Kochani, dziś drugi odcinek mojej babsztylady. Kto ma oczy, niechaj czyta! :-)
Dla przypomnienia: pierwszy odcinek znajduje się tutaj:
***********************************************************************************************************************************
Rozdział I. 1989
2.
Piątek dwudziestego czwartego marca 1989 roku był dniem słonecznym i prawdziwie wiosennym.
Powietrze pachniało obiecująco. Siedmioosobowa grupa złożona z czterech
dziewcząt i trzech młodych mężczyzn zbliżała się wczesnym rankiem
do dworca PKP obarczona rozlicznymi torbami, torebkami i paczkami o różnych
kształtach. Na pierwszy rzut oka ci młodzi ludzie nie różnili się niczym od
setek innych studentów, którzy co tydzień wyruszali do domu objuczeni ubraniami
do prania i pustymi słoikami do ponownego napełnienia.
Osobą wyróżniającą się w tej malowniczej
grupie była górująca wzrostem nad pozostałymi szczupła, koścista blondynka o naturalnie
jasnych włosach ostrzyżonych modnie „na palmę”. W pociągłej, niezbyt
ładnej twarzy dominował wydatny, orli nos. Poszerzane w biodrach spodnie z jasnego
dżinsu, ostatni krzyk mody, zwężały się ku dołowi „w marchewkę”,
uwypuklając jedyny mankament sylwetki: „niskie zawieszenie”, a na nim
nieproporcjonalnie wydatne uda i pośladki. Członkowie paczki zwracali się
do dziewczyny per „Mańka”, choć nie lubiła tego zdrobnienia. Miała na imię
Maria i wolała, żeby ją tak nazywano. Trzymała za rękę chłopaka, który
prawie dorównywał jej wzrostem. Dawno już zrezygnowała z chodzenia w butach
na wysokim obcasie. Nawet gdy raz na jakiś czas porzucała ulubione spodnie na
rzecz krótkiej spódnicy, wkładała zupełnie płaskie pantofelki.
Towarzyszący jej młodzieniec nie
wyróżniał się niczym szczególnym. Na flanelową, ciemną koszulę w dyskretną
kratkę narzucił skórzaną kurtkę w nieokreślonym kolorze najbardziej
zbliżonym do brązu, dżinsowe spodnie podkreślały długość jego zgrabnych,
prostych nóg. Kasztanowe, falujące włosy opadające fantazyjnym lokiem na czoło
i kilka ledwo zauważalnych piegów na nosie odbierały mu męski wygląd, a dodawały
chłopięcości. Wyglądał na młodszego od swojej dziewczyny i tak też było.
Mańka była od niego starsza o równe dwa lata. W liceum chodził do
jednej klasy z chudym rudzielcem o wiewiórczym zgryzie, aktualnie zaś
był studentem pierwszego roku filologii rosyjskiej.
Zanim Maria odkryła w sobie miłość do
królowej nauk, długo nie mogła się zdecydować, co ze sobą zrobić. Na koniec,
dla odroczenia właściwej decyzji, wybrała położnictwo. Dwuletnie studium
pomaturalne dawało jej czas do namysłu i praktyczny fach do ręki. W trakcie
nauki z niemałym rozbawieniem skonstatowała, że ma na roku zakonnicę i…
kleryka oraz dwu innych mężczyzn. Pierwszy poród, przy jakim była w czasie
praktyk, pozostawił w jej pamięci niezatarty ślad: prawie dwumetrowa
i ponad stukilogramowa kobieta wydała na świat sześciokilogramowego
potomka.
Zainteresowania i uzdolnienia
matematyczne przeważyły u Mańki nareszcie i dopomogły w ostatecznym
rozstrzygnięciu kwestii przyszłości. Dwuletni brak kontaktu z przedmiotem,
z którym rozstała się po maturze, nie przyczynił się do jej sukcesu.
Poszła na egzaminy wstępne ufna we własną pamięć i zdolności, resztę
składając w ręce kapryśnej fortuny. Toteż nie od razu została studentką pełną
gębą. Dostała się na listę rezerwową i przez pierwszy semestr
uczestniczyła w zajęciach jako wolny słuchacz. Była inteligentna i bardzo
zdolna, toteż zimowa sesja zaliczona bez większego wysiłku uczyniła ją
szczęśliwą, pełnoprawną posiadaczką indeksu.
Pierwszą osobą, z którą Mańka zaprzyjaźniła
się na studiach, była mieszkająca na tym samym osiedlu Kostka, niebieskooka
szatynka przy kości, o niepospolitej osobowości i takimż poczuciu
humoru. Znalazły się w jednej grupie i obie zwietrzyły praktycznie w tym
samym momencie takie same fale, na których nadawały. Odtąd Mańka, która od
czasu ukończenia szkoły średniej pozostawała nieco osamotniona, gdyż jej dawne
towarzystwo rozpierzchło się po świecie, zyskała dobrą koleżankę. Co do Kostki,
Mania poszerzyła grono jej licznych przyjaciół.
Od dziesiątego roku życia trzymała się z Marzeną,
niedużym rudzielcem o wesołym usposobieniu. Odkąd „sześćdziesiątka”,
szkoła podstawowa, w której Kostka rozpoczęła naukę, została przeniesiona
na drugi koniec miasta, a dzieci przerzucono do słynnej „siedemdziesiątki”,
siedziały razem w jednej ławce przez sześć kolejnych lat podstawówki.
Rozdzieliło je liceum, później zaś zgodnie znalazły się na tych samych
studiach. Mzinka, jak nazywali Marzenę, nie była może przesadnie uzdolniona
w wybranym kierunku, nadrabiała jednak uporem, zajadłą ambicją i dociekliwością.
Miała wszelkie dane po temu, aby nie pozostawać w tyle. Kostka
przewyższała ją zdolnościami, dlatego mogła sobie pozwolić na ogarniające ją od
czasu do czasu ataki lenistwa. Nie to, żeby całkiem się opuściła, co to, to
nie. Na to nie pozwoliłyby jej wrodzone poczucie obowiązku i ambicja. Do
tego nosiła zbyt charakterystyczne nazwisko, by móc pozwolić sobie na
splamienie honoru rodziny. Przywykła już do pytań:
- Pani z tych Bilczeckich?
- Tak, z tych – odpowiadała ze znudzeniem, czasem nawet szybciej niż
interlokutor zdążył dokończyć kwestię.
Jej stryj był pracownikiem naukowym na
tej samej uczelni, matka pracowała na zamiejscowym wydziale UMCS, a ojciec
zakończył przygodę z lotnictwem i kierował wielkim przedsiębiorstwem
transportowo-budowlanym. Zapewne z powodu „rodowego nazwiska” nadano jej
staroświeckie imię Konstancja, z którego rówieśnicy szybko zrobili Kostkę
i tak pozostało.
W chwili, gdy paczka przyjaciół
znajdowała się już prawie na finiszu swojej drogi, Konstancja zamykała grupę
wraz z Mzinką i Szczupakiem. Ten ostatni, rówieśnik Mańki, studiował,
choć nigdy nie było do końca wiadomo, na jakim kierunku i na którym roku.
Bezustannie zmieniał tok studiów z dziennego na zaoczny i odwrotnie,
przenosił się z politologii na nauki społeczne, by za kolejne pół roku
studiować historię. W jego wyglądzie, sposobie bycia, protekcjonalnym
tonie głosu było coś śliskiego, co nie podobało się Konstancji, ale przecież
nie był to jej narzeczony, lecz chłopak Mzinki, a ta była w nim
zakochana po uszy. Marzena miała nawet za złe przyjaciółce, że zamiast trzymać
z nią, przeszła w końcu na stronę wroga: sprzymierzyła się z jej
matką, która wręcz nie trawiła Szczupaka i nie przepuściła żadnej okazji,
aby przekonywać swą jedyną latorośl, że gorzej nie mogła wybrać. Udręczona
Mzinka uczyniła nawet pewnego dnia swej rodzicielce i najlepszej
przyjaciółce rozdzierającą scenę, w czasie której, szlochając
rozpaczliwie, z pasją zadawała im w kółko jedno i to samo
pytanie:
- Dlaczego wy wszyscy nie chcecie, żebym
ja z nim była?!
Matczyną intuicję i przeczucia
szczerej przyjaciółki trudno było jakoś racjonalnie wyjaśnić.
Na samym przodzie grupy zbliżającej się
do dworca kolejowego znajdowała się para sprawiająca wrażenie najbardziej
zakochanej. Wyglądali na papużki nierozłączki. Postawna, elegancka dziewczyna
była bardziej „zrobiona” niż ładna, natomiast jej chłopak zdecydowanie
olśniewał wyróżniającą się urodą. Wysoki, jasnowłosy i niebieskooki,
wyglądał na marzyciela o delikatnej, wrażliwej duszy, a jednocześnie
było w nim coś urzekająco męskiego. On jeden z całego towarzystwa nie
studiował na WSP. Był adeptem sztuki pilotażu na jedynej uczelni w kraju
kształcącej pilotów lotnictwa cywilnego, zwanej pieszczotliwie polibudą.
Objuczona bagażami grupa stanęła w końcu
w bramie hali dworcowej.
- Mamy pół godziny – przyszły pilot spojrzał na zegarek i błysnął zębami w łagodnym uśmiechu. – Chodźmy po bilety.