20 czerwca 2025

187. Ach, jak my pięknie pomagamy!

Na jednym z forów wypowiedziałam się na temat związany z udzielaniem pomocy, tak ludziom, jak i zwierzętom. Tekst budził wiele emocji, zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Zastanawiając się nad istotą dobroczynności, zauważyłam pewną żałosną prawidłowość. Zapisałam sobie kilka wypowiedzi, z których przytoczę trzy rozbrajające reprezentatywne.

1. „A jakże, pomagajcie zwierzakom do upadłego, a zaniedbujcie Boga i ludzi. Kot i pies pomogą wam w starości... podadzą łapę, szklankę herbaty, zaprowadzą do toalety i lekarza, zrobią zakupy... i nauczą rozumu nad grobem”.

2. „Jak ty kotu i pieskowi i tak on tobie na starość...” (składnia oryginalna).

3. „Obyś nigdy nie potrzebowała pomocy, bo wiesz, ludzie wówczas też mogą się odwrócić, a kotki czy pieski, no cóż, wszystkiego nie są w stanie zrobić” (składnia oryginalna).

Oto, jak pojmują altruizm zwolennicy pomagania ludziom, ale już zwierzętom nie. Co wynika z przywołanych powyżej zdań? Otóż ich autorzy najwyraźniej rozumują tak: „teraz pomogę temu i tamtemu człowiekowi, to na starość on pomoże mnie”. To jeszcze jest pomoc, czy już ubijanie interesu? W takim wypadku rzeczywiście, jeż i łabędź będą bezużyteczne. Osoba, której się pomogło, ma za to zapewnić im spokojną starość. Cóż za wzruszająca bezinteresowność! Co więcej – rzecz dotyczyła między innymi chorych i niepełnosprawnych dzieci. Zatem: dziś ja pomagam takiemu dziecku, a za kilkadziesiąt lat ono będzie mnie obsługiwać. Głęboko upośledzony, autystyk, sparaliżowany, inwalida na wózku będą chodzić wokół jednego czy drugiego babona. Logika powalająca na dechy.

Idea bezinteresownej pomocy najwyraźniej jest obca tym, którzy mają się za bezmiernie dobrych i których rozsierdziła moja wypowiedź. W tym miejscu rodzi się pytanie o to, czy aby na pewno dobre samopoczucie tych „altruistów” jest w pełni uprawnione? Ci ludzie powinni się wstydzić, a już na pewno unikać tak kompromitującego wypowiadania się. Jaka jest skuteczność ich szeroko odtrąbionego wspierania potrzebujących – nie wiem. Wiem natomiast, że znakomicie podnosi samopoczucie samych zainteresowanych. Prawie każda wypowiedź „jedynego sprawiedliwego” w tej Sodomie opatrzona jest tytułowaniem się nawzajem „najdroższymi”, „ukochanymi”, „ślicznymi”, „cudownymi”, „serduszkami”, „aniołkami” i innymi „kwiatuszkami”. Pomijając fakt, że zamiłowanie do ogrodniczo-angelologicznej terminologii nader mocno trąci infantylizmem, to najwyraźniej osoby te żywią przekonanie (i podtrzymują je u siebie nawzajem), że bez nich świat po prostu przestałby istnieć, a w każdym razie poważnie zachwiałby się w posadach.

Czy podwyższenie samooceny nie jest korzyścią? Jest. Czy liczenie „dobrych uczynków" tytułem zbawienia nie jest oczekiwaniem korzyści? Jest.

Zresztą, można się przyjrzeć kilku z pozoru niewinnym wypowiedziom:

Dobro powraca... tego jestem pewna na milion procent”, „Proszę bardzo o Wasze otwarcie serca. To wróci do Was.”, „Każda bezinteresowna pomoc rodzi za czas jakiś lawinę dobra, która płynie zwrotnie wobec tych, którzy pochylili się nad słabszym”. „Podziel się tym, co możesz (...), zadbaj o swoje zbawienie”.

Oto koronne argumenty, za pomocą których przekonują ludzi do otwierania portfeli. Dajcie kasę, a dostaniecie coś w zamian: bliżej nieokreślone dobro, które do was powróci „lawiną”, miejsce w niebie, opiekę na starość, wzniosłe tytułowanie, dobre samopoczucie... Na tym właśnie polega ta szeroko odtrąbiona bezinteresowność wynikająca z miłości bliźniego.

Mnie obce zwierzę nie da niczego – oprócz radości, że zostało uratowane, nakarmione, uwolnione od cierpienia. Radości ze względu na nie samo, a nie ze względu na mnie i na pochwały innych. I tego się trzymam. Gdy moja Fanta zachorowała na śmiertelną chorobę, wielu z Was mi pomogło udźwignąć mi to finansowo, na tyle, ile kto mógł. Mnie pośrednio, a Fancie bezpośrednio lub odwrotnie, to nieistotne. Kota (kocini?) wygrała tę walkę dzięki Wam. I nikt nie wyrażał dumy z tego, że pomógł, nie manifestował pomocy, wszyscy zrobili to po cichu, żeby pomóc, a nie żeby zabłysnąć i poprawić sobie samopoczucie. Nigdy Wam tego nie  zapomnę i macie zapewnioną moją dozgonną wdzięczność. Wdzięczności nie włożycie do garnka i to właśnie świadczy o bezinteresowności.

Na koniec coś, co znalazłam kiedyś gdzieś w Internecie i szalenie mi się spodobało:

„Wielki sztorm pozostawił na plaży tysiące rozgwiazd. Brzegiem oceanu powoli szedł starzec. Delikatnie brał każdą rozgwiazdę do ręki i odnosił ją do wody. Z naprzeciwka nadszedł młodzieniec i zdumiony rzekł: «Po co to robisz, starcze?! Twoje staranie zupełnie nie ma sensu!!». Starzec w milczeniu podniósł kolejną rozgwiazdę i wkładając ją do wody, rzekł: «Dla niej ma...»”

SERDUSZKO, ANIOŁEK I KWIATUSZEK

12 czerwca 2025

186. Gruby, rudy, garbaty, kulawy, Żyd i pedał

Na portalach społecznościowych i w innych miejscach Internetu pojawiają się hurtowo i namolnie reklamy i artykuły na przykładowy temat „Jak schudnąć do rozmiaru glisty” i „-55 kg w 3 dni”. Prawidłowość jest taka, że im bardziej zabiedzony kościotrup, tym głośniej będzie zawodzić nad swoją patologiczną otyłością.

We współczesnym plastikowym i odmóżdżonym świecie nie ma miejsca na „niedoskonałość” (pytanie, co jest doskonałością) ani inność – mimo upartego kreowania się klonów na oryginalność. Sprawa dotyczy spectrum o wiele obszerniejszego niż tylko napięty zamek w spódnicy. „Sterczący brzuszek” to symbol o wiele głębszego problemu, który toczy dzisiejsze średnie i młode pokolenie. Podczas gdy wiele krzyczy się o tolerancji, o wolności wyznania i prawie do dowolnej orientacji seksualnej, ogromnej rzeszy ludzi tak naprawdę brakuje najzwyklejszej w świecie samoakceptacji oraz akceptacji człowieka, który osobowością, zainteresowaniami (lub ich brakiem), wyglądem, stanem posiadania lub upodobaniami wpisuje się w narzucony szablon określający wzrost, wagę, typ sylwetki, kolor włosów, rodzaj makijażu, sposób ubierania się i urządzania mieszkań, narodowość, etc., etc. Dziwnym trafem tylko pustogłowia się nie dyskryminuje – i to też należy do znaków czasu.

Pewnego razu fryzjerka powiedziała do mnie, robiąc mi z włosów ofiarę Holocaustu (w jej pojęciu zajebistą fryzurę): „Nie oszukujmy się, liczy się wygląd”. Jak dla kogo, kochana pani po zawodówce.

Wielokrotnie spotkałam się (jak chyba każdy) z twierdzeniem, że „rude to fałszywe (lub – w innej wersji – wredne)”. Tomy można by spisać o dzieciach i nastolatkach sekowanych przez rówieśników za inność, za wygląd, za niemarkowość ubrań, za niedostosowanie do wzorca głąba, który nie uczy się i nie czyta, ale za to szlaja się po nocnych klubach, spożywa alkohol, bierze narkotyki, uprawia seks o wiele za wcześnie, byle gdzie, byle jak i z byle kim. Równie wiele można by powiedzieć o skrajnie chamskich wyzwiskach z użyciem słów „Żyd”, „pedał”, „ciota”. Przykłady, oczywiście, można mnożyć w nieskończoność.

Nie rozumiem – i już pewnie w tej nieświadomości umrę – jak można mierzyć swoją własną wartość i wartość innego człowieka w centymetrach, kilogramach, kolorach, wzorach, szmatach, metrach kwadratowych domu. To tak, jakby podejść na ulicy do zupełnie obcego człowieka i powiedzieć mu: „Jesteś beznadziejny”, nie znając go, nie wiedząc, kim jest i jakim jest, jaki ma charakter, osobowość, poglądy, wykształcenie, wrażliwość, serce dla innych.

Nie rozumiem – i też już pewnie mi to nie przejdzie – ludzi, którzy potrafią zrobić problem z tego, że koleżanka przyszła do pracy w takiej samej bluzce, że mają więcej centymetrów w biodrach niż sześć innych kobiet, że ktoś nie farbuje włosów. Mam koleżankę, którą przerasta apokaliptyczny kompleks dużych stóp. Matko kochana! Czy ona nie ma poważniejszych zmartwień?! Czy w ogóle człowiek, który ocenia ludzi i samego siebie na podstawie wzrostu, wagi, włosów, uzębienia, wzroku itd. to ktoś, do kogo można podejść i bez namysłu powiedzieć: „Jesteś super”? Czy właśnie dlatego, że jest bogaty, dobrze ubrany, szczupły, zgrabny, umięśniony, bez zmarszczek etc., etc. i niby na zawsze taki pozostanie?

Czy ten rudy, zezowaty, wisielcowaty, zabiedzony, gruby, kulawy, piegowaty, nieproporcjonalnie zbudowany, w bezfirmowych trampkach albo chińskich klapkach, mieszkający w wynajętym kącie – ma się powiesić, zamknąć w getcie, zniknąć ze zuniformizowanego społeczeństwa, bo odstaje od „norm unijnych” i nie ma dla niego miejsca na ziemi?

A co z tymi, których głowy są pustostanami? To Übermenschen na miarę naszych czasów?

Jaki jest dzisiejszy świat wartości średniego i młodego pokolenia? Czy to w ogóle są wartości?



08 czerwca 2025

185. Istnieje

Wielokrotnie spotkałam się ze zdaniem, że nie istnieje coś takiego jak przyjaźń damsko-męska. Zwolennicy tej tezy twierdzą, że to zawsze jest śliska sprawa, że najczęściej kończy się obopólną miłością albo co najmniej zadurzeniem jednej ze stron, że prędzej czy później tych dwoje wyląduje ze sobą w łóżku. Pewnie, że w wielu wypadkach dłuższe relacje damsko-męskie mogą zostać nacechowane podtekstem erotycznym lub przerodzić się w związek partnerski, ale nie jest to obligatoryjne, jak chcieliby niektórzy. To zbyt powierzchowne i płytkie pojmowanie więzi międzyludzkich, które są daleko bardziej złożone. Stanowczo będę bronić tezy, że można się przyjaźnić z mężczyzną, będąc kobietą i odwrotnie. Za dowód niech posłużą dwa przykłady z mojego życia.

W czasach licealnych przyjaźniłam się z Adamem. Przyjaźń ta nie była podszyta żadną „ciągotą”. Oczywiście w klasie i pośród znajomych spoza niej byliśmy postrzegani jako para, choć tak nie było. Znając siłę oddziaływania stereotypu, nawet nie próbowaliśmy tego dementować. Adam zakochany był po uszy w Aneczce, która nie dawała mu nadziei i ja na pewno nie byłam mu niezbędna do żadnych amorów. Moją głowę zaprzątał także ktoś zupełnie inny (ku zaspokojeniu ciekawości: Pawełek mu było). Aneczka miała zaś swojego chłopaka i Adam też nie był jej do niczego potrzebny. Przyjaźniąc się również z Aneczką, postanowiłam trochę szczęściu dopomóc i jam to, nie chwaląc się, sprawiła, że po studniówce jednak zostali parą. Małżeństwo nie przetrwało, ale nasza przyjaźń pozostała taką, jaką była.

Dziś mam również innego przyjaciela. Tom jest o kilka lat ode mnie starszy i ma rodzinę: żonę, dwójkę mądrych, dorosłych już dzieci oraz dwóch wnuczków. Dobra, nie będę ściemniać – przez dwa lata mieliśmy romans. W końcu jego żona się połapała, a mnie zrobiło się jej żal Zakończyliśmy to, co nie oznacza, że skończyła się nasza znajomość. Od dziewiętnastu lat lat Tom – człowiek bardzo serdeczny, dobry i ciepły – wspiera mnie, podtrzymuje na duchu, pociesza, zagrzewa do walki i przybywa z odsieczą, gdy trzeba pomóc w rozwiązaniu problemów. W wielu wypadkach pomogłam i ja Tomowi, przy czym załatwienie jednej z ważnych spraw kosztowało mnie bardzo wiele czasu (około roku), zachodu i wysiłku. W ten sposób, bezinteresownie, postępują tylko przyjaciele. Ponieważ nie mieszkamy w tym samym mieście, a zdarzały się różne sytuacje życiowe, to bywało i tak, że lądowaliśmy na nocleg w jednym łóżku. Już widzę, jak w tym miejscu triumfalnie ślinią się obrońcy poglądu, że „to się musiało tak skończyć”. Zwłaszcza, gdy nikogo więcej w pobliżu nie było i do wszystkiego dojść mogło. Rozczaruję oślinionych: „mogło” nie równa się „musiało”. Utożsamianie spania w jednym łóżku (wynikłego na dodatek z konieczności) z uprawianiem seksu jest symptomem myślenia prostackiego. Tym, którzy mimo wszystko mi nie uwierzą, a’priori oznajmiam, że mi to lotto. Najważniejsze jest, że znam i napisałam prawdę. Od dawna twierdzę, że przyjaźń to piękniejsza siostra miłości.



01 czerwca 2025

184. Dzieci betonu contra łopata

Jest maj, więc sadzenie kwiatków i pomidorków odbija się szerokim echem na blogach. Jednocześnie już wszyscy chyba znają moje jojczenie na temat braku ogrodu, działki albo chociażby balkonu. Taka ze mnie Piękna Ogrodniczka. Ale onegdaj... W praktyce… było tak.

 * * *

- Wiesz co? – powiedział Miś Mamusi. – Weźmy się za działkę rodziców. Stoi odłogiem i porasta chwastami. Moglibyśmy ją zagospodarować i mieć kawałek własnej zieleni do wypoczynku. Marchewki przecież nie będziemy hodować. Grill, piweczko... wędzarenkę bym postawił... domek się posprząta... – w głosie Misia Mamusi zadźwięczało rozmarzenie.

- Jasne! – podchwyciłam z zapałem. – Traweczka, leżaczek... Wisienkę sobie zasadzę i kwiatuszki...

Miś Mamusi łypnął na mnie spode łba.

- Kwiatuszki! – parsknął śmiechem. – Już to widzę! Ty nawet kwiatka w doniczce nie przesadzisz i prędzej zdechnie, niż go podlejesz. Mogłabyś zbić fortunę na doniczkach z odzysku.

- Oj, no... działka to co innego. Damy radę.

- No to zasuwaj jutro do sklepu ogrodniczego, kup sekator i maść do smarowania miejsc po obciętych gałęziach. Ja zorganizuję grubszy sprzęt i widzimy się w sobotę.

W sobotę o poranku karnie stawiłam się na miejscu z sekatorem i maścią, wyposażona dodatkowo w parę rękawic, podobno przeciwpancernych. Skonfundowani stanęliśmy przed czymś w rodzaju dżungli amazońskiej, do której skutecznie broniły wstępu rozrośnięte we wszystkich kierunkach pędy pnącej róży, wdzięcznie splatające się z czymś długim, grubawym i brązowym, spływającym z góry w miejscu, gdzie powinien znajdować się domek.

- W życiu nie widziałem czegoś podobnego – powiedział niepewnym głosem Miś Mamusi.

- Jakaś kosmiczna plazma...? – zapytałam słabo. – Obcy atakują...?

Brązowe sploty wiły się po pobliskich drzewach, po ziemi i rozpełzały się na trzy sąsiadujące działki, tworząc malownicze nawisy.

- Pergola – rzucił krótko Miś Mamusi. – Winogrona. Cholera, jak tu w ogóle wejść?

Wybrał spośród przytaszczonych sprzętów jeden, z namysłem odpalił, po czym warcząc i kopcąc straszliwie, runął w gąszcz.

* * *

Późnym popołudniem naszym zalanym potem oczom ukazał się imponujący widok. Brązowe sploty pościągane przeze mnie z sąsiednich działek zaścieliły całe trzy ary naszej, tworząc chaotyczną mozaikę przetykaną pnączami róży i kawałami drewna ze spróchniałej śliwy. Odsłonięty domek prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy: zapadnięta podłoga werandy broniła wstępu do wnętrza widocznego przez potłuczone szyby. Zapleśniałe ściany otaczały szczątki dawnych mebli porośnięte efektownymi grzybami. Przez zawalony dach ściekała do środka wilgoć. Całości dopełniały wdzięcznie ażurowe ramki stanowiące pozostałość po niegdysiejszych rynnach.

- To trzeba będzie chyba wysadzić w powietrze i od nowa zagospodarować lej po bombie – orzekłam ponuro. – Ja tego nie ogarniam.

- Nie pękaj – powiedział Miś Mamusi dziarsko – tylko bierz się do roboty. Ja idę karczować te trzydziestoletnie porzeczki, a ty rozpal ognisko, trzeba będzie trochę tego puścić z dymem.

* * *

Po upływie 40 minut Miś Mamusi zastał mnie nad smętną kupką nadpalonych papierów i suchych patyczków. Moje wysiłki okazały się beznadziejne.

- Koniec roboty – oznajmił. – Złamałem obie łopaty. – Spojrzał na mnie i na miejsce, w którym powinno płonąć ognisko. – Debilka – zawyrokował. – Wychowałaś się na wyjazdach i ogniska nie umiesz rozpalić?! Odsuń się i zacznij ściągać w jedno miejsce ten chłam.

- Nie musiałam, to nie rozpalałam – wymamrotałam obrażona. – Zorganizuj kurs, to się zapiszę.

Miś Mamusi pogrzebał w stercie akcesoriów i zachichotał. Z satysfakcją wylał na kupkę butelkę rozpałki do grilla.

- Dobra, pali się – ogłosił i dołożył gałęzi. – Znoś wszystko tutaj i układaj w porządny stos, a ja porąbię te konary. Gdzieś tu była siekiera...

Ustawił na pniu duży kloc drewna i zamachnął się. Ostrze siekiery błysnęło złowieszczo w czerwonawym blasku przedwieczornego słońca.

- Kurrrrr...! – moich uszu dobiegł zduszony okrzyk. Zajęta ciągnięciem z drugiego końca działki potężnego konara wielkością dorównującego sporemu drzewku, już prawie osiągnęłam cel.

- Co się... – zaczęłam, odwracając się jednocześnie o 90 stopni, aby jakimś cudem wtaszczyć sterczący pagaj na rosnący stos. W tym samym momencie pochylony nad pniem Miś Mamusi wyprostował się gwałtownie i trzymany przeze mnie pień trafił go w potylicę.

- Wszystkie kurwy świata!!! – okolicę przeszył wściekły ryk. Miś Mamusi odwrócił się do mnie przodem. Z łuku brwiowego, spod potężnego guza nad lewym okiem ściekała mu krew. – Co to miało być?! Zemsta za wszystkie lata wspólnego dzieciństwa?! Nie dość, że ta franca tępa – machnął trzymana w ręku siekierą – i klocek odskoczył mi prosto w czoło, to jeszcze ty chciałaś mnie zabić?!

- Oj tam, zaraz „chciałam”... No przecież kazałeś mi to tu zwlec.

- Ale nie kazałem ci walić mnie w łeb całym okolicznym drzewostanem...!!

- No, niby nie... – położyłam uszy po sobie. – Samo tak wyszło...

- Wiesz co? – Miś Mamusi rozejrzał się po pobojowisku i utkwił wzrok w dogasającym ogniu. – Wiesz co? – powtórzył i westchnął. – Jednak szkoda, że nie mieliśmy żadnych rolników wśród protoplastów. Może jakoś lepiej by nam to poszło?

Wzruszyłam ramionami. Miś Mamusi rzucił siekierę na stertę chaszczy przeznaczonych do spalenia.

- Jedźmy do domu opatrzyć rany – powiedział spokojnie. – Może kiedyś tu wrócimy.

Bez słowa zdjęłam rękawice i wrzuciłam w resztkę ogniska. W moich dłoniach tkwiło mnóstwo grubych kolców.

- Może – odpowiedziałam bez przekonania.