„Przez mój świat przewinęły się osoby, które gdy się w ich życiu działo źle, zawsze mogły liczyć na moje wsparcie, dobre słowo, a gdy ich życie się układało i przestawałem być potrzebny, po prostu o mnie zapominały. Wyciągając swe serce na dłoni, nie liczy się na wdzięczność, bo ważne, by człowiekowi pomóc, ale boli, gdy ów człowiek po wszystkim traktuje cię jak przedmiot, który – gdy niepotrzebny – ląduje w koszu.”
(autor: Stanley Maruda)
Powyższy cytat pochodzi z blogu
Stanleya Marudy. Posłużył mi jako smutne motto do historii, która dotąd nie
przestała kłuć mnie w serce.
Z Bożeną poznałyśmy się 45 lat
temu, w 1977 roku, kiedy to budynek podstawówki, do której chodziłyśmy,
przeznaczono na Liceum Sztuk Pięknych, a dzieci poprzenoszono – zgodnie
z rejonizacją – do sąsiednich szkół. Byłyśmy wówczas w trzeciej
klasie i szybko stałyśmy się nierozłączne, nie tylko do końca studiów. Byłyśmy
jak siostry, między którymi były zaledwie 2 dni różnicy. Po studiach
przyszły śluby i wesela, a potem pierwsze i kolejne życiowe
zakręty. Trwałyśmy razem niezłomnie.
Żyjąc pod jednym dachem z przemocowym
mężem-nieudacznikiem i nieznośnym mędrkiem oraz z wyjątkowo wrednym
egzemplarzem równie przemocowej teściowej, Bożena zapadła na depresję, przyszły
myśli i zamiary samobójcze. Bałam się potwornie, że pewnego dnia ktoś
znajdzie ją z dwójką małych dzieci na przebiegających tuż obok domu torach
kolejowych. Pilnowałam, podtrzymywałam, tłumaczyłam, że jak najszybciej powinna
skorzystać z pomocy psychiatry. Pomogło.
Gdy poznała Markusa, podjęła decyzję
o rozwodzie. Potrzebowała pomocy w ucieczce z wrogiego jej domu.
Wtedy okazało się nagle, że wszystkie bliskie koleżanki rozpierzchły się
z „Ja nie chcę się w to mieszać” na ustach. Markus nie przyjechał. Na
pustym placu boju zostałam tylko ja. We dwie pakowałyśmy i wynosiłyśmy
rzeczy, za każdym razem przechodząc obok siedzącej na ganku przy drzwiach
wyjściowych teściowej. Babsko trzymało w ręce nóż i darło się na całą
wieś, nie szczędząc wyzwisk także mnie. Z satysfakcją przywaliła drzwiami mojemu
bratu, który przyszedł nam z pomocą i znosił na dół ciężkie pudła,
ładując je do mojego samochodu. Nikt inny nie pomógł.
Zaczął się okres największej biedy,
kiedy Bożena pracowała na zastępstwo, będąc w każdej chwili zagrożona
utratą pracy. Mieszkanie wynajął jej Markus, ale to nie zaspokajało wszystkich
potrzeb, zwłaszcza dzieci, na które tatuś się wypiął. Podzieliłam się z nią,
czym mogłam. Nie zabrała ze wsi naczyń, więc podarowałam jej cały swój serwis.
Wciąż byłyśmy przyjaciółkami na śmierć i życie.
Gdy wyszła za Markusa, założyli własny
biznes, który po pewnym czasie z różnych względów zaczął podupadać. W międzyczasie
dotknęła ją wielka strata – zmarł jej ukochany ojciec. Po kilku latach użerania
się z życiem w Polsce Markusowi – obywatelowi niemieckiemu – udało
się namówić małżonkę na przeprowadzkę do Niemiec.
Pożegnanie było rozpaczliwe, łzom nie
było końca. Mająca nastąpić rozłąka zapowiadała się jako coś w rodzaju
końca świata. Zaraz po urządzeniu się miała zaprosić mnie do siebie, bo
przecież nie wytrzyma…
Mieszka za granicą już 9 lat. Na początku
zadzwoniła do mnie z polskiego telefonu może ze trzy razy, składając mi
życzenia urodzinowe i opowiadając szeroko o tym, jak jej się teraz świetnie
powodzi. Do dziś nie znam jej adresu ani niemieckiego numeru telefonu. Jeszcze jedną
rozmowę odbyłyśmy, gdy przyjechała do Polski na wesele naszej wspólnej
koleżanki (a więc musiała utrzymywać z nią kontakt). Rozpoczęła ją od
słów: „Cześć, jestem w Rzeszowie. Dzwonię do ciebie, bo mam interes”. A mnie
wtedy walił się świat, bo u mojego taty zdiagnozowano raka.
I to by było na tyle. Sięgając myślą
wstecz, dochodzę do smutnych wniosków. Nazywałyśmy się przyjaciółkami, a tak
naprawdę była to symbioza, z której tylko jedna ze stron czerpała
korzyści. Byłam na każde zawołanie. Wysłuchałam, pocieszyłam, towarzyszyłam,
wspierałam – także materialnie. Byłam nawet wtedy, gdy inni tchórzliwie się
pochowali. Czy jednak otrzymałam to samo? Rozwodziłam się sama, potem opłakiwałam
stratę ukochanego człowieka, nie usłyszawszy jednego słowa pocieszenia. Ile razy
jestem na cmentarzu, odwiedzam grób jej ojca, bo przecież znałam człowieka
dobrze, byłyśmy w końcu jak rodzina. Bożena ani razu nie zapytała o mojego
tatę. Być może do dzisiaj nie wie, że już go nie ma.
A ja przez 40 lat myślałam, że mam
przyjaciółkę.
Zastanawiająca jest jedna z jej
ostatnich wypowiedzi skierowanych do mnie: „Źle ci? Nikt ci nie broni też
znaleźć sobie sponsora”. Zrobiło mi się cholernie przykro, bo jednak nie
każdemu wszystko układa się kolorowo. Markus pewnie też został wykorzystany („sponsor”)
jako odskocznia do lepszego życia. Zrozumiałam, jak wielką jest egoistką
i poczułam się straszliwie oszukana. Oszukały mnie moja własna naiwność
i szczerość intencji. Jestem głupia, nieżyciowa, łatwowierna i ślepa.