27 grudnia 2024

158. „[…] Chleba naszego powszedniego […]”

Ten chleb powszedni to najprostsza, najbardziej podstawowa potrawa, a jednak wlecze się za nim niesłychanie długa historia.

Nasi praprzodkowie zjadali po prostu ziarna dzikich zbóż. Tak zwyczajnie, pewnie prosto z garści, w żaden sposób nieprzygotowane.

Ziarna zboża
Minęły stulecia i antenaci wpadli na pomysł rozgniatania ziaren kamieniami, dodawano wody i powstawało coś na kształt zbożowej zupy.

Następnym etapem, już dość konkretnym, było „wynalezienie” tzw. prażuchy. Była to mąka palona na sucho, a potem zalewana wrzątkiem. Kojarzy mi się z dzisiejszą zasmażką o konsystencji kitu. Podobno do dziś jest to tradycyjna potrawa na Lubelszczyźnie, jedzona ze skwarkami. Nie sądzę, żeby miało to dobrze smakować.

Prażucha
Kolejnym krokiem na drodze do chleba był wychopień (podpłomyk). Powstawał z wystudzonej prażuchy uformowanej w placek i pieczonej w popiele pod ogniskiem (stąd nazwa „podpłomyk”). Późniejsze podpłomyki wyrabiano z mieszaniny surowej mąki z wodą.

Pewnego razu, zapewne przez przypadek, doszło do fermentacji, która sprawiła, że ciasto powiększyło swoją objętość. Człowiek wykorzystał ten fakt i obmyślił recepturę wypiekania chleba na zakwasie.

Historia ta może nie wydawać się specjalnie długa, ale niech przemówi liczba: już pięć tysięcy lat temu, w starożytnym Egipcie, znano już około trzydziestu gatunków chleba. Podobnie rzecz miała się u ludów słowiańskich, u których wypiekano chleby obrzędowe, związane z różnymi świętami i uroczystościami. Przykładem mogą być kołacze i korowaje (chleby weselne), raczuchy, pampuchy i chrust (chleby zapustne), baby (chleby wielkanocne), perebuszki i peretyczki (chleby pogrzebowe). Dopiero z biegiem czasu chleby te przekształciły się w ciasta.

Kołacz
Korowaj
Raczuchy

Pampuchy

Chrust

Baba
W Polsce chleb od zawsze otaczany był szacunkiem, nazywano go nawet „świętym chlebusiem” – tak świętym, jak „święta ziemia”, która rodzi zboże. Był także zawsze modny i wciąż zmieniał swoją postać. Umiejętność pieczenia chleba była kluczowa dla dobrej reputacji gospodyni, bez względu na jej pochodzenie. Przepisy na rozmaite gatunki chleba często trzymane były przez piekarzy w tajemnicy.

Już w średniowieczu istniało w Polsce około dziesięciu gatunków chleba, później zaczęły się mnożyć jak grzyby po deszczu, a spożycie chleba rosło. Największe miało miejsce na przełomie XVIII i XIX wieku (300 kg na głowę rocznie). Spadło później na skutek rozwoju uprawy ziemniaków i innych warzyw.

Współcześnie mamy chlebów do wyboru, a nawet do koloru. Nie akceptuję żadnego pieczywa z paszą dla kur (ziarnami), najbardziej zaś lubię najzwyklejszy w świecie chleb biały. Tak, wiem, skrajnie niedietetyczny, tylko że ja nie bywam na diecie i mam to gdzieś. Lubię także graham, pumpernikiel i czarny chleb wileński.

Chleb z paszą dla kur
Z chlebem wiązało się wiele dawnych zwyczajów. Najbardziej znanym i wciąż obecnym w niektórych domach jest robienie znaku krzyża na bochenku przed jego pokrojeniem. Zdobiono też chleby nacięciami w kształcie krzyża. Upuszczenie kawałka chleba było czymś w rodzaju przewinienia, dlatego podnosząc go, należało go ucałować. Nie wolno było wbijać w niego noża, marnować nawet okruszka ani wyrzucać chleba, kłaść go na brudnym stole, do góry nogami, jeść brudnymi rękami. Kromki trzeba było zjeść w całości, osoby ze słabymi zębami moczyły skórki w mleku, wodzie lub herbacie. Gości witano chlebem i w ten sposób okazywano im szacunek. Był to również znak gościnności. W czasie wypiekania chlebów weselnych do izby nie mógł zajrzeć żaden mężczyzna. Chleb przecięty na cztery części i umieszczony w czterech kątach pomieszczenia wskazywał, gdzie nie można postawić łóżka, jeśli któryś kawałek spleśniał. Chleb wrzucony w podbudowę domu miał zapewnić dostatek, a noszony przy sobie gwarantował szczęśliwą podróż. Wierzono też, że jest lekarstwem na migrenę, jad żmii, a zmieszany z pajęczyną i śliną miał goić rany. Jeżeli napoczęły go myszy, to zjedzenie go chroniło przed bólem zębów. Matki chrzestne dawały dzieciom kukiełki chlebowe mające uchronić je przed głodem. Należało podzielić się chlebem z każdym, kto o niego poprosił.


„Do kraju tego, gdzie kruszynę chleba

Podnoszą z ziemi przez uszanowanie

Dla darów nieba,

Tęskno mi, Panie”

(C. K. Norwid, Moja piosnka)

21 grudnia 2024

❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️ 🌲 ❄️

Kochani Wszyscy!

Wybaczcie mi, tak wyszło w tym roku, że do nikogo, zupełnie nikogusieńko, nie wysyłałam kartek świątecznych. W przyszłym roku się poprawię, obiecuję solennie i ślubuję uroczyście. Dziękuję wszystkim tym, którzy do mnie napisali. Tym razem za dużo miałam na głowie i w głowie.

Chcę myśleć, że idzie ku lepszemu, czego sobie i Wam życzę.

Niech każdy z Was spędzi ten czas świąt tak, jak lubi, chce i może: z choinką, pod choinką, na choince, bez choinki, z ludźmi albo bez ludzi, w domu albo na Malediwach, w kościele albo na rodzinnym przyjęciu, a co najważniejsze, w spokoju i pogodzie ducha.

Rok 2025 niech nas wszystkich obdaruje takimi niespodziankami, że palce lizać – niech się dzieje samo dobro!

Zostawiam Wam na te kilka dni moją ukochaną bożonarodzeniową piosenkę.

14 grudnia 2024

156. Wszyscy jesteśmy poganami

Kiedy we wczesnym średniowieczu słowiańskim plemionom zamieszkujących terytoria dzisiejszej Polski przemocą narzucano chrześcijaństwo, odbywało się to na zasadzie demolowania ich struktury kultowej. Towarzyszyła temu oczywiście wielka rzeź Słowian. Jak było, tak było, nie będę zanurzać się w historię, bo długa i zawiła. Interesujące są efekty, zwłaszcza te, o których przeciętny katolik myśli, że są czysto katolickimi praktykami. Tymczasem chrześcijaństwo zawłaszczyło zwyczaje i rytuały charakterystyczne dla Słowian, uznając je z biegiem czasu za swoje.

Najstarszym tego dowodem są pisanki. Wielkanocne malowanie jajek i dzielenie się jajkiem to obyczaje czysto pogańskie. Jajka były w wierzeniach Słowian symbolem płodności, szczęścia, nowego życia, słońca i księżyca, równowagi między pierwiastkiem żeńskim i męskim. Malowano je i obdarowywano się nimi nawzajem. Święto ku czci boga płodności i wiosny Jaryły (Jarych Godów) obchodzono 15 kwietnia. Żegnano stare (zimę) i witano nowe (wiosnę). Zbieżność między datami świąt pogańskich i katolickich raczej nieprzypadkowa.

W okresie wiosennym zbierano wiechcie bazi i smagano się nimi, aby wypędzić złe duchy. Pęki bazi stały się prototypem palm wielkanocnych.

Podobnie lany poniedziałek stał się elementem świąt wielkanocnych poprzez przejęcie słowiańskiego zwyczaju wzajemnego polewania się wodą. Był to symbol i wróżba płodności, dlatego ofiarami stawały się przeważnie dziewczęta. Sama nazwa śmigus-dyngus wzięła się ze słowiańszczyzny.

Na początku wiosny popularnym zwyczajem jest topienie Marzanny. Słowiańska Marzanna była boginią związaną ze śmiercią i zaświatami, dlatego utożsamiano ją z zimą. Marzannę (czasem nazywaną Śmiercichą), kukłę z siana ubraną w ludzką odzież, topiono lub palono. Topią ją po dzień dzisiejszy nie tylko niekatolicy. Poza dziećmi szkolnymi, dla których jest to atrakcja i rozrywka, w niektórych regionach Polski odbywa się palenie Judasza/Żyda. Kukły najpierw okłada się kijami, a potem pali.

Katolicka uroczystość Zesłania Ducha Świętego nie bez powodu nazywana jest Zielonymi Świątkami. Niegdyś w tym czasie obchodzono słowiańskie święto związane z płodnością natury i zaduszkami (Dziadami wiosennymi). Przystrajano wówczas domy zielonymi gałązkami, kwiatami i tatarakiem, co miało zapewnić urodzaj i chronić przed urokami. Proszono również demony wodne, żeby nikomu nie czyniły krzywdy. Dzisiaj nadal po powrocie z kościoła stroi się drzwi mieszkań gałęziami.

Dzisiejsza Noc Świętojańska to słowiańska Kupalnocka, czyli Noc Kupały związana z przesileniem letnim. Tej nocy zbierano kwiaty i zioła do ozdobienia domów, kąpano się w rzekach, wrzucano do wody wianki, skakano przez ogień. Słowo „Kupało” pochodzi z języka prasłowiańskiego i oznaczało miejsce do kąpieli. Chrześcijaństwo zawładnęło i tym świętem, przemianowując je na wigilię dnia świętego Jana.

15 sierpnia przypada kościelna uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Nie bez kozery nazywa się je świętem Matki Boskiej Zielnej. Katolicy czczą Maryję jako królową nieba i ziemi. W tym czasie Słowianie obchodzili święto Matki Ziemi (bogini Mokosz) mające zapewnić obfite plony. Stąd towarzyszyło mu strojenie domów roślinami w celu obrony przed urokami, stawiano w obejściach młode brzózki.

Końcem sierpnia lub około połowy września odbywają się współcześnie tradycyjnie dożynki. Do kościołów zjeżdżają się gospodynie i gospodarze w strojach ludowych, prezentują wykonane ze zboża i innych elementów natury wieńce. Słowianie obchodzili w tym czasie (23 września) święto plonów, zwane wyżynkami albo obrzynkami. Wówczas również sporządzano strojne wieńce – symbole obfitych plonów. Obrzęd ten wiązał się także z kultem roślin i drzew.

W dniach 31 października i 1 listopada przypadały Dziady jesienne. Wierzono, że dusze zmarłych mogą przebywać w świecie żywych w określonym czasie. Nazwa święta pochodziła od przodków, których nazywano dziadami. Na cmentarzach urządzano uczty na cześć zmarłych, rozrzucano dla duchów resztki jedzenia. Duchy przywoływał guślarz, który też rozmawiał z nimi. Katolicy czczą 1 listopada Wszystkich Świętych, a w Zaduszki modlą się za ich dusze. Słowianie palili ogniska, których blask miał wskazywać drogę, dziś natomiast pali się na grobach znicze.

Skoro już jesteśmy przy nieboszczykach, to mamy dziś pogrzebowy zwyczaj rzucania garści ziemi na trumnę, który praktykują i ksiądz, i bliscy zmarłego. Tymczasem wziął się on stąd, że Słowianie rzucali po trzy garście ziemi, aby nieboszczyk nie przychodził w snach ani nie wrócił jako demon.

Po pogrzebie następowała tryzna, czyli dzisiejsza stypa – uczta na cześć zmarłego.

Szczodre Gody to odpowiednik chrześcijańskiego Bożego Narodzenia. W tym czasie (22-24 grudnia) Słowianie obchodzili początek roku słonecznego i wegetacyjnego, uroczystość wiązała się również z kultem przodków. Był to słowiański odpowiednik Wigilii, święto dostatku obchodzonego w towarzystwie dusz zmarłych. Rozpoczynało się dzisiejszym wypatrywaniem pierwszej gwiazdy. U Słowian była to cała Droga Mleczna, która – dobrze widoczna – zwiastowała dostatek mleka w rozpoczynającym się roku. Pod obrusy wkładano siano, które szczodrze rozsypywano pod stołem i wokół niego, aby zdobyć przychylność bogów odpowiedzialnych za wegetację roślin (Welesa, Mokoszy, Świętowita). Wyciągano spod nakrycia pojedyncze źdźbła, z których wróżono urodzaj, rychły ślub, szczęście, staropanieństwo, starokawalerstwo – w zależności od długości i koloru źdźbła. Po dzień dzisiejszy praktykowane są tego typu wróżby, w jak najbardziej katolickich rodzinach także. Strojono ustawiane w izbach snopy zboża lub podwieszano pod powałą udekorowany wierzchołek drzewa iglastego zwany podłaźniczką. Dziś kto żyw, ubiera choinkę.

Istniał również zwyczaj zostawiania pustego miejsca przy stole. Katolicyzm przerobił je na nakrycie dla zbłąkanego wędrowca lub symbol tych, których z nami już nie ma, ale tak naprawdę w wersji słowiańskiej było inaczej. Zostawiano puste miejsca dla duchów przodków, zwłaszcza dla osób zmarłych w danym roku. Zanim usiadło się do stołu, dmuchano na ławy i stoły, mówiąc: „przesuń się, duszyczko”. Przygotowując dania na ucztę, dziękowano Dobroszemu (bogu od roślin leśnych) i Leszemu (bogu leśnej zwierzyny). Potraw było obowiązkowo dwanaście, czyli tyle, ile miesięcy w roku – życzono sobie szczęścia i urodzaju w każdym z nich. Dzisiaj dwanaście potraw symbolizuje oczywiście dwunastu apostołów. Słowiański rytuał przełamywania się chlebem także pozostał, tylko zastąpiono chleb opłatkiem. W Szczodre Gody obdarowywano się drobnymi upominkami i szczodrakami (placuszkami, pierożkami albo słodkimi bułeczkami). Był to gest hojności i wróżba zdrowia, szczęścia, dobrobytu. Dziś w Wigilię również obdarowujemy się prezentami, które przynosi – w zależności od regionu – Dzieciątko, Aniołek, Mikołaj albo Gwiazdor.

W Szczodre Gody Słowianie przebierali się za różne stwory i chodzili od domu do domu, aby płoszyć demony. Składali gospodarzom życzenia, otrzymywali drobne kwoty, alkohol albo coś do jedzenia. To oczywiście poprzednicy katolickich kolędników. Tym współczesnym towarzyszą nawet słowiańskie symbole, takie jak gwiazda (u Słowian symbol słońca) i turoń, ciekawy stwór, którego nazwa wzięła się od słowa „tur” oznaczającego byka. On również symbolizował słońce, na którego cześć obchodzono święta zwane Turzycami. Swoją drogą, datę Bożego Narodzenia (25 grudnia) chrześcijaństwo również zapożyczyło od pogan, chociaż nie Słowian. W tym dniu odbywały się: Dies Natalis Solis Invicti – perskie święto narodzin boga Mitry przejęte również przez Rzymian oraz nordyckie i germańskie święto Jul związane z przesileniem zimowym.

Do innych zwyczajów słowiańskich należała swaćba, czyli ślub. Obsypywano parę młodą zbożem, co miało przynieść im urodzaj i dostatek. Stąd wziął się obecny obyczaj sypania na parę młodą ryżem przy wyjściu z kościoła.

Witano ich chlebem i solą, jak to czyni się do dziś. Chleb i sól pełniły funkcje oczyszczające, ponadto chleb symbolizował bogactwo, a soli używano do konserwowania.

Po ślubie następowały oczepiny/rozpleciny, w czasie których rozplatano warkocz pani młodej bądź obcinano jej włosy i nakładano na głowę czepiec – symbol mężatki. Dziś również praktykuje się na weselach oczepiny, choć w nieco zmienionej formie.

Budowa domu zwieńczana jest wiechą, która w czasach słowiańskich pełniła funkcje ochronne.

Pozostałością po słowiańszczyźnie jest również zabobonne unikanie witania się przez próg ("oj, nie przez próg!") Próg oznaczał bowiem granicę między bezpiecznym sacrum domu a profanum niebezpiecznego i wrogiego świata zewnętrznego.

Podobnie okno było przestrzenią graniczną, światło w oknie odstraszało dzikie zwierzęta i demony. Współcześnie wiele osób stawia w oknie w czasie burzy gromnicę, która ma ochronić dom przed piorunami.


Tak więc wszyscy jesteśmy poganami, nawet przykładni katolicy.


11 grudnia 2024

155. Powiało uśmiechem

Wstałam dziś jak zwykle, czyli z ledwością i w nastroju ponurym jak noc listopadowa. Przełom nastąpił znienacka i w zasadzie bez uzasadnienia. Zbliżając się do zaśnieżonego samochodu, zobaczyłam na przedniej szybie to:

Taki duperel, a jednak przeskoczył we mnie jakiś trybik i po raz pierwszy od dawna uśmiechnęłam się szeroko i tak gdzieś z głębi siebie. Obeszłam osiołka, żeby wyjąć z bagażnika miotełkę i na tylnej szybie zobaczyłem to:

Wiecie, co się stało? Roześmiałam się w głos na ulicy. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Może zacznę odżywać? Stanley Maruda trafnie zauważył, że osoby cierpiące przewlekle na depresję bardzo źle znoszą jesień i zimę, gorzej niż przeciętny człowiek reagujący na te czynniki. To święta prawda. U mnie doszedł jeszcze trzeci czynnik – choroba Fanty i jej bardzo kosztowne leczenie. Jednak dzisiejsze uśmiechy na samochodzie (mogłyby przecież być genitalia albo bluzgi) wywołały u mnie szczery śmiech, taki wolny, swobodny i niewymuszony.

Nie macie pojęcia, jak bardzo chciałabym wyleźć spod dna, pod którym siedzę, obłożona torfem. Na pewno wyleczenie Fanty ze śmiertelnej, ale uleczalnej choroby pozwoli mi odetchnąć. Do tego jednak zostały jeszcze dwa miesiące. A potem byle do ferii, po nich – byle do wiosny.

W tym miejscu chciałabym bardzo serdecznie podziękować wszystkim, którzy dają mi oparcie w najtrudniejszym dla mnie czasie.

Dziękuję tym, którzy dotąd wpłacili choćby złotówkę na leczenie Fanty.

Dziękuję tym, którzy wspierają mnie, udostępniając na swoich blogach i kontach na Facebooku link do zrzutki.

Dziękuję tym, którzy podtrzymują mnie na duchu długimi rozmowami przez telefon, na Messengerze i e-mailowo.

Dziękuję za to, że wciąż jesteście i zaglądacie na mój blog.

Wasza pomoc jest nieoceniona i brakuje mi słów do wyrażenia wdzięczności.

W dalszym ciągu proszę o udostępnianie linku do zrzutki.

https://zrzutka.pl/4r5r89

Nie wiem, kiedy na dobre wrócę do regularnego blogowania, ale czuję, że mi się chce, więc jakoś to będzie 😊