25 czerwca 2024

123. Coś ze mną nie tak. A może właśnie tak?

Jak w tytule.

Odradzam się. Nie wiem, jakim cudem, ale się odradzam. Wczoraj po raz pierwszy poczułam radość BEZ POWODU. Dobry lekarz, dobre leki, dobra terapeutka... Pewnie napiszę teraz straszne bzdury, ale czuję się jak motyl. Taki, który dopiero co wyszedł z poczwarki i przed którym jest jeszcze całe życie.

Tak mam teraz w środku: jestem jak piękny barwny, radosny motyl. Wyrzuciłam w końcu przeklęte czarne szmaty żałoby. Kupiłam sobie wesołe, wściekle kolorowe sukienki i bluzki. Walę po oczach biżuterią we wszystkich kolorach tęczy. Tak chcę. Tak mi dobrze. Jestem motylem z ogromnymi skrzydłami.

Zdaję sobie sprawę, że depresja nie odpuści, może zaatakuje ze zdwojoną siłą, ale na razie to ja trzymam ją za mordę i zrobię wszystko, żeby jak najdłużej tak było. Na razie będę motylem.





20 czerwca 2024

122. Chytry plan

Opracowałam plan, chytrzejszy od najchytrzejszych.

No więc tak.

Jutro zakończenie roku szkolnego i konferencja plenarna – dzień wyjęty z życiorysu.

Ale:

biorąc pod uwagę, że gonię w piętkę i jadę na oparach, to po powrocie do domu padnę trupem.

W sobotę będę przez cały dzień spać, żeby odespać chociaż kawałeczek zaległości za cały rok szkolny. Ewentualnie wstanę na siku i z powrotem do łóżka.

W niedzielę, jak już się obudzę, będę przez cały dzień czytać, z przerwami na jedzenie i siku.

A w poniedziałek może nawet brawurowo wyjdę z wyra na cały dzień i zuchwale wsadzę naczynia do zmywarki. Prania do pralki nie, bo potem trzeba byłoby wieszać.

We wtorek zacznę wakacje 😊



15 czerwca 2024

121. Wspomnienie

Weszłam do kuchni i głęboko się zastanowiłam, po czym schyliłam się do zamrażarki, wyjęłam cztery okazałe filety z dorsza, z filetami w ręku schyliłam się ponownie i z szafki pod oknem wydobyłam dużą, metalową tacę z widoczkami Warszawy. Po babci. Umieściłam na niej ryby i zastygłam w zamyśleniu. Tacę należało umieścić w takim miejscu, żeby filety spokojnie się rozmroziły, nie zostawszy pożarte przez koty. Zwłaszcza że nie zamierzałam przy nich warować. Stół i blaty szafek naturalną koleją rzeczy odpadały. Podobnie wierzch lodówki i wszystkie szafki wiszące. Wraz z zawieszonym pod sufitem reliktem z lat pięćdziesiątych – kaloryferem – oraz karniszem stanowiły ulubiony ciąg komunikacyjny Niuńka. Umieszczona dość wysoko suszarka do naczyń dawała pewne nadzieje, które jednak niweczyła jej nikła szerokość. Zresztą, dopiero co została obładowana świeżo umytymi naczyniami. Pozostawała jedna, jedyna szafka zawieszona nad zlewozmywakiem. Co prawda i ją Niuniuś osiągał z łatwością jednym wdzięcznym skokiem z karnisza, ale na jej środku sprytnie ustawiłam zaporę z pudeł po sokoparowniku i czajniku bezprzewodowym. Konstrukcja sięgała sufitu i zajmowała całą szerokość szafki. Nie było jak jej ominąć. Z lewej strony szafka była dla Niuńka niedostępna, odkąd okupowana przez niego półka, po której się tam dostawał, runęła pewnego dnia wraz z balastem.

Wspięłam się na palce i z wysiłkiem wepchnęłam tacę na tak przygotowane miejsce. Spokojna o ryby udałam się do sklepu. Po drodze minęłam idącą z koleżankami wówczas jeszcze Nieletnią.

- Pamiętaj, kup ziemniaki – przypomniała mi. – W tym domu nigdy nie ma ziemniaków!

- Będę pamiętać – obiecałam.

Miała rację, w domu jak zwykle nie było ziemniaków. Nigdy nie pamiętałam o tym, że trzeba je kupić, bo od dzieciństwa ich nie lubiłam. Wszyscy dookoła śmiertelnie się temu dziwili, ale jeśli o mnie chodzi, to mogli się dziwić do upojenia. Ziemniaków po prostu nie lubiłam i nie miało to nic wspólnego z żadnymi dietami. Tych ostatnich zresztą w ogóle nie uznaję. Nieletnia jednak rąbała antypatyczne warzywo jak stonka i w związku z tym nabyłam go całe dwa kilogramy. Dla siebie wzięłam dwie puszki piwa – mnie też coś się od życia należy!

Po powrocie do domu włożyłam piwo do lodówki i żwawo wzięłam się za robienie obiadu. Obrałam i postawiłam na gazie ziemniaki, rozstawiłam talerze ze składnikami na panierkę. Z zamrażarki wydobyłam marchewkę z groszkiem i nastawiłam w rondelku, żeby się gotowały. W końcu sięgnęłam po tacę z rybami. Przez głowę przemknęła mi myśl, żeby może wejść na taboret albo przynieść z pokoju drabinkę, ale szybko ją odrzuciłam. Obie czynności wymagały ode mnie zbyt wiele fatygi. Wspiąwszy się na palce, wyciągnęłam rękę i końcami palców dotknęłam tacy wepchniętej na szafkę nad zlewem. W tej niewygodnej pozycji mozolnie zaczęłam przyciągać ją ku sobie. Jeszcze jeden ruch i mogłam ją lepiej uchwycić.

- Jassssssssna dupaaa!!! – ciszę niedzielnego popołudnia rozdarł straszliwy ryk, któremu w sukurs przyszedł dźwięk blaszanej tacy z impetem walącej o kant zlewozmywaka. Ten jednorazowy okrzyk całkowicie wyczerpał moje fizyczne możliwości. Duchowe skończyły mi się o kilkanaście sekund wcześniej.

- Kurwa mać – dodałam cichutko, zgięta w pół, oparta o zlew i niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Po włosach strumieniami ściekała mi woda z ryb, a szczątki filetów zwieszały mi się dekoracyjnie z czoła, dekoltu bluzki i brzegu szafki. Jeden malutki kawałeczek wpadł mi nawet do biustonosza. Śmierdząca ciecz zalała również podłogę w miejscu, gdzie stałam, opryskała szafki dookoła i doszczętnie przemoczyła mi ubranie. Refleksja na temat ilości wody, jaką zawierają w sobie mrożone filety z dorsza, przyszła mi sama z siebie.

- Mamo! – z pokoju dobiegł głos Nieletniej. – Co tam znowu wykombinowałaś? Brzmiało dobrze!

- Nic, dziecinko – wycedziłam przez zęby, wciąż zwisając głową w dół. Bardzo się starałam, żeby wyszło wiarygodnie. – Nie idź tu.

- Idę – oświadczyła wesoło Nieletnia. – Chyba wykręciłaś coś atrakcyjnego, muszę to zobaczyć!

W przedpokoju zaszurały pantofle.

- Ach...! – równocześnie z okrzykiem posłyszałam niekontrolowany wybuch śmiechu. – Matka – wystękał młodociany potwór – wiedziałam, że na ciebie można liczyć!

Nieletnia przykucnęła i oparła się plecami o lodówkę. Śmiała się tak, że z oczu pociekły jej łzy.

- Bachorze – powiedziałam grobowo. – Won mi stąd. Mam myśli samobójcze!

- Przyniosę ci szmatę do podłogi – powiedziała Nieletnia i skierowała kroki do łazienki. Usłyszałam dźwięk telefonu. Melodyjka z kreskówki „Inspector Gadget” jednoznacznie wskazywała na to, że dzwoni Braciszek. W akcie desperacji wytarłam twarz i włosy ścierką kuchenną. Stanęłam na szmacie do podłogi, ciśniętą mi litościwie pod nogi przez Nieletnią i sięgnęłam po komórkę wibrującą tuż za mną, na pralce.

- W samą porę się urwał – żachnęłam się pod nosem i wcisnęłam guziczek z zieloną słuchawką. – Czego tam? – burknęłam zachęcająco.

- Eloooo, siostrzyczka – powiedział kpiącym tonem Braciszek. – Słyszę, że masz przedni nastrój.

- Wyśmienity – odpowiedziałam złym głosem. – Właśnie ociekam wodą i szczątkami mrożonego dorsza.

- O! – Braciszek ucieszył się wyraźnie. – Eksperymentujesz z nowymi zapachami... To co tym razem? Soir de Makrelle...? Czar Centrali Rybnej...?

- Będę musiała cię zamordować – powiedziałam zimno.

Do dzisiaj nie lubię niedziel.


06 czerwca 2024

120. Zawód: ksiądz

W maju nasz uczeń został wyświęcony na księdza. 7 lat w seminarium mu najwyraźniej posłużyło, rozrósł się wszerz i dookoła. Inny, mój wychowanek ze zwariowanej klasy, skończył studia świeckie i poszedł do seminarium. Utył. Mają chłopaki głowy na karku, wybrali najbardziej intratny zawód w Polsce.

Gdy powiedzieć o kapłaństwie, że to zawód, duchowni i ich czciciele dostają piany na ustach. Natychmiast uruchamiają cały arsenał frazesów o „powołaniu”, „posłudze” i „sakramencie”. Żaden z tych sloganów nie jest, oczywiście, w najmniejszym stopniu argumentem. Malinowski bowiem miał powołanie do „posługi” kapłańskiej, więc został księdzem i za to mu ludzie płacą, Kowalski zaś z Nowakiem mieli powołanie do małżeństwa – i jakoś nikt im za to kasy nie daje, choć muszą teraz czymś zapchać nienażarte gęby swoich powołań. Kowalskiemu i Nowakowi płacą za to, że jeden przez 8 godzin poci się na budowie, a drugi użera się w urzędzie z rozjuszonymi petentami. Powołanie powołaniem, ale za coś żyć trzeba. To, co przynosi nam dochód, z czego żyjemy i utrzymujemy się, jest naszym wykonywanym zawodem. Jeżeli księża żyją z czegoś innego niż bycie księdzem, to proszę mnie oświecić, jeżeli zaś nie – przestać wyplatać farmazony.

Czciciele kleru podnoszą również, że kapłaństwo to sakrament. Ba! Czy ja zaprzeczam? Ależ skąd. Dodaję tylko, że taki np. chrzest również jest sakramentem, a dziwne, jakoś nikt nie chce mnie utrzymywać tylko z tego powodu, że jestem ochrzczona! A nawet bierzmowana. Niezorientowanym przypominam – bierzmowanie to też sakrament!

Pora spojrzeć prawdzie w oczy: ksiądz to taki sam zawód, jak każdy inny – tyle, że bardziej intratny i uprzywilejowany. Dochody duchownych nie są w żaden sposób możliwe do skontrolowania – wypłata odbywa się z ręki do ręki. Obłudnie twierdzą, że Bóg jest dla każdego, ale czynią z Niego towar rynkowy, każąc sobie płacić za msze, sakramenty, obrzędy. Za to tak zwane realizowanie powołania strzygą potulne owieczki bez żenady i ograniczeń – nawet te najbiedniejsze, bo zaszantażowane emocjonalnie oddadzą i dwie renciny, żeby godnie pochować staruszka małżonka. Nie pracują na siebie, bo każdej sytuacji wyciągają łapę po cudze pieniądze, prowadzą więc najzwyczajniej w świecie pasożytniczy tryb życia. Jakby i tego było mało, obdzierają z resztek pieniędzy permanentnie niedoinwestowaną, ledwo zipiącą oświatę. A czy taki np. nauczyciel biologii pcha im się do kościoła z płatnym wykładem o rozmnażaniu eugleny zielonej i czerpie za to garściami z ich budżetu?!

Obrońcy pokrzykują, że ksiądz też człowiek i jeść musi, mieszkać musi, przemieszczać się musi... Zgoda! Kowalski i Nowak też muszą – i to z całymi rodzinami. Czy wobec tego wyciągają rękę z tacą? Nie, Kowalski i Nowak zachrzaniają do pracy i nieraz ćwierć wieku im schodzi, żeby uwolnić się od mieszkania w 10 osób na 45 metrach kwadratowych.

Powołani do ewangelizowania najpierw niech się wezmą do jakiejś uczciwej pracy i na siebie zarobią, a potem głoszą Dobrą Nowinę – wtedy uwierzę, że ksiądz to nie zawód.