności śmierci (Vanitas vanitatum et omnia vanitas - jeśli pamiętacie ze szkoły - znaczy Marność nad marnościami i wszystko marność i pochodzi z biblijnej Księgi Koheleta).

Adriaen von Utrecht - Vanitas

Współcześnie motyw ten jakby przeszedł proces dekontekstualizacji, został oderwany od strachu i obrzydzenia, traktuje się go raczej jako wyraz indywidualizmu i nonkonformizmu.

Wiadomo, że wpływ kultury masowej i subkultur jest w tej materii istotny. Rock, metal, punk czy gotyk uczyniły czaszkę symbolem buntu, niezależności i wyłamywania się z norm społecznych. W tym kontekście czaszka jest manifestacją stylu życia i postawy wobec świata.

Jako atrakcyjny leitmotiv czaszka stała się atrakcyjna wizualnie. Pojawia się we wszelkich projektach graficznych, biżuterii, ubraniach, tatuażach, dziecięcych piórnikach i skarbonkach, plecakach, kubkach, dekoracjach ceramicznych, samochodach, butach, meblach czy nawet jako dekoracja wnętrz. Dodatkowo współczesne interpretacje często łączą ją z kolorami, wzorami czy elementami florystycznymi. Jako mocny znak, świetnie sprawdza się w memach i ilustracjach. Łączy się je z różami, innymi kwiatami, zegarami, figurami geometrycznymi, napisami, innymi motywami zdobniczymi. Tkaniny w czaszki, czekoladki w kształcie czaszek, naklejki z czaszkami, czaszki na obramowaniach luster, ozdobny papier ryżowy z czaszkami, dekoracyjne neony z wizerunkiem czaszki, czaszki ze sztucznego tworzywa pakowane w zestawy - wszystkie chwyty dozwolone Pokrywa się je kwiatami czy wzorami geometrycznymi, co sprawia, że stają się one dekoracją zarówno mroczną, jak i "stylową". Z tym, że to nie dla mnie.


Czy popularność czaszki wiąże się z naszym współczesnym podejściem do śmierci? Zamiast przerażać albo obrzydzać, ma służyć kulturze popularnej?! Jakoś tego nie czuję.

Co o tym sądzicie? Mnie się to bardzo nie podoba.

11 października 2025

193. Wisienka na torcie, czyli Frau Be

Przyjaciel zainspirował mnie do tego wpisu, mówiąc:

- Wiesz, gdzie znajduje się największy zegar w Europie?

Nie wiedziałam.

- W Rzeszowie! Właśnie mówią o tym w telewizji.

A ja, durna pinda, codziennie go mijam w drodze do pracy i nie wiem, co mijam!

* Największy zegar w Europie znajduje się w Rzeszowie na ścianie budynku Resovia Office, gdzie znajdują się biura i placówki handlowo-usługowe. Ma 10 m średnicy, jest o 3 m większy od londyńskiego Big Bena i o 1,3 m od jednego z największych zegarów w Europie znajdującego się w Zurichu.

Największy zegar w Europie
* W czasie V Międzynarodowych Targów Żywności uczestnicy i goście mogli częstować się najwyższym tortem w kształcie piramidy, który miał 1,7 m wysokości, ważył prawie tonę i trafił do Księgi Rekordów Guinnessa. Wykonali go właściciele znanej cukierni "Rak & Orłowski".

* Pochodzący z Rzeszowa Krystian Herba to trialowiec, czyli sportowiec (albo szaleniec!) parający się trialem rowerowym - pokonywaniem na rowerze tras z przeszkodami. Ma na koncie 6 rekordów Guinnessa! Jednym z jego największych wyczynów był wjazd na rowerze na wieżowiec Willis Tower w Chicago. W czasie 3 godzin pokonał 169 pięter, czyli 3461 schodów. Innym razem, skacząc na rowerze, pokonał 4090 stopni w najwyższym budynku w Unii Europejskiej - warszawskim Varso Tower. Zajęło mu to 2 godziny i 10 minut. Poprzedni rekord wynosił 3581 schodów i został ustanowiony w Berlinie.

Krystian Herba na tle Willis Tower

* Mamy też rekord Guinnessa w (kretyńskiej) konkurencji palenia gumy na motocyklu. Ustanowił go niejaki Maciej Bielicki, paląc gumy na dystansie 4479,47 m.

* Rzeszów ma na koncie także rekord Guinnessa w (moim zdaniem idiotycznej konkurencji) podbijaniu piłki siatkowej równocześnie przez 372 osoby.

* Miasto zostało jakiś czas temu liderem Europy w liczbie studentów w stosunku do liczby mieszkańców (drugie miejsce zajęło hiszpańskie Santiago de Compostela).

* Na rzeszowskich bulwarach nad Wisłokiem (czyli tuż pod moim nosem) padł rekord Polski w jednoczesnym robieniu pompek. W ciągu minuty pompki robiło 126 osób.

* Rzeszów ma najwięcej kilometrów ścieżek rowerowych spośród wszystkich miast wojewódzkich w Polsce w przeliczeniu na 10 000 mieszkańców.

* Mamy również od kilkunastu lat najwyższy przyrost naturalny (bo u nas tylko po bożemu!) w Polsce.

* Jest i dobra wiadomość - od kilku lat nieprzerwanie w Rzeszowie jest najmniej zgonów spośród wszystkich miast wojewódzkich w Polsce (a  najwięcej ludzi umiera w Łodzi).

* Oczywiście mamy najniższy wskaźnik rozwodów spośród wszystkich miast wojewódzkich w Polsce (a nie mówiłam, że u nas tylko po bożemu?!).

* W czerwcu tego roku padł rekord Polski na najdłuższą kremówkę ("papieską", a jakże, bo po bożemu ma być!). Miała 105,10 m, a wykonała ją wspomniana już cukiernia Rak & Orłowski. No i lud ją zżarł. Na szczęście nie lubię kremówek, zwłaszcza "papieskich".

* Niejaki Damian Kasprzyk z Rzeszowskiego Klubu Morsów "Sopelek" ustanowił w tym roku rekord Guinnesa, spędzając w lodzie 5 godzin, 1 minutę i 33 sekundy.

* Najwyższym budynkiem w Polsce (i trzecim najwyższym) jest rzeszowski 41-piętrowy budynek Olszynki Park mierzący 220,67 m.

Olszynki Park
* Rzeszów jest drugim (po Poznaniu) najbezpieczniejszym miastem w Polsce.

* Znajduje się u nas drugi co do wysokości most (im. Tadeusza Mazowieckiego) mierzący 108,5 m - po wrocławskim Moście Rędzińskim.

* W Rzeszowie znajduje się jedyne w Polsce Muzeum Dobranocek PRL.

* W Rzeszowie mieszka najpiękniejsza, najmądrzejsza i najskromniejsza Frau Be.

Uff, ale się opisałam. No to teraz Wy. Dawajcie swoje "naj-" z miejsc Waszego zamieszkania. Pochwalcie się, bo kto bogatemu zabroni? Nuże, do klawiatur!

P. S. Wiadomość z ostatniej chwili:


05 października 2025

192. Niedziela złodziejka

Piszę te słowa w niedzielny wieczór, a w głowie kraczą mi kruki i wrony.

Cholerna niedziela to podstępny byt, demon kalendarzowy, który udaje fajny dzień, a w rzeczywistości śmieje mi się prosto w twarz. Bezczelnie kradnie mój czas i to szybciej niż złodziej w Millenium Hall. W soboty jeszcze się łudzę, że mam przed sobą ocean czasu, tymczasem w niedzielę ten ocean paruje z prędkością światła. W pozostałej kałuży przegląda się widmo poniedziałku.

Rano jeszcze było miło. Odespałam zaległości, obudziłam się w wyśmienitym humorze o 11.43. Patrzę, słońce świeci deszczyk pada, ciocia Frau Be dzieci zjada…, przelotnie pomyślałam nawet o spacerze.

Zanim się obejrzałam, zamiast spokojnie celebrować wolny dzień, już miałam wrażenie, że uczestniczę w jakimś tajnym eksperymencie naukowym.

Przyszybczacz czasu dopiero zaczął się rozkręcać. Ledwo spojrzałam na zegarek, już było mocno po południu. Pogapiłam się czas jakiś w głąb lodówki, zastanawiając się, co wszamać. Jak już zdecydowałam, było dobrze po piętnastej. Za to zjadłam śniadanie na poziomie średniowiecznego króla i tyle samo musiałam po nim odpocząć.

Po śniadanioobiedzie usiadłam, zrobiłam listę tego, co miałam zrobić w sobotę i z poczuciem, że coś jest bardzo nie tak, podkreśliłam siedemnastą nieodfajkowaną pozycję.

Mocno późnym popołudniem rozpoczęła się cotygodniowa gehenna. Niedzielne popołudnie ma bowiem obsesję poniedziałku. Jakoś tak samo się robi. Niepokój umościł mi się na ramieniu i jakbym była głucha, zaczął się drzeć: „Miałaś zajrzeć do poczty służbowej!”, „Wiesz, że rano musisz wcześnie wstać?”, „Masz już wyprasowaną sukienkę?”, „A notatki i prezentacje przygotowałaś?”, „Miałaś poszukać dla pierwszaków heavymetalowej wersji Bogurodzicy!”, „Cholera, nie oceniłaś sprawdzianów!”…

Niedzielne popołudnie ma usposobienie sadystyczne. Z kamiennym spokojem przyglądało się, jak wpadałam w panikę. Cóż, wszystkie niedokończone sprawy dopadną mnie jutro o 6.00 rano, czyli w środku nocy, gdy będę musiała wstać.

Z rozpaczy włączył mi się tryb udawania soboty: „Jeszcze zajrzę na Facebook”, „Jeszcze poczytam blogi”, „Jeszcze wypiję piątą tego dnia kawę”, „Jeszcze poczytam książkę”, „Jeszcze napiszę tekst na blog”, „A może by tak wpis do art journala?”

I pozamiatane. Teraz będę się kiwać na siedząco łóżku i, nastawiając budzik, w boleściach pytać samą siebie: „To już…?” Tymczasem niedzielny wieczór odejdzie w niebyt z drwiącym pożegnaniem: „Podobało ci się? Do zobaczenia, frajerko!”


01 października 2025

191. Podaj hasło!

Kiedyś człowiek miał w głowie jedynie „Ojcze nasz”, przepis na zarąbisty żurek i może numer telefonu do ciotki z Kielc. Dziś każdy z nas to chodząca pamięć, w której muszą zmieścić się dziesiątki, jeśli nie setki haseł, PIN-ów i kodów.

Zaczyna się niewinnie: e-mail.

Tworzę hasło, najlepiej „bezpieczne”. System prosi: „Minimum 8 znaków, duża litera, mała litera, cyfra, znak specjalny, najlepiej fragment eposu sumeryjskiego o Gilgameszu i Bogurodzica. Tworzę, zapamiętuję, a potem przychodzą: druga skrzynka, konto bankowe, Netflix, Spotify, Player, forum miłośników akwarystyki i za ciasnych butów. Muszę ogarnąć PIN do karty płatniczej, PIN do karty bibliotecznej, PIN do karty czytelni pedagogicznej, hasło do konta bankowego (które system każe zmieniać co trzy miesiące), hasło do komputera w pracy, hasło do drukarki, hasło do hasła. Żeby wejść do cyfrowego zamku, muszę podać zaklęcie. Ale jeśli pomylę się trzy razy, system zionie ogniem i blokuje mi konto.

Najgorzej, gdy zmieniam hasło w pracy. Wpisuję nowe, zapamiętuję. Następnego dnia, stojąc w kolejce do kasy, próbuję się zalogować do dziennika. „Niepoprawne hasło”. Próbuję znowu. „Niepoprawne hasło”. Po trzeciej próbie okazuje się, że system nie przyjął mojej zmiany, ale za to zablokował mi konto. Dzwonię do informatyka, a on informuje mnie na luzie (bo w ogóle jest wyluzowany): „Niech pani używa menedżera haseł”. Tylko że do tego menedżera trzeba znać hasło główne, a ono akurat wypadło mi z głowy, bo kasjerka spytała o kod BLIK.

Świat haseł rozciąga się też na życie domowe. Chcę obejrzeć film na platformie streamingowej na konto znajomych. Potrzebuję hasła. Będąc w mieszkaniu mamy, chcę włączyć telewizor, żeby obejrzeć „Ranczo” i „Ojca Mateusza”. Wymaga logowania. Chcę zamówić pizzę – system każe mi stworzyć konto i podać hasło.

Logowanie do Pyszne.pl

W tym tempie to jeszcze trochę i żeby otworzyć lodówkę, będziemy musieli wpisywać PIN, a żeby zaparzyć kawę – logować się do czajnika odciskiem palca. Problem leży w tym, że jeśli kiedyś złamię sobie palec, system mnie nie rozpozna i będę musiała udowodnić, że naprawdę jestem sobą, recytując alfabet od tyłu albo podając imię swojego pierwszego chomika (pamiętam, Stanisław).

Gdy już jakoś ogarnęłam setki haseł, przychodzi kolejny cios: autoryzacja dwuetapowa. To jak dodatkowy egzamin poprawkowy, tylko że zdaję go codziennie. Muszę jakoś logować się do dziennika, a Urząd Miasta (Wydział Edukacji) wpadł na taki fikuśny pomysł.

Logowanie do dziennika

Loguję się do banku. Udało się, pamiętałam hasło, cud! Ale żebym nie ucieszyła się za szybko – bank mówi: „Wyślemy kod SMS na twój numer telefonu”. Telefon oczywiście leży w kuchni i jest rozładowany. Idę po niego, podłączam do prądu, włączam, czekam na kod. Przychodzi: „Twój kod to 47382954, ważny przez 30 sekund”. Zanim zdążę go wpisać, kończy się ważność. Powtarzam proces. Tym razem kod to 93852271. Wpisuję – i nie działa, bo przez pomyłkę przepisałam ósemkę jako trójkę. Konto zablokowane. Niektóre systemy idą jeszcze dalej i proszą: „Wybierz zdjęcia, na których są mosty”. Klikam. „Niepoprawnie – spróbuj ponownie”. Teraz „wybierz hydranty”. Potem rowery. Potem samochody ciężarowe. Po 15 minutach czuję się jak przymusowy uczestnik kursu prawa jazdy na czołg.

Logowanie do banku

Niebawem, żeby kupić bułkę i masło, trzeba będzie przejść weryfikację trzyetapową, podać kod z SMSa, hasło do aplikacji i wybrać obrazki z sygnalizacją świetlną. W razie pomyłki system każe „spróbować za 24 godziny”.

Prawdziwy horror zaczyna się, gdy system postanawia „dla mojego bezpieczeństwa” zadać mi pytanie dodatkowe. Brzmi to niewinnie: „Jak miał na imię twój pierwszy kanarek?” Problem w tym, że nigdy nie miałam kanarka. Ale coś wpisać trzeba. W przypływie desperacji wpisuję „Pippie”. Rok później próbuję się zalogować, a system pyta: „Jak miał na imię twój pierwszy kanarek?”. Odruchowo wpisuję „Śpiewak”, bo to najbardziej pasuje do wyimaginowanego kanarka, którego nigdy nie miałam. Odpowiedź niepoprawna. Konto zablokowane.

I tak oto hasła zabezpieczające, zamiast chronić moje dane, doprowadzają mnie na skraj frustracji. Zanim wreszcie uda mi się zapłacić rachunek za prąd, przechodzę przez rytuał: „wpisz hasło”, „kliknij kod”, „potwierdź w aplikacji”, „przyłóż palec”, „zeskanuj twarz”, „pokonaj smoka” i „odtańcz taniec deszczu”.

I hasło do hasła...
Nic nie budzi takiej grozy jak mail od systemu z komunikatem: „Twoje hasło wygaśnie za 7 dni. Prosimy o ustawienie nowego”. Tu zaczyna się dramat. Bo przecież już raz wymyśliłam superbezpieczne hasło: miało dużą literę, małą literę, cyfrę, znak specjalny i nutę poezji. Ale nie – minęło 30 dni i trzeba tworzyć kolejne. Systemy są bezlitosne. Nie uznają prostych rozwiązań. Wpisuję „Hasło123!” – od razu krzyczy: „Hasło było użyte w przeszłości”. Próbuję „Hasło124!” – „Zbyt podobne do poprzedniego”. A jeśli w desperacji wpiszę „ZostawcieMnieWSpokoju1!” – system odpowiada: „Zbyt łatwe do odgadnięcia”. W rezultacie tworzę coraz dziwniejsze kombinacje w stylu „Tramwaj#47Kiełbasa” albo „Pocałujciemniewdupę19*”i oczywiście po tygodniu już nie pamiętam, co wpisałam. Tu zaczyna się odwieczny taniec: klikam „Przypomnij hasło”, dostaję maila z linkiem, który działa przez 12 sekund, pod warunkiem, że akurat nie wpadnie do spamu. A najlepsze jest to, że na koniec, żeby to wszystko zapamiętać, i tak zapisuję sobie wszelkie kombinacje na karteczce-sklerotce przyklejonej do monitora.

W ten sposób bezpieczeństwo danych zostaje ostatecznie zapewnione 😂. I teraz mogę żyć długo, szczęśliwie i bezpiecznie, dopóki karteczki z hasłami nie poodpadają z monitora.


23 września 2025

190. Parafia Szprotki We Włosach ogłasza

Najmilsi, kochani i najukochańsi!

Z głębokim żalem zawiadamiam, że jestem zmuszona do przerwy w nadawaniu i komentowaniu u Was z powodu wyjazdu mojej mamy do Emiratów. Przestój potrwa od środy (24.09.2025 r.) do środy (1.10.2025 r.).

Ktoś mógłby zapytać, co ma piernik (wyjazd mamy) do wiatraka (przerwa w nadawaniu). Otóż niektórzy już wiedzą, że nie znoszę laptopów, a u mamy jest laptop przedpotopowy, działający gorzej od sześćdziesięcioletniego trabanta. Stąd moja niemoc.

W związku z powyższym tradycyjnie udaję się za wodę (15 minut powolnego spacerku), aby zamieszkać z Czeslavą Żbikovą.

Ale:

NIE LĘKAJCIE SIĘ I DUCHA NIE GAŚCIE!

Pojedyncze kontakty będą możliwe, a poza tym tydzień zleci jak z bicza strzelił. Nowy post już zaczyna się gotować.



21 września 2025

189. Niecodziennik – cz. 4 pt. „I co wyszło?”

Na początku bardzo ważna sprawa. Bardzo, bardzo, bardzo dziękuję Jotce za pocztówkę z pozdrowieniami z Rodos. Ściskam Cię mocno, Jotko i całusy przesyłam! 🩵 💙 🩵 💙 🩵 😘 🥰


Jestem Wam winna również zakończenie zabawy z dialektologią. Przyniosła ona bardzo ciekawe efekty. Oto one:

1. U nas mówimy „pantofle”, u Was mówi się: kapcie, papcie, bambosze, laczki, lacie, laćki, papucie.

2. U nas mówimy „ziemniaki”, u Was mówi się: kartofle, pyry, bulwy, pyrki, ziemniory.

3. U nas mówimy „płytki talerz”, u Was mówi się: płaski talerz, duży talerz, mały talyrzik, głęboki talerz.

4. U nas mówimy „reklamówka”, u Was mówi się: zrywka, jednorazówka, torba plastikowa, bojtel, tutka, siatka, torba, tytka, siateczka, plastikówka, a moja babcia mawiała foliówka.

5. U nas mówimy raczej na pole, ja przestrzegam poprawności i mówię „na dwór”, u Was mówi się: na dwór, na pole, na podwórko, na powietrze.

6. U nas mówimy „bańka”, u Was mówi się: bombka, kulka.

7. U nas mówimy „sznycle”, u Was mówi się: kotlety mielone, karminadle, faszyrka, karminatle.

8. U nas mówimy „drożdżówki”, u Was mówi się szneka z glancem, kołoczek, sznurki z tańcem, słodka bułka, drożdżówka z lukrem.

9. U nas mówimy „podgrzybek”, liczyłam na jakieś zwyczajowe nazwy, ale nie rozpoznaliście grzyba.

10. U nas mówimy „kasza gryczana”, u Was mówi się: pęczak, krupy, kasza hreczka, poganka.

11. U nas mówimy „mątewka”, u Was mówi się fyrtel, tłuczek, fyrlok, rogólka, firlok, kwirlejka, mieszadło, koziołek, rogal. Zafascynował mnie fakt, że wielu z Was w ogóle nie wiedziało, co to jest.

12. U nas mówimy „piętka”, u Was mówi się: przylepka, kromka, dupka, piyntka, ciłuszka, skrajka.

13. U nas mówimy „ciasto”, u Was mówi się: placek, kołocz, kuch, kołacz.

14. U nas mówimy „kaszle”, u Was mówi się: chruchla, kuco, hurla, hrycha, kucko, chyrlo, chyrla, chrząka, dusi go.

15. U nas mówimy „podkoszulek”, u Was mówi się: podkoszulka, T-shirt, koszulka, koszulka z krótkimi rękawami, koszulka z krótkim rękawem.

16. U nas mówimy „drobniaki”, u Was mówi się: miedziaki, drobnioki, dytki, groszówki, żółciaki, katloki, dziady.

17. U nas mówimy „kartka”, u Was mówi się: pocztówka, widokówka, karta.

18. U nas mówimy „bułka wrocławska”, „bułka kielecka”, „weka”, u Was mówi się: angielka, bułka paryska, chałka, baton, linga, francuz, bagietka, buła, bułka barowa, wek.

19. U nas mówimy „jeżyny”, u Was mówi się: ożyny, ostrężyny łostrynżyny, ostrężnice, czernice, ostrużyny.

20. U nas mówimy „rajstopy”, u Was mówi się: rajtuzy, rajtki.

Za najbardziej czarujące słowa uważam wyrazy FIRLEJKA, KARMINADLE, FYRLOK, CIŁUSZKA i CHRUCHLAĆ. Brzmią nie z tej ziemi 😀

15 września 2025

188. Pudelek z różańcem

Nie bywam w przestrzeni kolorowych pisemek i telewizji, jednak nie żyję też pod kamieniem. Co nieco do mnie dociera. Od pewnego czasu obserwuję, jak zapanowała nam miłościwie moda na spektakularne „nawrócenia” tak zwanych „gwiazd”. Zjawisko to powołało do życia nowe określenie: katocelebryta.

Radosław Pazura
Katocelebryci machają publicznie różańcami, oficjalnie obnoszą się ze swoją pobożnością, opowiadają o tym, jak niegdyś się kurwili i ćpali, a teraz „chodzą na randki z Jezusem”, wyjawiają inne swoje grzechy (spośród których prawie zawsze najważniejszymi są seks, alkohol i autoerotyzm). Z lubością udzielają wywiadów, w których królują intymne zwierzenia, bicie się w piersi, opowieści o Bogu i szatanie, aniołach, Panu Jezusie i Najświętszej Panience (dziewicy, rzecz jasna). Nawet niepolski Justin Bieber przyznaje, że przeszedł wewnętrzną przemianę (niczym Kmicic) i dzięki wierze stał się lepszym człowiekiem (jak – nie przymierzając – sam Jacek Soplica). Ponoć Sylvester Stallone też.

Cezary Pazura

W kraju mamy całą plejadę nawróconych. Najbardziej znane/znani katocelebrytki i katocelebryci to przykładowo Agnieszka Chylińska, Małgorzata Kożuchowska, Cezary Pazura, Radosław Pazura, Edyta Górniak, Misiek Koterski, Adam Woronowicz, Roksana Węgiel, Kuba Błaszczykowski… Jest ich naprawdę sporo i nie sposób wszystkich wymienić. Specjalną wisienką na torcie jest niejaka Patrycja Hurlak, podobno aktorka. Ktoś ją zna? Nazywa siebie nawróconą wiedźmą i opowiada, jak to „odzyskała czystość”.

Niejaka Patrycja Hurlak, rozpoznaję nawet, że to u nas, w kościele bernardynów
(Bazylice Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny)
Jak na moje oko, fala nawróceń rodem z „Vivy!”, „Życia na gorąco” czy „Pudelka” ma swoje uzasadnienie. Powszechnie wiadomo, jak trudno się przebić i wybić w aktorstwie, muzyce i sporcie, a konkurencja jest bezwzględna. Religijne coming outy i opowiadanie o własnych grzechach (jakie to ciekawe! 🤣) pozwalają zabłysnąć czymś nowym, do niedawna niemodnym, niemal szokującym, olśnić publiczność i – pomijając gremium zniesmaczonych – podbić ją na swoją korzyść. Moda „na Jezusa” do mnie nie przemawia, jakoś nie wierzę w szczerość tych „nawróceń” i wiarygodność opowieści katocelebrytów. Ot, znaleźli sobie niszę, do której wejście toruje drogę do zasięgów, promowania siebie, odświeżenie sławy.

Misiek Koterski

02 września 2025

187. Przyszła niuda, spucła pyry, a w wymborku myła giry

Wiecie co? Ciągną się za mną wyrzuty sumienia, o ile w ogóle mam jakieś sumienie. Dzieciątko na przykład twierdzi, że nie mam.

Otóż na drugim roku studiów mieliśmy przedmiot o nazwie dialektologia i do dzisiaj nie odrobiłam jednego zadania, które za nas dwie zrobiła moja koleżanka. Dialektologia zajmuje się terytorialnymi odmianami języka, czyli dialektami i w ich obrębie gwarami. Zadanie polegało na tym, że trzeba było pojechać na wieś i przepytać krewnych oraz znajomych, jak mówią na różne rzeczy. Chodziło o to, żeby zapisać wyrazy i wyrażenia gwarowe. A ja nie miałam i nie znałam nikogo na wsi. Co więcej, na drugim roku miałam dopiero dwadzieścia lat, a na wsi byłam po raz pierwszy w życiu w wieku dwudziestu pięciu lat. Dlatego dzisiaj dziękuję Monice światłowodem przez Ocean, natomiast zaświtało mi, że mogę to zadanie odrobić teraz, choć nie będzie chodziło o zebranie materiału badawczego, tylko tak z ciekawości, jakie są różnice w języku moich Czytelników. Czyli Was 😘. Jesteście porozrzucani po Polsce albo z niej pochodzicie, mieszkacie w miastach i na wsiach, żyjecie w różnych rodzinach. Może nawet będzie śmiesznie 😁. Spójrzcie poniżej, zadanie nie będzie trudne. Wpisujcie, proszę, odpowiedzi w komentarzach.

1. Jak nazywacie obuwie, w którym chodzicie w domu?

2. Co to za warzywo?

3. Jak nazywacie naczynie na drugie danie?

4. A przedmiot z uchami wykonany z tworzyw sztucznych, do którego pakuje się zakupy?

5a
 
5b. Dokąd wychodzicie z domu? 5a czy 5b?

6. Co to takiego?

7. Jak nazywa się ta potrawa z rozdrobnionego mięsa?

8. A te słodycze to...?

9. Co to za grzyb? 

10. Jak nazywa się ta kasza o specyficznym smaku i zapachu?

11. Co to za przedmiot?

12. Jak mówicie na zaznaczoną czerwonym kółkiem część chleba?


13. Jak ogólnie (nie chodzi o nazwę z przepisu) nazywacie taki duży wyrób cukierniczy?

14. Co robi ten pan?

15. Jak nazywacie tę część garderoby?

16. Co to jest?

17. A to?

18. Taki rodzaj pieczywa nazywa się...

19. Co to za owoce?

20. Co ta pani ma na sobie?

Ostańcie z Bogiem, ludzie kochane.

20 sierpnia 2025

186. Niecodziennik – cz. 3 pt. „Wzruszenie”

Spostrzegawcza Pantera wydłubała z mojego poprzedniego tekstu fakt, że w „komfortowym” opactwie każdej nocy budziłam się z krzykiem. Zasugerowała, że to „złe ze mnie wychodziło”. No nie wiem, wychodziło albo wchodziło. Po takim „świętym” miejscu wszystkiego można się spodziewać.

[Pieśń stosowna do okoliczności]

Coś w tym jest, bo koszmary senne nie odpuszczają. Tym razem przyśniło mi się, że miałam przeprowadzić jedną z ostatnich lekcji w klasie maturalnej. Weszłam do sali, otworzyłam podręcznik i… zaczęłam wymiotować. Wybiegłam na korytarz i rzygałam na całego, a wokół mnie narastał tłum uczniów, którzy także mieli torsje i każdy puszczał pawia na mnie. Cała byłam pokryta ohydnymi, żółtawymi wymiocinami. Oczywiście obudziłam się z krzykiem. Chyba złe tynieckie wyłaziło.


Młodsza i starsza młodzież bawi się w taką zabawę, w której – krótko mówiąc – chodzi o szukanie różnych miejsc i znajdujących się w nich skrytek. Mniejsza o zawiłości zasad gry, gorzej, że grywa w nią Dzieciątko, co skutkuje czasami wyciąganiem mnie z domu. Nie inaczej było wczoraj. Co przeżyłam, to moje. Wizytowałyśmy chaszcze i przyroda tak sobie mnie zawłaszczyła, że krzaczory, w które wlazłam, postanowiły zatrzymać mnie na zawsze. Borze szumiący, jaka jestem atrakcyjna! Nawet zarośla na mnie lecą! Aż się wzruszyłam.



16 sierpnia 2025

185. Debilka, czyli koniec i bomba, kto pojechał, ten trąba

W rzeczy samej. Sama chciałam, debilka.

1. Z pomysłem, aby zażyć wczasów w klasztorze, nosiłam się już od lat, ale z realizacją się nie śpieszyłam. Trzymałam ten pomysł w odwodzie. Jakby co. Ostatnimi czasy zrobiło się to dość modne, zwłaszcza w kręgach zapracowanych, a nawet przepracowanych korpoludków płci i wyznania dowolnych. Nie tylko zresztą korpo. Ideą jest wypoczynek, nie tyle fizyczny, co psychiczny, reset i w ten deseń. A że i mnie by się przydały odcięcie, cisza, spokój, „kontemplacja” (no bez jaj!), przemyślenia, natchnienia i poszukiwanie siebie, to pomyślałam: „czemu nie?” i runęłam w przepaść.

2. Zakony oferujące „wczasy z klasztorze” proponują ciszę, przyrodę, rozmowy, spowiedzi, dobre jedzenie i inne fikuśności. Nie zastanawiałam się za specjalnie nad kierunkiem, zakładając, że najbliżej i najprościej będzie wybrać opactwo tynieckie (do Krakowa mam coś w rodzaju rzutu beretem). No to pojechałam, odnosząc wrażenie, że wiem, czym to pachnie. Nie wiedziałam.

3. Wybrałam pokój o nazwie „Komfort” w cenie – bagatela! – 260 zł za dobę ze śniadaniem. Pozostałych posiłków (po 55 zł sztuka) nie zamawiałam, bez przesady. To już pstrąg na pobliskiej przystani kosztuje sporo mniej.

4. Szybciutko okazało się, że rozziew między potocznym a tynieckim rozumieniem słowa „komfort” jest bezbrzeżny. Ręce i cycki opadły mi synchronicznie na widok tego cudu. Zatęchła izdebka na poddaszu, wielkości mniej więcej (raczej mniej niż więcej) dwóch metrów kwadratowych, z wąską szparą pod sufitem imitującą okno, dysponowała stosem Biblii, modlitewników i innych pism nabożnych – chyba dla odwrócenia uwagi ofiary od braku powietrza i powierzchni. Stare, wyboiste i skrzypiące łóżko sugerowało rychłe wydanie ostatniego tchnienia. Marzenie o klimatyzacji w tym miejscu budziło i śmiech, i rozpacz splecione w jednym uścisku. Łazienka „w pokoju” to oddzielne kuriozum: między wejściem do kabiny prysznicowej a ścianą pozostało góra 10 cm. Jak ja niby przez te 10 cm miałabym się przecisnąć, cholera wie, cud się nie stał nawet w tak świętym miejscu i myłam się po kawałku w umywalce. Wesołe miasteczko z parkiem rozrywki w jednym niech się schowają. Postanowiłam się nie poddawać tak od pierwszego kopa, ale faktem jest, że przywykłam, doprawdy, do zgoła innego rozumienia pojęcia komfortu. Żeby było zabawniej, na korytarzu było ciemno choć oko wykol, a do „pokoju” trafiałam tylko dlatego, że był ostatni. W dodatku bez numeru, a hecnie oznaczony imieniem jakiegoś świętego.

5. Pozostałą część dnia poświęciłam na wypicie zimnej lemoniady (w przystani), zjedzeniu lodów (w przystani) i spożycie zimnego piwa (w przystani). Nie dałam zarobić oszustom na sobie ani jednej złotówki więcej.

6. Jedyne, co mi się spodobało, to śpiewy mnichów. Potęga wprawnych, męskich głosów robi wrażenie. I chłód w kościele, tak potrzebny w ten sakramencki skwar.

7. Przez wszystkie trzy noce, które tam spędziłam, rzucałam się jak w tańcu świętego Wita, a co ciekawsze, budził mnie po kilka razy mój własnych krzyk. We dnie nie rozmyślałam, nie kontemplowałam, nie pisałam wierszy, nie robiłam zdjęć, nie bywałam na mszach, nie modliłam się i zasadniczo koncentrowałam się na przetrwaniu. W upał wszystko jest starsze, brudniejsze, bardziej lepkie, a opactwo tynieckie jest najstarsze w Polsce (z połowy XI w. i nieprzerwanie działające), to dość. Trwałam w obrzydzeniu i marzyłam o powrocie do domu, co wcieliłam w życie dzisiaj po śniadaniu.

8. I te infantylne rozmówki przy śniadanku… Chuderlawe panienki podlizują się zakonnikom, rachityczni chłopcy z lordozą grzebiący w jedzeniu kościotrupimi paluszkami podlizują się zakonnicom, a po jadalni niesie się echem „a Pan Jezus na to…”, „nieszpory o Matce Bożej śpiewaliśmy…”, trudno uwierzyć, że to dorośli ludzie.

9. Z ulgą powiedziałam temu miejscu „do niewidzenia” i wystartowałam do domu jak na dopingu. Tylko jeszcze musiałam przeturlać się przez kawałek Krakowa, paskudnego, obskurnego i brudnego (przepraszam, jeśli popełniam właśnie faux pas wobec kogoś, kto tam mieszka) i nielubianego od zawsze.

10. W domu dopadła mnie klątwa mnicha, tj. – z przeproszeniem – biegunka-gigant. Pewnie się w tym „komforcie” czymś zatrułam albo zaraziłam. A teraz, wykąpana i leżąca na rozgwiazdę, donoszę, co następuje: JESTEM RAZ NA ZAWSZE WYLECZONA Z KATOTURYSTYKI.



12 sierpnia 2025

184. Akcja zakrojona na szeroką skalę

Niniejszym obwieszczam, że jutro (w środę) o poranku rozpoczynam akcję poszukiwawczą. Udaję się na wyprawę w głąb siebie w poszukiwaniu siebie.

Tytułem uzyskania powyższego zamierzam zamknąć się w klasztorze. Tak, dobrze widzicie.

JA.

W KLASZTORZE.

Niezła heca.

Chcę odciąć się kompletnie od świata, jaki znam z codzienności. Pomyśleć. Przemyśleć. Może nawet znaleźć.

Nie martwcie się, nie zamykam się na wieki. Wrócę za jakiś tydzień, chyba że mi się spodoba i zostanę na zawsze.