07 lutego 2025

Gówniany post

Pamiętacie początki pandemii? No tak, głupie pytanie, wiadomo, że pamiętacie. Pierwszym towarem, który zniknął z półek sklepowych był papier toaletowy. Widać ludzie bardziej obawiają się sraczki niż głodu.

No fajnie, ale dobrodziejstwo papieru toaletowego nie od początku było dane ludzkości. Trudno powiedzieć, czym posługiwali się nasi protoplaści po zejściu z drzew, ale wiadomo, że w bardzo dawnych czasach ludzkość używała do celów higieniczno-toaletowych… kamieni i innych materiałów naturalnych: muszli, mchu, liści, siana. Czujecie klimat? Podcierali się kamieniami! Korzystano też z wody i śniegu (miłych doznań, gdyby ktoś zdecydował się wypróbować śnieg).

W antycznej Grecji istniało używane do celów toaletowych pessoi sporządzone z małych kamyczków lub kawałków potłuczonych naczyń ceramicznych. Co ciekawe, Grecy lubili wydrapywać na pessoi imiona swoich wrogów. Pomysł zupełnie bliski naszym czasom, gdy produkuje się papier toaletowy z nadrukiem przedstawiającym nielubiane osoby.

Pessoi
Starożytni Rzymianie dysponowali już specjalnie do tych celów wymyślonym przyrządem zwanym tersorium lub xylospongium). Była to gąbka umocowana na kijku, kształtem przypominająca dzisiejszą szczotkę do mycia muszli klozetowej. Seneka Starszy opisał nawet w liście do rzymskiego urzędnika Lucillusa przypadek popełnienia samobójstwa za pomocą tego szlachetnego urządzenia, które gladiator wepchnął sobie do gardła. Higienę gąbki zachowywano, myjąc ją w roztworze soli lub w occie.

Tersorium
W I wieku naszej ery pojawiły się kawałki tkanin, ale był to wysoce luksusowy wynalazek, na który mogli sobie pozwolić tylko najbogatsi. Mniej zamożni używali trawy, piasku, siana, muszli, a nawet gołych rąk.

W starożytnych Chinach posługiwano się kawałkami bambusa owiniętego szmatkami. Jako że jednak Chińczycy byli wynalazcami papieru, oni pierwsi wpadli na pomysł używania go w celach toaletowych (choć nie od razu). Pomysłodawcami byli mieszkańcy dworu cesarskiego w Nankinie. Pierwsze wzmianki o tym pochodzą z VI wieku naszej ery. W XIV wieku Chińczycy produkowali już miliony opakowań papieru toaletowego w arkuszach, a na życzenie rodziny cesarskiej wykonano nawet papier pachnący.

W Japonii używano drewienek zwanych chuugi.

Ciekawostkę może stanowić fakt, że gdy w XVIII wieku w USA zabrakło papieru toaletowego, używano zamiast niego… kolb kukurydzy.

Sięgano również po katalogi, poradniki i kalendarze.

Prawdziwy przełom przyniósł wiek XIX, kiedy to Joseph Cayetty zaczął produkować papier toaletowy w fabryce. Wpadł on także na pomysł nasączania go wyciągiem z aloesu i reklamował produkt jako lekarstwo na hemoroidy. Od tego momentu rynek papieru toaletowego zaczął się dynamicznie rozwijać. Już u schyłku XIX wieku pojawił się papier z perforacją dzielącą go na „listki”.

Papier toaletowy Cayetty'ego
22 lata po Cayettym zaczęto produkować papier toaletowy w rolce.

W czasie II wojny światowej Anglicy, zapewne w przerwach między walkami, wynaleźli papier dwuwarstwowy.

Warto wspomnieć o czasach kryzysu lat 80-tych w Polsce, gdy papier toaletowy był towarem deficytowym. Wówczas trzeba było zdobywać go mozolnie, stojąc godzinami w gigantycznych kolejkach, na koniec szturmując sklep.

Dzisiejsze wytwórnie oferują papiery we wszystkich wzorach, kolorach, zapachach, o różnej długości i liczbie warstw, nawilżane, z nadrukiem, z wytłaczanymi wzorami.





Pojawiły się też podajniki, ręczne i bezdotykowe.

Myślę, że należy złożyć hołd współczesnej rolce papieru toaletowego, bo na myśl o podcieraniu się kamieniem albo kolbą kukurydzy cierpną mi pośladki.

W tej „dupnej” historii zdumiewa fakt, że mamy XXI wiek, rocznie produkuje się miliardy rolek papieru toaletowego, a mimo to na świecie istnieją jeszcze miliony ludzi, którzy wciąż go nie używają.

W Księdze Rekordów Guinnessa odnotowano największą rolkę papieru toaletowego na świecie. Składały się na nią 93 tysiące metrów kwadratowych papieru zwinięte w rulon o wysokości 2,58 metra i średnicy niemal 2,96  metra. Ciekawe, kto miał aż taką potrzebę!

04 lutego 2025

165. Odezwa do narodu

Moi drodzy!

Dziś jest pamiętny dzień. Zapamiętam tę datę chyba do końca życia.

4 lutego 2025 r.

Ostatni, osiemdziesiąty czwarty dzień leczenia Fanty ze śmiertelnej choroby.

Ostatnia kapsułka drogiego leku sprowadzanego z zagranicy.

Nie wiem, co by było, gdyby nie Wasza pomoc. Przejęliście się losem mojej kotki i ufam, że cała Wasza życzliwa pomoc nie pójdzie na marne. Krew pobrana, pojechała do wyspecjalizowanego laboratorium. Pozostaje nam czekać na wynik jej badania i żyć nadzieją, że choroba już nie wróci (czasem to się, niestety, zdarza).

Dziękuję Wam.

Dziękuję wszystkim, którzy podtrzymywali mnie na duchu w każdy możliwy sposób.

Dziękuję gorąco tym, którzy wsparli finansowo naszą Zrzutkę.

Dziękuję za wszystkie telefony oraz długie, pokrzepiające i polepszające nastrój rozmowy i zainteresowanie losem Fanty (w szczególności PKanalii 😎).

Dziękuję za udostępnianie na blogach i Facebooku linku do Zrzutki oraz za zachęcanie innych do wzięcia w niej udziału.

Byliście i jesteście wspaniali. Drzemią w Was ogromne pokłady empatii. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, więc teraz wiem, że można na Was liczyć.

Nie znajduję dość mocnych słów na wyrażenie mojej wdzięczności wobec Was. Mogę tylko w nieskończoność dziękować.

Zatem jeszcze raz serdecznie dziękuję!




28 stycznia 2025

164. Człowiek nie świnia, wszystko zeżre

Ten post jest dla ludzi o stalowych nerwach i niewrażliwych żołądkach. Po przemyśleniu i tak złagodziłam formę, rezygnując ze wstawienia zdjęć.

To się w głowie nie mieści, co ludzie potrafią zjeść i jacy przy tym są okrutni.

Czytajcie więc, a ja idę po wiadro.

Na Filipinach, w Kambodży, Wietnamie i Tajlandii zajada się balut. Jest to rozwijający się zarodek kaczki lub gęsi gotowany żywcem w skorupce.

Islandia oferuje baranie jądra gotowane w warzywnym bulionie lub wędzone.

W Korei Południowej gotuje się na parze lekko przyprawione larwy jedwabników. Jest to popularna przekąska o konsystencji twarogu, zwana beondegi.

Casu marzu to francuski ser z larwami owadów. Wyrabia się go z mleka owczego i pozwala się złożyć owadom jaja, z których wylęgają się larwy poprawiające smak sera. Muszą być żywe, ponieważ martwe mogłyby być przyczyną zatrucia. Lubią skakać, przy jedzeniu należy uważać na oczy. Niestety, larwy czasem przeżywają w żołądku lub jelitach konsumenta i tam ulegają dalszemu rozwojowi.

Wietnamczycy wymyślili cobra heart. Biedne stworzenia (węże) rozcina się żywcem przy kliencie i wyjmuje się wciąż bijące serce, które następnie umieszcza się w kieliszku z wódką doprawioną krwią zwierzęcia. W drugim kieliszku znajduje się wódka z jego żółcią.

W niektórych regionach Polski zjecie czerninę – zupę na bazie rosołu, z dodatkiem kaczej lub gęsiej krwi, octu i cukru. Można ją jeść z jabłkami, gruszkami, śliwkami, wiśniami.

Bliski Wschód, Europa Wschodnia i Turcja mogą poszczycić się duszonymi głowami i stopami krów, które służą za przekąskę i przysmak.

W Meksyku zjecie escamol, czyli danie z larw i poczwarek dużych, jadowitych mrówek zbieranych na roślinach tequila lub mescal. Ma konsystencję twarogu i maślany, orzechowy smak. Uważane jest za przysmak. Mrówki dodawane są do większości meksykańskich potraw.

Japońskim numerem popisowym jest fugu – potrawa z ryby rozdymki o śmiertelnie trujących wnętrznościach i krwi. Jest to danie ryzykowne, które mogą przyrządzać jedynie specjalnie przeszkoleni kucharze w certyfikowanych restauracjach, potrafiący skrupulatnie oczyścić mięso z toksyn. Mimo wszelkich obwarowań i środków ostrożności co roku po zjedzeniu fugu umiera kilka do kilkunastu osób.

Japończycy jadają też gałki oczne tuńczyka, które podobno smakują podobnie jak ośmiornice i kałamarnice.

W południowo-zachodnich Stanach Zjednoczonych smaży się grzechotniki. Przed smażeniem oddziela się mięso od kości, panieruje w mące z bułką tartą i przyprawami, smaży na głębokim tłuszczu, a potem chrupie.

W Meksyku można zjeść gusano rojo, czyli smażone i serwowane z dodatkami gąsienice motyla występującego na agawach.

W Szkocji jada się potrawę o nazwie haggis. Są to owcze serca, wątroba i płuca zmielone i zmieszane z cebulą, płatkami owsianymi, łojem i solą oraz przyprawami, gotowane w żołądku zwierzęcia.

Hákarl to potrawa islandzka. Są to fermentujące zwłoki rekina grenlandzkiego, które zakopuje się w ziemi i dociska kamieniami, żeby zostały odprowadzone trujące płyny wewnętrzne. Potem mięso to wiesza się do wyschnięcia, kroi się w paski i podaje do spożycia. Wydziela silną woń amoniaku i ma silny rybi smak.

Tajlandia kusi przekąską jing leed, czyli wielkimi, dorosłymi konikami polnymi przyprawionymi solą, pieprzem oraz chili i smażonymi w dużym woku. Ponoć po ugryzieniu z konika wypływa „sok”.

Kangura spożywa się w Australii. Była to podstawa żywienia rdzennych Australijczyków. Podaje się go na wiele sposobów: w formie steku, kiełbaski lub hamburgera.

Najdroższą kawą na świecie jest indonezyjska pozbawiona goryczki kopi luwak. W produkcji tego napoju biorą aktywny udział cywety, zwierzątka, które zjadają dojrzałe owoce kawowca i wydalają niestrawione nasiona, które następnie są płukane i prażone.

W Azji Wschodniej, a zwłaszcza w Chinach i Korei podaje się pieczone koty. Nigdy w życiu tam nie pojadę!!!

Krakersy z osami to specjał japoński. Jest to rodzaj herbatników wypełnionych osami – coś w rodzaju naszych ciastek z kawałkami czekolady.

W Australii, Azji Południowo-Wschodniej i Afryce za przysmak uważane jest mięso krokodyla. Smakuje jak skrzyżowanie kurczaka z krabem.

Lizaki z robakami to wynalazek azjatycki, ale można je kupić nawet w Polsce. Zazwyczaj w środku znajduje się szarańcza.

W Wielkiej Brytanii, Nowej Zelandii i Australii spotkacie się z Marmite lub Vegemite. Jest to lepka, brązowa pasta o słonym smaku, którą smaruje się pieczywo albo spożywa się z serem. Produkowana jest z ekstraktu drożdżowego, tj. zawiesiny z dna beczki. Pisał o niej kiedyś Lech.

Również w Wielkiej Brytanii dostaniecie marynowane jajka przygotowane w ten sposób, że po ugotowaniu na twardo wkłada się je do słoika z octem, który przenika do środka. Są raczej nieprzyjemnie kwaśne.

Mięsem kwitnącej wiśni dysponuje Japonia. Jest to surowa konina podawana samodzielnie lub jako składnik sushi.

Mięso z buszu jedzone jest na terenie Afryki. W grę wchodzi mięso dzikich zwierząt, np. żyraf, lemurów, małp… To już odbywa się na granicy kanibalizmu, bo DNA małpy jest bardzo zbliżone do ludzkiego.

W Afryce Południowej skosztujecie mopane worms. Są to suszone lub wędzone duże, tłuste i soczyste robaki pełne mięsa. Zazwyczaj ponownie się je nawilża i gotuje w sosie pomidorowym lub chili. Smakują jak grillowany kurczak w miodzie.

Sumatra oferuje w jadłospisie mrówki i ich larwy.

Muktuk to potrawa grenlandzka składająca się z mrożonej skóry i tłuszczu wieloryba, podawana jest na surowo lub w postaci marynowanej.

Amerykańskie „Ostrygi z Gór Skalistych” to przewrotna nazwa, pod którą kryje się danie z byczych jąder zanurzonych w cieście z mąki, pieprzu i soli i obsmażonych w głębokim tłuszczu.

W Pekinie jada się penisy jeleni, jaków, koni, baranów, osłów, fok, kaczek i psów w polewie curry. Nie jadę.

Co powiedzielibyście na pijaną krewetkę? W Chinach podaje się ją duszoną w mocnym trunku o nazwie baijiu.

Pieczone psy zjadają Koreańczycy, Chińczycy i Wietnamczycy. Niech ich szlag!

Rozgwiazda to przysmak chiński poddawany obróbce termicznej. Przed jedzeniem należy odłamać jedno z ramion i obrać twardą, kolczastą skórę, aby dostać się do mięsa w środku.

Przerażającą potrawą chińską jest ryba ying-yang, smażona w głębokim tłuszczu, a jednocześnie utrzymywana przy życiu.

W Azji Południowo-Wschodniej spożywa się sago delight, czyli larwy sago o kremowym smaku (gdy są surowe) lub smakujące jak boczek po ugotowaniu. Są bardzo mięsiste.

Sannakji to odcięte żywcem macki małej ośmiornicy i podawane wciąż wijące się na talerzu. Tę okropność serwuje się w Korei Południowej. Brak mi słów.

W Japonii serwuje się shiokara. Na danie to składają się kawałki mięsa różnych morskich stworzeń. Podaje się je na surowo, w brązowej, lepkiej paście z ich własnych solonych i sfermentowanych wnętrzności.

Również w Japonii spożywa się miękkie i kremowe shiraku – woreczek nasienny dorsza gotowany na parze lub smażony w głębokim tłuszczu.

Chińskie smażone skorpiony to chrupiący przysmak przypominający chipsy.

W Kambodży możecie skosztować smażonego pająka (tarantuli i innych, których rozmiary sięgają ludzkiej dłoni). Przygotowywany jest on poprzez marynowanie w glutaminianie sodu, cukrze i soli, a następnie smażenie z czosnkiem. Pająki mają więcej mięsa niż koniki polne, ale za to w odwłoku mają maź składającą się z wnętrzności, jaj i odchodów.

Pod romantyczną nazwą „Smok w płomieniu pożądania” kryje się potrawa chińska: podany w wymyślny sposób upieczony penis jaka.

Na Alasce i w USA spożywa się stinkheads – sfermentowaną głowę łososia królewskiego, zakopanego na kilka tygodni i podawaną w formie ostrej papki o konsystencji kitu.

W Chinach spożywa się stuletnie jaja. Choć nie są one rzeczywiście stuletnie, nie zachęcają mnie do degustacji, ponieważ są dość zgniłe. Jajka są przechowywane przez kilka miesięcy w mieszance gliny z popiołem i palonym wapnem. Żółtko stuletniego jaja zmienia kolor na ciemnozielony lub czarny i staje się śluzowate. Białko zamienia się w ciemnozieloną galaretkę. Jajko wydziela mocną woń siarki i amoniaku.

Wyrafinowaną potrawą szwedzką jest surströmming. Rarytas ten jest sfermentowanym śledziem bałtyckim z solą. Proces fermentacji może zachodzić jeszcze w puszcze, więc nie wolno przewozić tej wspaniałości samolotem ze względu na zagrożenie wybuchem. Po otwarciu wydziela taki aromat, że trzeba go jeść na zewnątrz.

Svið to potrawa islandzka – opalone z wełny i przecięte na pół głowy owiec, które podaje się z oczami, gotowane w osolonej wodzie, podawane na gorąco. Dostępny jest również wariant na zimno, w postaci przekąski. Głowa jest wówczas pokrojona w plastry.

W Izraelu można zjeść szarańczę smażoną w głębokim tłuszczu, pieczoną, gotowaną albo grillowaną.

W Indiach jada się szczury gotowane bez skóry w pikantnym sosie. Są bardziej popularne niż wieprzowina czy kurczaki.

W Afryce je się „śmierdzące robaki”, czyli śmierdzące pluskwy używane do aromatyzowania gulaszu. Gotowane, wydzielają feromony obronne, od których bolą oczy, tak jak przy krojeniu cebuli. Można je jeść także samodzielnie, mają podobno chrupiącą skórkę i smakują jak jabłko.

„Świńskie cukierki” dostaniecie na Bałkanach (w Chorwacji, Serbii). Jest to pokrojona na kawałki słonina lub skóra wieprzowa, usmażona na chrupiąco we własnym tłuszczu, przyprawiona czosnkiem, cebulą i ostrymi przyprawami.

W Ameryce Południowej jedzone są świnki morskie. Podaje się je najczęściej w całości, pieczone lub zapiekane. Smakują podobnie jak króliki.

Wieloryby spożywa się w Kanadzie, USA, Japonii, Grenlandii, Islandii, a nawet w Norwegii. Śmierć tych zwierząt jest bardzo krwawa. Mięso zawiera rtęć i inne toksyny w dużych ilościach, co może zemścić się na człowieku (i oby się zemściło!) niewydolnością narządów i obłędem.

Na Dalekim Wschodzie dostaniecie wino z myszek – ryżowy alkohol z dodatkiem nowo narodzonych gryzoni.

W Australii przysmakiem są witchetty grub – duże, białe larwy ćmy żyjącej w korzeniach niektórych krzewów. Był to niegdyś podstawowy produkt spożywczy rdzennych Australijczyków żyjących na pustyni. Można jeść je na surowo lub lekko podsmażone – wtedy ich skórka chrupie jak u pieczonego kurczaka, a wnętrze przybiera wygląd i konsystencję jajecznicy. Smakują jak migdały.

Zgniły rekin to potrawa islandzka. Jest to mięso rekina poddane fermentacji.

W Azji Południowo-Wschodniej gotuje się zupę z gniazd jerzyka, zbudowanych przez ptaka z gumowatej śliny. Zazwyczaj znajdują się one na zboczach wysokich klifów, więc ich zbieranie jest bardzo niebezpieczne. Co roku ginie przy tym zajęciu nawet do kilkuset osób. Jakoś mi ich nie szkoda.

Laos oferuje zupę z białych mrówek. Łączy ona mieszankę mrówczych jaj, zarodków i małych mrówek.

Zupa żółwiowa to wynalazek chińsko-singapursko-amerykański. Gotuje się ją z mięsa, skóry i wnętrzności żółwia miękkoskorupowego lub błotnego (tego ostatniego w USA).

Zupę z płetwy rekina zjecie w Chinach, gdzie uważana jest za przysmak. Jednak zwierzęta w barbarzyński sposób pozbawiane są płetw przez odcinanie ich od żywych stworzeń, które są wyrzucane z powrotem do morza.

Żmijówka to alkohol wietnamski. W butelce może być kobra, skorpion, żmija lub jaszczurka.

Nie wiem, czy uda mi się kiedykolwiek napisać tekst bardziej obrzydliwy od tego. Błeee…

A na deserek wtrynimy człowieczka!


 
Tylko wielkie sukinsyny
wolą szynkę od jarzyny.
/W. Szymborska/

23 stycznia 2025

163. Buzię widzę w tym tęczu!

Z pewnością wielu z Was pamięta filmik, na którym widać niebo i chmury, a gdzieś poza obiektywem kobieta krzyczy: „Buzię widzę w tym tęczu! Kocham cię, Jezu”. Ja tam ani tęczu, ani buzi nie widziałam, ale może nagranie jest kiepskiej jakości. Komentująca kobieta w każdym razie coś widziała.

Innym wydarzeniem tego rodzaju był ciekawy zachód słońca, w którym dopatrywano się sylwetki Chrystusa w pozie podobnej do tej z Rio de Janeiro.

Na słynnym drzewie w Lesznie wiele osób zobaczyło twarz Matki Boskiej, podobnie było w Parczewie .

Dlaczego tak się dzieje, że w różnych zjawiskach i przedmiotach widzimy twarze albo postacie? Otóż jest to atawistyczna zdolność do nadinterpretowania tego, co widzimy. Zjawisko to jest w pełni naturalne i normalne, nie jest żadnym zaburzeniem psychicznym, o ile nie postuluje się uznania za cud „objawienia” na szybie albo na drzewie.

/zdjęcie z Internetu/

/zdjęcie z Internetu/

/zdjęcie z Internetu/
Najczęściej występującym rodzajem pareidolii jest dostrzeganie w przypadkowych przedmiotach twarzy. Można także przypisywać dodatkowe znaczenie dźwiękom (np. słyszenie w szumie wiatru szeptu, dopatrywanie się ukrytych znaczeń w piosence puszczonej od tyłu).

/zdjęcie z Internetu/

/zdjęcie z Internetu/

/zdjęcie z Internetu/
Dzisiaj pareidolia nie jest nam już potrzebna, ale wciąż istnieje jako pamiątka po czasach, kiedy na ziemi pojawili się ludzie. Co ciekawe, zjawisko pareidolii występuje u niektórych gatunków małp.

/zdjęcie z Internetu/
/zdjęcie z Internetu/
Myślę, że pięknym przykładem pareidolii może być moja smutna szafa. Leżąc pewnego dnia w łóżku, patrzyłam bezmyślnie w nieokreślone miejsce i nagle mój wzrok padł na szafę z wieszakiem. Zobaczyłam je smutną minę i starałam się ją pocieszyć 😅
/zdjęcie własne/
Wspaniały przykład pareidolii zaprezentował niegdyś na swoim blogu Stanley Maruda. Za to, co zobaczyliście w wyhodowanym przez niego ziemniaku, nie odpowiadam 🙃
/zdjęcie Stanleya Marudy, za zezwoleniem autora/

19 stycznia 2025

162. Chwalipost nieuzasadniony

Ludzie, nie nadążam z życiem. Koleżanka z pracy nie wytrzymała ciśnienia i końcem grudnia się zwolniła. Odziedziczyłam po niej godziny i zapieprzam jak mały motorek. Mam nadzieję, że tylko do końca lutego, a potem zatrudnią kogoś nowego. Nie dam rady ciągnąć tyle godzin. Jednocześnie już siódmy tydzień mieszkam u weterynarza, nawet w soboty i niedziele. Oszołomki trzeba było wysterylizować, Fantę leczyć, jednej z oszołomków pobrać wycinek z wątroby i bez końca wysiadywać przy kroplówkach podłączonych do coraz to innego kota. Zbiegło się to wszystko w czasie, a na dodatek spadł mi na głowę właśnie teraz, chyba na dobicie, rejonowy konkurs kuratoryjny z języka polskiego. W praktyce oznacza to ślęczenie nad milionem prac. Chyba całkiem przestanę sypiać. No ale ja nie o tym miałam…

Maruda zapytał mnie dzisiaj, kiedy pochwalę się swoimi malowanymi kamykami i obiecałam mu, że się postaram jeszcze przed nocą coś skrobnąć. No to skrobię i chwalę się moimi – bardzo niedoskonałymi – kamyczkami. Pierwszy lepszy przedszkolak by mnie wyśmiał. Technicznie też nie jest to łatwe, więc są pełne niedociągnięć i niedoskonałości. Z tym, że nikomu nie obiecywałam, że będą doskonałe. Zdjęcia też trochę odbierają im urodę, bo błyszczący lakier zabezpieczający utrudnia fotografowanie.







Bardziej niż malowanie kamyków, wciągnął mnie art journaling. Wymodziłam już osiem kart, pochwalę się nimi kiedy indziej, może gdy uzbiera mi się ich więcej. Uważam, że to zajęcie idzie mi dużo lepiej niż „kamieniarstwo”.


13 stycznia 2025

161. Plugawe narzędzie tortur w Twoim domu

Epoką, która wybitnie zasłynęła torturowaniem ludzi, było średniowiecze. Zwiedzając dawne katownie, na widok makabrycznych instrumentów czujemy dreszcz grozy. Tymczasem wszyscy mamy w domach, w zasięgu ręki, najstraszliwsze, najbardziej wyrafinowane narzędzie udręki. Jego istnienie jest o wiele starsze niż średniowieczne tortury.

Wymyślny ten przyrząd wynaleziono wiele setek lat przed naszą erą, w Chinach. Urządzenie składało się z żywiczno-trocinowej pałeczki, nici wyposażonej w ciężarki i metalowej tacy. Ogień z podpalonej pałeczki w określonym czasie zaczął trawić także nić. Czujecie bluesa? Ciężarki spadały z głośnym łupnięciem na tacę. Dźwięk ten brzmiał pewnie jak wystrzał armatni.

Tymczasem w Europie urządzenie to wynaleziono 400 lat przed naszą erą. Jego konstruktorem był prawdopodobnie Platon, a w każdym razie tak głosi podanie. Był to rodzaj podgrzewanego naczynia wypełnionego wodą i wyposażonego w gwizdek. Uchodząca przezeń para wodna wydawała przeciągły gwizd, który i umarłego postawiłby na nogi.

Tak. Mowa tu o czymś tak plugawym jak… budzik.

Dziś mamy do dyspozycji zegarki elektroniczne z budzikiem, telefony komórkowe, a nawet strony internetowe i programy komputerowe zastępujące budzik. Ale co było pomiędzy starożytnością a XXI wiekiem?

Zanim wynaleziono ustrojstwo, jakie kojarzymy lub mamy w domach, człowieka stawiała na nogi natura. Pracując od świtu do zachodu słońca, chłopi kładli się spać wraz z zapadnięciem zmroku, a budziło ich słońce. Na wsiach działały ponadto budziki naturalne – koguty. Istniał także zwyczaj wypijania przed snem dużej ilości wody, aby obudzić się, gdy organizm zechce do toalety. Ilość wody była prawdopodobnie indywidualna dla różnych osób.

W miastach budziły ludzi gwizdki fabryk, a na obu terenach – wiejskim i miejskim – o stałej porze hałasowały dzwony kościelne.

Pierwszy, nieporadny jeszcze czasomierz mechaniczny z budzikiem skonstruował Levi Hutchins (USA) dopiero w 1787 roku. Szkopuł w tym, że dało się go nastawić wyłącznie na jedną porę – godzinę 4.00. gdyby ów Hutchins żył dzisiaj, musiałabym go zamordować.

Kolejnym kandydatem do odstrzału byłby Antoine Redier, żabojad jeden! To jemu zawdzięczamy wynalezienie budzika wyrywającego człowieka ze snu o dowolnej, zaplanowanej porze. Stało się to w 1847 roku.

Zanim jednak doszło do upowszechnienia budzików, rozwinął się wesoły zawód o kilku nazwach: pukacz, kołatacz, szturchacz. Zadaniem człowieka-budzika było odpłatne budzenie. Posługiwał się on długim kijem, którym stukał w okna sypialni albo tutką, z której strzelał w okna grochem.

Nie wiadomo dokładnie, kiedy powstała ta profesja, wiadomo natomiast, że istniała jeszcze na początku XX wieku. Pukacze walili również w drzwi śpiochów, nawołując do wstawania. Odchodzili dopiero wtedy, gdy ujrzeli zleceniodawcę w oknie. Klienci byli różni, także tacy jak ja – „nieobudzalni”. Dawali wówczas szturchaczom klucze do domów. Szturchacz wchodził i najzwyczajniej w świecie, brutalnie wydzierał delikwenta z łóżka.


Z nieznanych mi przyczyn zawód cieszył się uznaniem, a pukacze byli szanowani. Ja bym takiego zabiła!!!
Najbardziej znaną i jednocześnie jedną z ostatnich przedstawicielek tego rzemiosła była Mary Smith mieszkająca w Londynie. Pracowała ona jeszcze na początku XX wieku, pobierając za usługę 6 pensów. Swoje zadanie wykonywała, strzelając z procy suszonym grochem w okna. W jej ślady poszła również córka, Molly Moore.

Industrializacja miast w połowie XIX wieku wywołała popyt na budziki mechaniczne. XX wiek przyniósł radiobudziki, a dalej to już wiemy.

/Wszystkie zdjęcia z Internetu/

09 stycznia 2025

160. Niechrześcijański napój w chrześcijańskiej gębie

Legenda głosi, że napój został odkryty w Abisynii przez mnichów koptyjskich. Modlili się ci pobożni bracia po wiele godzin, niejednokrotnie przy tym przysypiając. Pewnego razu jeden z nich zaobserwował, że kozy, które najadły się owoców z pewnego krzewu, stały się wesołe, energiczne i rozbrykane.

Mnich spróbował więc tych owoców i poczęstował nimi współbraci. Podobno zadziałały pobudzająco. Mnisi najpierw jedli je na surowo, później prażone, w końcu zaczęli przyrządzać z nich wywar. Tak narodził się napój, który doskonale znamy. To kawa.

Kawowiec jest drzewem wiecznie zielonym.

Rośnie tylko w pasie pomiędzy zwrotnikami Raka i Koziorożca, w krajach tropikalnych, takich jak Brazylia, Etiopia, Gwadelupa, Indie, Jamajka, Jawa, Kolumbia, Sri Lanka, Sumatra, Wenezuela. Nazwa „kawa” pochodzi od arabskiego słowa „kohwet” oznaczającego siłę. Do sporządzania napoju używa się nasion owocu kawowca.

W XVI wieku istniały już pierwsze kawiarnie w Kairze. Do Europy kawa dotarła poprzez Turcję. Mówi się, że do Polski przywiózł w 1683 roku znaczny zapas kawy jako łup wojenny uczestnik odsieczy wiedeńskiej Jerzy Franciszek Kulczycki.

Otrzymał on w dodatku przywilej otwarcia w centrum Wiednia kawiarni publicznej. W teatrach wiedeńskich pojawił się nawet spektakl pod tytułem „Pierwsza kawa”, której bohaterem stał się Kulczycki.

Mimo to w Polsce nie od razu udało się wprowadzić napój do menu. Poeta dworski Jan Andrzej Morsztyn tak o nim pisał:

„W Malcieśmy pomnę, kosztowali kafy,

Trunku dla baszów, Murata, Mustafy,

I co jest Turków… Ale tak szkarady

Napój, tak brzydka trucizna i jady,

Co żadnej śliny nie puszcza za zęby,

Niech chrześcijańskiej nie plugawi gęby.”

(Jan Andrzej Morsztyn, Do Stanisława Morsztyna Rotmistrza JKMości)

Tak więc niechrześcijański napój zaczął plugawić chrześcijańskie gęby nie od razu. Najwcześniej, w XVII wieku, rozkochali się w nim Gdańszczanie. W Warszawie pierwsza kawiarnia powstała w 1724 roku, ale chadzali tam tylko sascy dworzanie. Kolejną otwarto w 1763 roku i zyskała ona ogromną popularność, być może dlatego, że prowadziło ją siedem pięknych sióstr. Osiemnastowieczny historyk i znawca polskich obyczajów Jędrzej Kitowicz odnotował, że zwyczaj picia kawy przejęli stopniowo mieszczanie, a nawet gospodarze wiejscy.

Na przełomie XVIII i XIX wieku majętni właściciele dworów i dworków zatrudniali specjalne kucharki, których zadaniem było przyrządzanie kawy na rozmaite sposoby:

„W Polszcze, w domu porządnym, z dawnego zwyczaju

Jest do robienia kawy osobna niewiasta,

Nazywa się kawiarka; ta sprowadza z miasta,

Lub z wicin bierze ziarna w najlepszym gatunku

I zna tajne sposoby gotowania trunku,

Który ma czarność węgla, przejrzystość bursztynu,

Zapach moki i gęstość miodowego płynu.”

(Adam Mickiewicz, Pan Tadeusz, Ks. druga Zamek)

Ubodzy, których nie było stać na prawdziwą kawę, przyrządzali sobie mieszanki z palonych zbóż, cykorii, żołędzi, grochu, czasem tylko dosmaczane dla zapachu szczyptą prawdziwej kawy.

W latach trzydziestych XIX wieku w Warszawie było już 90 kawiarni. W XX wieku kawa stała się „płynem do podlewania mózgu” pitym przez wszystkich: starych i młodych, artystów i techników, pracowników umysłowych i fizycznych.

Dziwnym zjawiskiem z zakresu spożywania tego napoju jestem ja. Zasadniczo nie lubię kawy, za to ubóstwiam jej zapach. Do 28 roku życia w ogóle jej nie piłam. Po urodzeniu dziecka zaczęłam ją pić na siłę, wierząc naiwnie, że postawi mnie na nogi po zarywanych nocach. Efekt był taki, że ani trochę nie podziałało, za to przyzwyczaiłam się do tej „przyjemności” w ciągu dnia. Zamieniłam mieloną na rozpuszczalną, udoskonaliłam mlekiem i cukrem i taki „napój mleczny o smaku kawowym” (nazwa nadana przez moją pasiapsi) piję 4-5 razy dziennie. Nic mi to nie robi (w sensie fizycznym), a jest przełykalne. Ostatni raz piję przed położeniem się spać i zasypiam jak niemowlę. Żadnych kawiarnianych ani z automatu kaw nie poważam, bo mają… za dużo kawy w kawie! Nawet latte, bo dodana niby duża ilość mleka to oszustwo w postaci piany.

06 stycznia 2025

159. Ja tu rządzę!

No i klops. Skończył się okres świąteczno-noworoczny, jutro trzeba będzie dymać do kołchozu i uprawiać ugór. Od pewnego czasu okres grudniowy nie należy do moich ulubionych, ale nie narzekam, tym razem tylko leżałam i pachniałam aż do zaśmiardnięcia. Żadnego sprzątania, żadnego gotowania, żadnego pieczenia, żadnych świąt, żadnego sylwestra, spanko od 21.00 do 16.00 i świat od razu wypiękniał. Ostatni raz tak wypoczęłam w sanatorium rok temu, a i to niekoniecznie.

Nie było mnie w domu przez dwa tygodnie, bowiem Mamusia Misia (nasza mama) wyjechała na ten czas do Misia Mamusi (mojego brata), a Córunia Tatunia (ja) została w (prawie) pustym mieszkaniu rodzicielskim z Czeslavą Żbikovą (marki kotożbik).

Po powrocie do bunkra dorwałam mojego komputerka, a w nim zapisanych w „Ulubionych” linków do blogów. Od powrotu w domowe pielesze mi się nie polepszyło, jutro wręcz mi się pogorszy, ale za to od powrotu do blogosfery zrobiło mi się zdecydowanie dobrze. Rzuciłam się także na malowanie kamyków i wystartowałam z Art Journal, co pochłonęło mnie dzięki Uli H. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jaki to fajny sposób na przyjemne spędzanie czasu i odstresowywacz.

Podsumowań na koniec 2024 r. tradycyjnie nie robiłam, postanowień na 2025 r. też nie, ale na ten ledwo co napoczęty życzę Wam wszystkiego, czego sami sobie życzycie. Co do mnie – teraz ja dyktuję światu warunki!