Jedni
wiedzą, drudzy nie wiedzą, ale teraz będą wiedzieli wszyscy.
Choruję
na depresję.
Z
początku była to depresja wysokofunkcjonująca. Czyli: dopóki dawałam radę,
dopóki miałam siłę podnosić się z podłogi, to jeszcze jakoś – lepiej lub
gorzej – szło żyć. Było – że powołam się na klasyków – chujowo,
ale stabilnie. Tylko że dopóty dzban wodzę nosi, dopóki się ucho
nie urwie. Mnie się w pewnym momencie urwało do tego stopnia,
że osiągnęłam poziom poniżej wodorostów. Gwoździem do trumny była utrata
ukochanej Michiko.
Wtedy
doszłam do ściany i osunęłam się po niej. Na kilka tygodni
osiągnęłam stan, w którym przerosło mnie podniesienie się z łóżka
i w którym wykonanie nawet prostej czynności, jak umycie zębów
czy ubranie się, nie było możliwe. Pat. Ani to życie, ani śmierć,
choć w sensie psychicznym to jednak zgon. Wyobraź sobie, Czytelniku:
leżysz, patrzysz w sufit i jedyne, co odczuwasz, to pragnienie
nieistnienia. Nie czytasz, nie odbierasz telefonów, nie dopuszczasz
do siebie ludzi, jesz albo nie.
Po
kilku tygodniach zostałam pozbierana (bo trudno w tym wypadku mówić
o samodzielnym pozbieraniu się) i postawiona na (glinianych,
ale jednak) nogach. Z grubsza zaczęłam funkcjonować jak człowiek.
Powoli wróciłam do książek, bo one są najbardziej miłosierne –
zabierają mnie z mojego do całkiem innego świata. Zdobyłam się
na scrollowanie Facebooka. W końcu przeprosiłam się z blogiem
– na początku był to wyłącznie blog OKA. Tylko w jego
światach byłam zdolna się ulokować.
* * *
Powoli
się wynurzam – na razie spod dna, ale chcę wierzyć, że w końcu
zacznę płynąć w górę. W końcu mam zacną wyporność. Ta pustka,
którą zostawiłam na własnym blogu, pustka tytułowa i pusty post, to był
ostatni krzyk rozpaczy i ostatnia próba kontaktu z ludźmi przed
osiągnięciem tego, co jest pod dnem. Później osunęłam się w ciemność.
Boję się takich stanów, bo za którymś kolejnym razem
kończą się na cmentarzu.
Piszę
to wszystko szczerze, tak jak jest. Następny post powinien już być mniej
ponury.