Jedna z moich starszych znajomych zauważyła
ostatnio, że podoba jej się, w jaki sposób mówię o mojej śp. teściowej.
A jak miałabym mówić o jednej z najważniejszych osób w moim
życiu?
Nie znoszę kretyńskich dowcipów o teściowych,
bo ja swoją kochałam (chyba bardziej niż męża) i nie jest dla nikogo
tajemnicą, że była jedną z moich najlepszych przyjaciółek. Stereotyp teściowej
sprawia, że zgrzytam zębami.
Ale nie o tym miało być, tylko o pewnym
fenomenie, którego nie pojmuję. Mianowicie w osłupienie wprawia mnie fakt,
że zwyczaj pogrzebowy, o którym do niedawna tylko słyszałam, że dawno temu
i że na wsiach, pokutuje jeszcze w XXI wieku i to nawet w miastach.
Dwa pogrzeby w rodzinie mojego eksmęża, w których uczestniczyłam,
dostarczyły mi materiału do zdumienia. Miasto – po wojewódzkim największe w regionie,
a tu w eleganckim domu pogrzebowym za jednym i drugim razem
otwarta trumna. Nie wiem, czemu mają służyć takie niesmaczne praktyki. Obrzydliwe
i podejrzane sanitarno-epidemiologicznie.
A jednak… Nie było mnie przy teściowej,
gdy umierała i w żaden sposób się z nią nie pożegnałam. Wyjeżdżając
na wczasy, nie miałam świadomości, że widzę ją żywą po raz ostatni. Dlatego gdy
weszłam do domu pogrzebowego, doznałam szoku, ale i poczułam coś w rodzaju
wdzięczności dla tego, kto wpadł na ów dziki pomysł pozostawienia otwartej
trumny. Teściowa wyglądała tak ładnie, jakby spała pogodnym snem…
Nie wnikam teraz w to, co się we mnie
działo, bo nie o to chodzi. Gdy później zmarła ciocia (młodsza siostra
mojego teścia), byłam już przygotowana na to, co zastanę w domu
pogrzebowym. Wciąż mnie to dziwiło i dziwi. Zasadniczo jestem przez cały
czas przeciwna temu zwyczajowi, ale może czasem komuś ostatnie spojrzenie na
ukochaną osobę jest potrzebne lub przynosi namiastkę ulgi, tak jak mnie
przyniosło możliwość pożegnania, którego wcześniej nie było? Co o tym myślicie?