Rozdział I. 1986
6.
Wracali tą samą „kowbojką”, którą
przyjechali. Zwarzone humory sprawiły, że nikomu nie chciało się odzywać.
Pociąg był praktycznie pusty, rozpierzchli się więc w różne strony.
Urszula z Mateuszem i Mańka z Jasiem zajęli osobny przedział,
Kostka zaś z Mzinką i Szczupakiem podążyli w przeciwnym kierunku
niż tamta czwórka. Rozłam w szeregach był bardzo wyraźny i wydawał
się nieodwracalny. Faktycznie, tamtej nocy coś popękało na zawsze, pierwsze
szczeliny zaczęły drążyć mur przyjaźni.
W czasie wesela bawili się zgodnie,
dopóki pierwsza nie straciła humoru Kostka. Jako że była sama, często pojawiali
się przy niej mężczyźni. Nie odmawiała nikomu, kto poprosił ją do tańca, bo
bardzo lubiła się bawić. Szczególnie upodobał ją sobie Andrzej, przyjaciel i świadek
Adama, który przyjechał wraz z nim. On też był sam. Rozochocone
towarzystwo wobec oczywistego podrywu ze strony Andrzeja zaczęło naprzykrzać
się Kostce.
- Podoba ci się?
- Sam pcha ci się w łapy, to nie bądź
głupia i wykorzystaj to.
Dopóki nie stali się natarczywi, śmiała
się jeszcze.
- Nie, nie podoba mi się.
- Nie ma jasnych włosów i niebieskich
oczu!
- Za dużo pije.
- Jest bufonem – odpowiadała cierpliwie.
Potem jej się znudziło. Niewczesne
zaloty coraz bardziej podpitego Andrzeja zaczęły ją denerwować, podobnie jak
wciąż porywający ją do tańca podchmieleni wsiowi wujkowie, sąsiedzi i nie
wiadomo, kto jeszcze. Żarty powtarzane bez umiaru przestały bawić, a w końcu
rozdrażniły. Nie najlepiej bawili się też Urszula i Mateusz. Ta pierwsza
radziła sobie jeszcze całkiem nieźle, ale jej chłopak już niekoniecznie. Coraz
częściej zostawał przy stole sam, wyraźnie niezadowolony. Humor odbierały mu
najwyraźniej jakieś tajemnicze pogawędki z Urszulą.
W chwili, gdy zła jak osa Kostka,
opędziwszy się od kandydatów do tańca, bez ochoty do dalszej zabawy usiadła na
swoim miejscu, zastała Mateusza sączącego w zadumie drinka, którego sam
sobie przyrządził. Ani jego kwaśna mina, ani zły humor Kostki nie zachęcały do
dialogu. Wściekła, naburmuszona, bez słowa nalała sobie kieliszek czystej wódki
i chlapnęła go na jeden raz, bez popitki. Mateusz spojrzał na nią z zainteresowaniem.
- Masz rację – odezwał się ni w pięć,
ni w dziewięć.
- Niby w czym?
- W tym – wskazał na pusty kieliszek. –
Napijesz się ze mną?
Było w tym coś nieprawdopodobnego.
Mateusz był zawsze tak bardzo powściągliwy w piciu. Miał wykonywać bardzo odpowiedzialny
zawód, nie przejawiał zresztą przesadnego pociągu do alkoholu.
- Czemu nie? – uśmiechnęła się.
Miała do niego słabość.
- Może zrób coś przyjaznego do picia?
Wódkę z colą.
- Proszę – podsunął jej szklankę.
- Mateusz…
- No?
- Co się dzieje?
- A dzieje się coś?
- Nie wygłupiaj się.
- Czyli zauważyłaś…
- Trudno nie zauważyć. Chyba nie jesteś
zazdrosny o to, że Ulka tańczy z kimś innym? Przecież to wesele.
- Nie, coś ty. To nie o to chodzi.
Byłoby zbyt prosto, a ja byłbym większym idiotą niż jestem…
- Ty? Idiotą?
Nie odpowiedział.
- Mateusz… Jeśli nie chcesz, to nie mów.
- Tobie mogę, przecież wiem.
- Wiem, że możesz, ale też nie musisz.
- A… co mi tam. Wiesz… Ulka jest
straszną materialistką.
- Ale przecież chyba niczego jej nie
brakuje? Jej rodzice mają mnóstwo forsy. Ty będziesz miał doskonały zawód…
Czego jeszcze chcieć?
- No właśnie. Wydawałoby się, że
niczego. Ale jej się marzy wyjazd do USA.
- Do USA? A cóż to za pomysł? Po co?
- Nie wiem. Ale tam… Tam jest jakiś
Romek. Nie znam gościa, wyjechał jakiś czas temu i już się tam urządza.
Właściwie jest już urządzony.
- Czekaj, czekaj… Słyszałam coś kiedyś o jakimś
Romku… Wiem. Śmiały się z Mańką i z Zośką, że kurdupel.
Widziałam go na zdjęciu, taki krępy, jakby kwadratowy, czarny, z kręconymi
włosami i faktycznie krótki. Niewywrotny. Ale więcej… Nie, nie przypomnę
sobie. Ja też go nie znam, nie wiem, co to za facet, coś mi się tylko obiło o uszy.
- Przez cały czas utrzymują ze sobą
kontakt, często do niej dzwoni. Żebyś ty słyszała, jak szczebioczą…
- A ty słyszałeś?
- Niestety.
- Aż tak źle?
- Myślę, że tak.
- Nie wierzę.
- A ja myślę… – urwał znienacka i zatopił
wzrok w szklance.
Przyglądał jej się uważnie, jakby
znalazł w niej coś nadzwyczaj interesującego.
- Co?
- Nic – mruknął.
- Mateusz…
Podniósł głowę i popatrzył Kostce prosto
w oczy.
- Zresztą, tobie mogę powiedzieć. I tak
nie mam już wiele do stracenia. Myślę… – ponownie urwał.
- Podejrzewasz, że przyprawia ci rogi… –
domyśliła się Kostka. – Ale to bzdura!
- Nie – wydało jej się, że błękit oczu
Mateusza zszarzał i stracił blask. – Nie podejrzewam. Jestem tego po
prostu pewien.
- Nie opowiadaj głupot! – Kostka prawie
krzyknęła.
W zgiełku weseliska i tak nikt by
jej nie usłyszał.
- Niby jak? Korespondencyjnie?
- Ech, Kosteczko – spojrzenie Mateusza
zmiękło.
Utkwił w niej przejrzyste, błękitne
oczy.
- Dobra z ciebie dziewczyna, ale naiwna…
Przecież on wyjechał nie tak dawno.
- No i co?
- A to, że spotykali się wcześniej… –
skrzywił się boleśnie. – Nie dam głowy, czy on tam tego gniazdka na dwie osoby
nie wije…
- Ależ Mateusz!
- Tak, Kosteczko, tak. Ja tu jestem…
tylko do dekoracji.
- To niemożliwe… – szepnęła, bardziej do
siebie niż do Mateusza.
- Możliwe – uśmiechnął się smutno. –
Powiem więcej, ona jest skłonna zostawić nie tylko mnie dla tego fagasa, ale
także jego dla kogoś, kto zaproponuje lepsze warunki…
- Co ty mówisz? Mateusz, ja w to nie
wierzę, ba, ty sam w to nie wierzysz, nie wierzysz nawet w to, co
mówisz!
- Chciałbym, ale fakty mówią same za
siebie.
Kostka zamilkła. Myślała o Urszuli.
To prawda, czasem wydawała jej się chłodna, wyniosła, ale przecież tylko
czasem. Nie wyobrażała sobie, że mogłaby być aż do tego stopnia wyrachowana.
- Kosteczko?
- Jestem, jestem.
- Zatańczymy? Potrzebuję się przytulić
do kogoś życzliwego.
Kostce ścisnęło się serce. Rozumiała
Mateusza, sama zdążyła już poznać bezradność tej chwili, gdy grunt zaczyna
usuwać się spod nóg. Ale nie współczucie było powodem bolesnego ukłucia.
Posmutniała gwałtownie, gdy zadeklarował chęć przytulenia się do niej. Mateusz
był ucieleśnieniem jej ideału mężczyzny. Męski, ale o delikatnej,
chłopięcej urodzie, jasnowłosy i niebieskooki, kulturalny, wrażliwy,
inteligentny, studiujący kierunek, który podziwiała… Jego zalety mogłaby
wymieniać jednym tchem bez końca. Boże, jak on jej się podobał! Miał tylko
jedną wadę: kochał Urszulę. Gorycz tej myśli uderzyła dziewczynę. Czyżby aż tak
go jej zazdrościła? A może to nie zazdrość, może tylko żal, że skarb,
który ona by szanowała, jest dla niej nieosiągalny, podczas gdy ktoś inny, kto
mógł z niego czerpać do woli, lekceważył go?
- Chodź – Mateusz podał jej rękę.
Posłusznie wstała i wyszli na parkiet.
- No to się przytulaj – powiedziała,
starając się nadać słowom żartobliwy ton.
Natychmiast skwapliwie wykorzystał
zachętę. Chciałaby móc wtedy wyobrazić sobie, że przytula się naprawdę do niej,
że nie myśli o Urszuli, ale na to nie mogła sobie pozwolić. Zbyt łatwo
przyjemne myśli mogły przekształcić się w marzenie niemożliwe do
zrealizowania. Dokładnie wiedziała, co zaprząta jego uwagę.
Dyskretnie rozejrzała się po sali i wychwyciła
znaczące spojrzenia, półuśmieszki swojej paczki. Tylko wzrok Mzinki i Szczupaka
wydał jej się szczery i życzliwy. W oczach Urszuli, Mańki i Jasia
czaiła się jakby ironia, może nawet ledwo uchwytny fałsz. Zofia, pochłonięta
własnym weselem, niczego nie zauważyła. Kostka po raz kolejny tej nocy doznała
uczucia przykrości. Posmutniała jeszcze bardziej.
Zmęczeni, wracali do domu między trzecią
a czwartą nad ranem. Jeszcze usiłowali żartować, ale senność, spotęgowana
wypitym alkoholem, brała górę nad chęciami. Ledwo zdołali się przebrać i wejść
na górę. Idąc z domu ludowego, nie odczuwali przenikliwego zimna, ale
w pustym, betonowym pomieszczeniu dosłownie czuło się, jak lodowaty wiatr
wciska się do wewnątrz wszystkimi szparami nieszczelnych futryn. Przymusowa ciasnota
w pierwszej chwili wydała im się przydatna ze względu na temperaturę, co
dodało im otuchy. Musieli zmieścić się w siedem osób na pięciu wąskich
materacach i pod czterema kocami. Gdy jednak już leżeli, potwornie
stłoczeni, każdy na boku z braku miejsca, optymizm sklęsł. Okazało się, że
każdy ruch dowolnej osoby powoduje rozszczelnienie i tak już mizernego
okrycia.
W najgorszej sytuacji znalazł się
Szczupak, niemal przytulony do drzwi balkonowych. Każde poruszenie leżącej obok
niego Mzinki powodowało, że naciągnięty do granic możliwości koc odsłaniał tę
połowę jego ciała, która była najbardziej wystawiona na zimno. Kostka znalazła
się między Mzinką a Jasiem, a z drugiego krańca, tuż przy
drzwiach wejściowych, leżał Mateusz. Paradoksalnie, niedomykające się drzwi
stały się jego błogosławieństwem, którego pozostała szóstka mu zazdrościła. Z dołu
napływała namiastka ciepła.
Jakakolwiek próba odwrócenia się na
drugi bok jednej osoby skutkowała koniecznością zrobienia tego na komendę,
w jednym momencie przez wszystkich. Ciasnota, zimno i niewygoda
sprawiały, że przysypiali i budzili się co chwilę, wiercąc się,
przeszkadzając innym i odkrywając ich, pozbawiając resztek nikłego ciepła.
Coraz częściej padały niewybredne uwagi pod adresem „współspaczy” i mieszały
się z przekleństwami, pochrapywaniem oraz krótkimi warknięciami.
W tych warunkach nie było mowy o choćby
krótkim, ale pokrzepiającym wypoczynku. Przerywany półsen, zdrętwiałe i obolałe
ciało, zimno przenikające do szpiku kości czyniły ostatnie godziny nieznośną
męczarnią. Przed ósmą nikt z nich już nie leżał. Smętne towarzystwo
porozłaziło się nie wiadomo, gdzie. Urszula z Mateuszem gdzieś zniknęli,
Mańka i Jaś kręcili się po ciasnym pomieszczeniu, przekładając coś w swoich
bagażach. Kostka z Mzinką zeszły do łazienki, żeby się umyć. Szczupak
konferował o czymś na parterze ze zdenerwowaną Zofią. W chwili, gdy
Kostka wychodziła z łazienki, po schodach zbiegł Jaś. Nie odezwał się do
niej ani jednym słowem. Zaczekała na Marzenę i wróciły razem na górę,
gdzie zastały Mańkę siedzącą na materacach i zawiniętą w dwa koce. Zanim
zdążyły coś powiedzieć, za ich plecami stanął Szczupak.
- Zośka ma problem – powiedział. –
Dzisiaj jest niedziela, trzeba iść do kościoła.
- I to jest ten problem?
- Nie. Msza będzie o dziesiątej, a Adam
zniknął.
- Jak to zniknął? Co to znaczy zniknął?
- Normalnie. Nigdzie go nie ma.
- Uciekł? To nie mógł przed ślubem?
- Nie wygłupiajcie się. Nie uciekł, ale
cholera wie, gdzie się podział.
- Pewnie jeszcze śpi.
- Nie, nie ma go w łóżku.
- A był w ogóle?
- Był, spał z Zośką.
- No to wszystko jasne, noc poślubna go
wykończyła!
- Ciekawe, gdzie ukryła zwłoki.
- Przestańcie się wygłupiać. Wstał,
bardzo wcześnie wylazł z tego łóżka i gdzieś wyszedł.
- Iii… Wyszedł, to i wróci – rzuciła
beztrosko Mzinka i przeciągnęła się. – Uuu… Zjadłabym coś.
- Ja też – powiedzieli w jednej
chwili Kostka i Szczupak.
- O, jedzonko przyszło na zamówienie! –
ucieszyła się Mzinka.
W drzwiach stanął właśnie Jaś z półmiskiem
wędlin w jednej ręce i koszyczkiem chleba w drugiej. Nie odezwał
się ani słowem. Postawił półmisek na materacu tuż przy swojej dziewczynie i wślizgnął
się pod koc. Zaczęli jeść. Kostka nachyliła się i wyciągnęła rękę w kierunku
koszyczka z chlebem.
- Czego tu? Spierdalaj, nie tobie
przyniosłem.
Dziewczyna oniemiała. Mańka nie odezwała
się ani słowem. Pochłonięta jedzeniem, nie podniosła nawet głowy. Mzinka
ze Szczupakiem popatrzyli po sobie, zaskoczeni i wyszli. Kostce
zachciało się płakać. Głupi incydent przelał czarę goryczy. Powoli odwróciła
się bez słowa i zeszła po schodach do kuchni, nie mogąc uwierzyć w to,
co przed chwilą się stało. Odniosła wrażenie, że głód ją nagle opuścił.
Najchętniej wróciłaby już do domu. Miała dość tych wiejskich wesel,
spartańskich warunków i tej wrogości, która nagle pojawiła się między
dobrymi przyjaciółmi. A może to nie były prawdziwe przyjaźnie, jeśli
potrafiło poróżnić ich trochę niewygód? Co się z tymi wszystkimi ludźmi
stało? Mętlik w głowie nie pozwolił jej sformułować jednoznacznej
odpowiedzi. Mimo wszystko wierzyła, że po powrocie do miasta stosunki między
nimi wrócą do normy.
W kuchni zastała Szczupaka komponującego
zestaw wędlin i ciastek.
- Dla mnie też weźmiesz, czy mam sobie
skołować sama? – zapytała nieufnie.
- Proszę cię, co ty odstawiasz? Wezmę,
oczywiście. Nie szukaj następnego talerza, wszystko się zmieści.
- Dzięki – pociągnęła nosem. –
Przepraszam za to pytanie, ale już niczego nie jestem pewna. Cholera… do tego
wszystkiego mam już katar.
- Nawet nie mów… Będzie cud, jeśli
zapalenia płuc nie dostanę.
- Daj spokój, ty to rzeczywiście
podżyłeś… Współczuję. A gdzie Marzena?
Bez słowa wskazał ruchem głowy na
przylegający bezpośrednio do kuchni pokój.
- Szczupak, zrobisz dla mnie też
herbatę?
- Zrobię, pewnie, że tak. Tylko będziesz
musiała ją sama wziąć na górę, bo rąk mam za mało, wszystkiego nie dam rady
zanieść.
- Jasne, spokojnie. Weź żarcie i jedną
herbatę, a dwie mi zostaw, to doniosę. Zaraz będę – powiedziała i weszła
do pokoju.
Za stołem siedziała Zofia z twarzą
ukrytą w dłoniach i płakała. Ulokowana obok Mzinka usiłowała ja
uspokoić.
- Zośka, nie przejmuj się tak
duperelami. Przecież to nieistotne, co ludzie powiedzą. Daj spokój, dziewczyno…
Nie odpowiadała. Przez palce przeciekały
jej cieniutkie strużki łez.
- Co się stało? Dlaczego ona płacze?
- Adam.
- Co Adam?
- Wymknął się z Andrzejem bladym świtem
i znowu pili. Do spodu.
- Gdzie?!
- Zośka znalazła ich w garażu.
- No to trudno, to jeszcze nie tragedia.
W końcu raz się jest na własnym weselu. Zosieńko, nie martw się,
Pszczółko, przecież wytrzeźwieje.
Zofia w odpowiedzi zaszlochała
rozpaczliwie.
- Chodzi o to – wyjaśniła Mzinka – że o dziesiątej
jest msza za nowożeńców.
- Już to słyszałam. No i?...
- No i Adam jest nabombiony jak
odrzutowiec.
- To też już wiem. I co z tego? – Kostka
wzruszyła ramionami. – Nie on jeden, nie pierwszy, nie ostatni. Niech nie
idzie, tylko się położy i prześpi.
- Wykluczone. Właśnie chodzi o to, że
Zośka nie może się pokazać bez świeżo poślubionego małżonka. A małżonek
spity jak wór, ledwo się na nogach trzyma i jak on w tym stanie do
komunii pójdzie, i tak dalej w ten deseń.
- To niech nie idzie do komunii!
- Nie może.
- Bo niby co? – Kostka zaczęła tracić
cierpliwość.
Całe to zamieszanie, w jej opinii o nic
i przejmowanie się bzdurami zaczynało ją drażnić.
- Bo ludzie patrzą i co powiedzą –
Mzinka wymownym wzrokiem wskazała na płaczącą Zośkę.
Poirytowana Kostka umilkła i, wzruszywszy
ramionami, opuściła pomieszczenie. Przechodząc przez kuchnię, zabrała dwa kubki
z herbatą pozostawione przez Szczupaka i poszła na górę.
- Śniadanie poszło! – krzyknęła przez
ramię.
W drzwiach minęła się z wracającymi
skądś Urszulą i Mateuszem. Koleżanka spojrzała na nią z wyraźną
złością. Mateusz ze starannie wystudiowaną obojętnością prześlizgnął się
po niej wzrokiem jak po przeźroczystej tafli szkła.
- Co znowu? – pomyślała z niechęcią.
Ta koszmarna noc, te fochy, ta wyjąca
Zośka z jej dziwacznym środowiskiem, to wszystko zniechęciło ją
ostatecznie. Czyżby teraz Ulka była zazdrosna o tamten taniec z przytulającym
się Mateuszem? Zaczęła w duchu odliczać czas do odjazdu.
Tak jak przewidywała, strach przed
miejscową opinią publiczną wziął górę nad zdrowym rozsądkiem. Tak Zofia, jak i jej
najbliżsi uparli się za wszelką cenę postawić Adama na nogi i zaprowadzić
do kościoła. Wszyscy musieli zobaczyć, jak świeżo upieczona mężatka dumnie
zasiada z małżonkiem w pierwszej ławce. Niewyspane, zobojętniałe i odęte
towarzystwo rozpierzchło się po niewielkiej świątyni. Kostka wdrapała się na
chór i tam wtuliła się w kąt. Od czasu do czasu spoglądała z góry
na zasiadających w pierwszych ławkach Zofię, Adama i ich rodziny. Z niechęcią
patrzyła na udawaną sielankę i czerwoną twarz żonkosia. Nigdy nie
interesowało jej, co powiedzą inni ludzie, zwłaszcza obcy, od których gadania
nic nie zależało. Została wychowana w skrajnie innym środowisku niż jej
koleżanka i to własne, pozbawione przesądów i hipokryzji,
zdecydowanie najbardziej jej odpowiadało. „Okazanie”, jak nazwała w myślach
uczestnictwo pijanego Adama we mszy, zostało zwieńczone jakim takim sukcesem i można
było pakować manatki.
Zdziwiona Zofia nagabywała ich, aby
zostali na jeszcze jedną noc – po obiedzie miały się odbyć poprawiny, nikt
jednak nie kwapił się do pozostania. Koniec końców nie zdecydowali się nawet na
doczekanie do obiadu. O trzynastej pięć odjeżdżała z Dąbrówek ich „kowbojka”.
Tym razem drogę już znali, więc pomoc młodszego brata Zofii była im zbędna.
Pożegnali się dość szybko i rozsypaną, bezładną grupą szli pomału w stronę
przystanku kolejowego. Na zwykłym, rozwalającym się chodniku z powykrzywianych,
starych płyt, spomiędzy których wystawały kępki wyrudziałej, zeszłorocznej
trawy, nie było żywego ducha.
Poczekali kilkanaście minut, w czasie
których nikomu nie chciało się odzywać. Urszula wyraźnie się o coś
boczyła, z osowiałego Mateusza jakby zeszło powietrze. Z rzadka mówił
coś do swojej dziewczyny przyciszonym głosem. Mańka i Jasiek byli wyraźnie
w złych humorach, Kostka czuła się maksymalnie zdegustowana, a na
twarzy Szczupaka malowało się zmęczenie. Tylko malutka Mzinka zdawała się nie
tracić wigoru.
Wysłużony skład wtoczył się na
prowizoryczny peron powoli i jakby z trudem. Kiedy przed trzema
dniami wysiadali w tym samym miejscu, zeskakiwali z wysokich stopni.
W odwrotną stronę było zdecydowanie trudniej. Najłatwiej było najwyższym.
Wrzucali bagaże do środka przez otwarte drzwi wagonu, a gdy udało się
postawić nogę na pierwszym stopniu, odbijali się od podłoża i podciągali
na rękach. Mężczyźni – z jednej strony naburmuszony Jasiek, z drugiej
Szczupak – pomagali wsiąść dziewczętom. Wysoka Mańka nie miała z tym
najmniejszego problemu, Urszuli wystarczyła drobna pomoc. Stojąca przed Kostką
malutka Mzinka bezradnie patrzyła na stopień wznoszący się przed nią na
wysokości jej klatki piersiowej. Kilkukrotne próby zadarcia nogi i postawienia
jej na schodku spełzły na niczym. W chwili, gdy Szczupak postanowił ją po
prostu podnieść, wykonała potężny zamach prawą nogą i dosięgła celu.
Odbiła się mocno od chodnika i spróbowała wwindować się na górę, jednak
brakło jej sił w rękach, zachwiała się i poleciała do tyłu,
potrącając asekurujących ją Szczupaka i Jaśka.
- Kurwa, Marzena! – wrzasnął ten
ostatni.
W jego głosie zabrzmiała agresja.
- Kurwa to ty sobie mów do swojej
dziewczyny, nie do mojej – warknął Szczupak.
- Masz coś do Mańki?
- A ty do Marzeny?
- Spokojnie – Mateusz stanął dla
pewności między nimi.
- Nie, nie będę spokojny – po Szczupaku
widać było zdenerwowanie. – To było chamstwo.
- Odpierdol się – rzucił Jaś i lekko
wskoczył do wagonu.
Kostka, zagryzając wargi, obserwowała
całe zajście w milczeniu. Mateusz i Szczupak wsiedli do pociągu jeden
po drugim, zapominając o niej. Ledwo sobie poradziła. W środku
zauważyła, jak Mzinka ukradkiem otarła zdradziecką łzę.
Znów niebieskie oczy i jasne włosy :-) Czemu mnie to nie dziwi... Ta obawa co ludzie powiedzą gdy nie zobaczą w kościele na wsiach trwa do dziś... Urok małych społeczności.... Jakby tam listę obecności sprawdzali...
OdpowiedzUsuńNo tak, tak - dobrze kombinujesz z tymi jasnymi włosami i niebieskimi oczami :-)))))
UsuńO wiejsko-małomiasteczkowych zwyczajach już kiedyś rozmawialismy przy okazji bram weselnych. Masakra. A z tą lista obecności możesz mieć rację, zwłaszcza stare mohery słyną z podglądania zza firanki i odhaczania cudzych żywotów.
Niestety nie tylko one... Na przykładzie mojej mieściny, a szczególnie osiedla, mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć że małomiasteczkowe wścibstwo nie ma granic wiekowych.
UsuńNie ma, bo jest przejmowane przez młodsze pokolenia zapewne z nudów. Człowiek inteligntny nigdy się nie nudzi, bo zawsze ma coś do roboty - od podglądania zza firanek jest plebs umysłowy.
UsuńPoza tym takie wściubianie nosa w cudze życie świetnie leczy kompleksy. Ludzie uwielbiają taplać się w cudzym syfie, bo dzięki temu ich własny znika z oczu.
UsuńPoza tym ich życie jest puste i niesatysfakcjonujące, bo nie potrafią zająć się niczym interesującym. Szczytem intelektu jest klepanie zdrowasiek na różańcu obronno-zaczepnym.
UsuńTacy nawet i tego nie robią.
UsuńRobia, robią, bo podglądanie zza firanki to zajęcie moherów.
UsuńNie tylko. Na moim osiedlu wścibscy są ludzie w każdym wieku. Mam sąsiada który codziennie rano robi obchód i zagląda na każdy podwórek i w każde okno, a daleko mu do moherów.
UsuńO, luuudzie!
UsuńJak widzisz wścibstwo nie ma wieku, ani wyznania a raczej jest kwestią charakteru.
UsuńPewnie dziedziczoną po równie ograniczonych przodkach...
UsuńNajpewniej po takich co to po drzewach skakali :-)
UsuńJa bym była ostrozna w obrażaniu małpiszonów :P
UsuńFakt, niektórym z tych ludzi i do małp daleko, szczególnie że to bystre stworzenia.
UsuńWielu ludzi, których znam, powinno wrócić na drzewa i dokończyć ewolucję, a dopiero potem żyć w społeczeństwie. Okropnie nie znoszę bezmyslności i głupoty.
UsuńJa też, dlatego nie przepadam za naszym gatunkiem i jakoś specjalnie do ludzi sie nie garnę.
UsuńCzyli poniekąd mogę się uważać za człowieka inteligentnego, bo nienawidzę wścibstwa jak zarazy i zawsze mam co robić :D
UsuńStasiu, ja od kilku dbrych lat określam siebie jako mizantropkę. Dopiero ostatnio przyszła mi do głowy myśl, że jednak chodzi po świecie parę sztuk ludzi, których zwyczajnie lubię.
UsuńDzieweczko, a haiku pisujesz? Bo mi Dzieciątko powiedziało kiedyś: "Trzeba mieć i-ku, żeby pisać haiku" :-)
UsuńDobre i parę sztuk :-)
UsuńJasne. Są to sztuki na wagę złota!
UsuńDziś każdy dobry człowiek jest na wagę złota.
UsuńTo prawda. Zresztą, chyba zawsze byli.
UsuńTak. Oby przez nasze życie przewijało się ich jak najwięcej.
UsuńOwszem. Z tym, że sa dość chytrze porozmieszczani - trudno na nich trafić.
UsuńGdyby każdy miał na czole wypisane jakim jest człowiekiem to wiele by ułatwiło...
UsuńNiektórzy mają to wypisane na czole, w wielu wypadkach można szybciutko się zorientować, kto zacz. Ale też mozna się czasem baaaardzo pomylić.
UsuńNie, nie pisuję, bo poezja to zupełnie nie moja działka. Mam w domowym komputerze jedno haiku, a dostałam je od tego, którego nie ma.
UsuńZnaczy, miał iku, bo pisał haiku.
UsuńAle nawet gdyby nie pisał - bardzo źle, że go nie ma.
We are, you and me,
UsuńLike two pine needles
Which will dry and fall
But never separate.
Ludzie... To jakiegoś niepogańskiego języka nie było?!
UsuńOczywiście wrzuciłam w translator i się wzruszyłam.
Ja już parę razy dałem się zrobić w ciula i podejrzewam że jeszcze nie raz dam, bo ludzie potrafią świetnie udawać lepszych niż w rzeczywistości są
UsuńOż, kurde, znam parę takich sztuka i sama też się na nich przejechałam. Cóż, człowiek przez całe życie się uczy i głupi umiera.
UsuńSmutna perspektywa, ale prawdziwa, dlatego trzeba sobie wyrobić twardą dupę.
UsuńTo nie jest takie proste. Łatwiej jest, gdy ma się "zaplecze". Kogoś, kto stanie za Tobą murem.
UsuńMsza po weselu? toż to sadyzm do kwadratu! kto wymyślił taką tradycję?
OdpowiedzUsuńLudzie to potrafią sobie utrudniać życie, jak słowo daję...
Oj... Niestety, osobiście zetknęłam się z takim zwyczajem. W sobotę weselisko, a rano w niedzielę msza za nowożeńców z nowożeńcami i ich rodzinami w roli głównej.
UsuńTeż nie znam takiej tradycji. Msza jest ślubna, zazwyczaj w sobotę - chociaż teraz już nie zawsze, a niedziela na jakąś regenerację sił. Jeśli oczywiście ktoś do kościoła chodzi. Straszny zwyczaj, naprawdę.
UsuńJak to straszny? Taki polski, taki katolicki! Wzorcowy!!!
UsuńNie wiem, czy polski, bo u nas go nie ma. Bywałam na licznych weselach w ciągu ostatnich 15 lat - Wielkopolska i Pomorze Zachodnie i żadna młoda para nie miała takiej mszy. Naprawdę. Ale Chłopa mego zapytałam - on coś z dzieciństwa kojarzy sobie. Bo ja jako nastolatka byłam na dwóch weselach moich starszych kuzynek tylko - lata 80. i one takich mszy nie miały. Mimo, że rodzina wierząca i praktykująca.
UsuńJa w sumie też nie wiem :-))) Ale się spotkałam, więc może to tylko fanaberie pojedynczej rodziny?
Usuń- Jak tam było na weselu?
OdpowiedzUsuń- Normalnie...
- Czyli jak?
- Wszyscy wkurwieni wróciliśmy.
- Aha. Rozuuumiem... Nie! Wróć! Nie rozumiem.
LOL...
ale Jaś chamidło, nieładnie, tak się nie robi...
p.jzns :)
Może istnieje i taki zwyczaj? Poweselnego wkurzenia :D Dawno nie byłam na żadnym weselu, a też bywałam raczej nie na takich, więc do końca nie wiem :-)
Usuńwesele przeżywa się więcej niż raz - ten na żywo. potem jest jeszcze kac moralny i wreszcie ploteczki o nieobecnych, które można powielać, zmieniając skład plotkujących. i urazy na całe życie też łatwo wyłapać w pijanym widzie.
OdpowiedzUsuńO, widzisz. Zbieram od komentujących cenną wiedzę weselną, sama bowiem nie uczestniczę w takich imprezach. Zdarzyło mi się w życiu niewiele razy być na takiej imprezie, ale raczej niewiele miały one wspólnego z wyżej opisanymi czy z opisanymi przez komentujących.
UsuńRobi się coraz ciekawiej ;) Za dużo o zwyczajach weselnych Tobie nie napiszę, bo ślub brałam raptem 16 lat temu i wesele mieliśmy w restauracji, mieszkam w mieście, żadnych bram nie było - chyba ;) przechodnie zachwycali się naszym samochodem, którym jechaliśmy, w postaci błękitnej Warszawy, dosadnych zabaw weselnych nie było - nudziarze z nas, wiem ;) a tradycja bram mnie nieodmiennie wkurzała, bo ludność je robiąca liczyła na kasę lub alkohol, kiedyś daliśmy jakimś dzieciakom parę groszy, tych żółtych, to bachory wyrzuciły te pieniądze do rowu!!
OdpowiedzUsuńA teraz już bym żadnego ślubu nie brała, może jedynie cywilny dla ułatwienia sobie spraw urzędowych. Jak już.
Mam takie same doświadczenia i poglądy. Czyli brak doświadczeń + USC :-)
UsuńW latach 1960-2001 zaliczyłam 5 wesel, ale tylko to pierwsze było wiejskie, niewiele z niego pamiętam. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńHo, ho! Wesel to ja może w całym moim życiu zaliczyłam 5... Mało się znam na tych dziwnych zwyczajach, ale na takim z mszą za młodych na drugi dzień byłam, więc to nie mój pomysł.
Usuń