Chyba mam stalkera. To znaczy nie wiem, czy mam i dlatego
piszę „chyba”. Nie wiem, czy to, co facet wyprawia, mieści się
w prawnej definicji stalkingu. W końcu nigdy niczego złego mi nie zrobił.
O ile mnie pamięć nie myli, zaczął jeszcze w czasie,
gdy byłam studentką, ale głowy pod tramwaj nie podłożę, czy nie wcześniej.
Raczej nie. Wzrok dziki, szata plugawa, na głowie afro, na gębie nic.
Indywiduum najpierw za mną łaziło, ale nie zwracałam na to
uwagi, bo miałam lepsze zajęcia. Potem wsiadał do autobusów, którymi
jechałam (skąd on wiedział, do którego wsiąść?!) i nieśmiało
proponował, że pomoże mi zanieść do domu zakupy. Jako mężatka,
odkąd kupiliśmy samochód, nie jeździłam już publiczną komunikacją. Odetchnęłam.
No ale w końcu się rozwiodłam i samochód poszedł pod
młotek. Wróciłam do komunikacji miejskiej. Osobnik natychmiast zaczynał
wyrastać jak spod ziemi. Nie wiem, gdzie on mieszka, za to on doskonale
się orientuje, gdzie mieszkam ja albo przynajmniej, z którego
przystanku odjeżdżam. Zaczął odjeżdżać z tego samego. Nie dam głowy,
czy przypadkiem nie siedział na nim, dopóki nie przyszłam. Wciąż
próbował nawiązać ze mną kontakt, od noszenia zakupów przeszedł do
umawiania się na randkę. Na początku go ignorowałam, ale zrobił się
upierdliwie namolny. Dowiedział się, gdzie pracuję (ewentualnie na którym
przystanku wysiadam), co nie było zbyt trudne, gdy się za mną
łaziło. Zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. Czekał na mnie
na przystanku dotąd, dopóki się nie pojawiłam. Wymyśliłam, że będę
ratować się telefonem. I albo udawałam, albo rzeczywiście rozmawiałam
– dzwoniłam do kogoś i błagałam, żeby jak najdłużej ze mną
gadał. Jak nie było o czym, to o dupie Maryni. W ten
sposób udawało mi się dojechać do miejsca przeznaczenia. Czasami jednak
nawet nie zdążyłam wyjąć telefonu, jak cholernik już wyskakiwał
jak diabeł z pudełka, natychmiast przypuszczając atak. Proponował mi
to wyjście na kawę, to kieliszeczek szampana, a nawet
wspólne spędzenie sylwestra. Szło się załamać.
Najgorsza sytuacja spotkała mnie, gdy zagapiłam się
kiedyś w okno i nie zauważyłam zagrożenia. Zagrożenie, bardzo
zadowolone z siebie, usiadło na wolnym siedzeniu obok. Typ zaczął od
gadki (a z japy waliło mu jak z murzyńskiej chaty), skończył
zaś na dociskaniu mnie do okna. W kilku dosadnych słowach
wyjaśniłam mu, co o tym i w ogóle o nim sądzę i wysiadłam
na najbliższym przystanku. I co z tego? On też wysiadł. I tak
w kółko Macieju. Na widok gościa zaczęłam dostawać ataków paniki. Spieprzałam,
dokąd oczy poniosły. Zaczęłam spotykać go w sklepie, na ulicy,
koło kościoła, w przychodni i w zasadzie wszędzie, gdzie byłam. Kiedyś
zrobiłam go w konia. Wsiadłam do autobusu, on za mną,
a ja w ostatniej chwili, tuż przed zamknięciem drzwi,
wyskoczyłam. Amant pojechał dalej z zaskoczeniem malującym się na obliczu.
Jednak to pojętne bydlę, dał się zrobić w ten sposób tylko raz. Później już
się pilnował. Miał także „sympatyczny” zwyczaj wysiadania, gdy zauważył
mnie przypadkiem na przystanku.
Od jakiegoś czasu znowu jeżdżę samochodem, ale moje przygody z dupkiem się nie skończyły. Wie, na którym osiedlu mieszkam, więc widziałam go już i w przychodni, i w sklepach. Nie zawsze udaje mi się zwiać. W takich wypadkach zaczynam zauważać u siebie objawy somatyczne: walenie serca, przyśpieszony oddech, drżenie rąk, fikanie koziołków przez flaki w moim brzuchu. I nie, kurwa, to nie są objawy miłości!