Przepraszam, że milczę.
Choroba poniewiera mną dzień po dniu, minuta po minucie, bez litości.
Może kiedyś z tego wyjdę...
Przepraszam, że milczę.
Choroba poniewiera mną dzień po dniu, minuta po minucie, bez litości.
Może kiedyś z tego wyjdę...
Ojczyzna
nie umrę za ciebie kraju
prostaków chamów kabotynów
ksenofobów faszystów
rozdrobnionego w milionach papieży
kultu jednostki kremówki i kiczu
ojczyzno religijnego folkloru
nienawiści cieknącej słodyczą
chłopa co nie przepuści żywemu
wyrosłego z polskiej gleby straganów
z chińskimi dewocjonaliami
kraino groteskowych pomników
jerzego kaliny
pietrzaka zatrzaśniętego w bańce
minionego czasu
ostojo złej zmiany w oświacie kulturze polityce
azylu bandyty kurwy złodzieja
miejsce nie do życia
bezradnego człowieka
nie umrę za ciebie nigdy
ojczyzno
i wcale się tego nie wstydzę
W drodze za Tęczowy Most wyprzedziły go kilka lat temu Agunia i Kinia. Bolało strasznie, ale ten ból, który czuję dzisiaj, jest nie do zniesienia.
Odszedł najukochańszy z ukochanych,
najbardziej mój z moich.
Pieszczoch.
Niuniuś.
Nie jestem w stanie napisać więcej.
Wybaczcie.
Jeszcze tu ze mną jest, na mojej
poduszce…
Ktoś kiedyś powiedział, że wolność
jednego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego. Może to
i banał, ale dość celny. Gdyby nie zasady normalizujące życie społeczne,
już dawno jako gatunek nie chodzilibyśmy po ziemi (a i tak jest
ciężko). A wystarczyłoby stosować się do zasady „żyj i daj żyć innym”.
Dlaczego to piszę? Ano, dlatego.
Jestem tolerancyjna, ale nie bezgranicznie,
bo przeginanie w żadną stronę nie jest dobre. Na przykład guzik mnie
obchodzi, w co kto wierzy, bo to WYŁĄCZNIE jego PRYWATNA sprawa. Mogą to być
dowolne brednie: dobre bozie, zawsze dziewice, makaronowe potwory, płaskie
ziemie, chińskie horoskopy i straszne voodoo. Jak najbardziej uznaję prawo
do wolności wyznania i dowolnych poglądów, żądam wszakże uszanowania tego
samego prawa w stosunku do mnie. Czyjeś wierzenia to czyjeś – nie moje –
i epatowanie nimi, przekonywanie mnie do nich albo czynienie z nich
prawa jest co najmniej nie na miejscu (to gruby eufemizm). I, co istotne:
jeśli ktoś mówi o ateiście z pogardą lub jako o człowieku z definicji złym, to tym samym zwalnia go z szacunku
wobec swoich „uczuć religijnych”.
Tak samo wisi mi i powiewa, co kto świętuje.
Sama nie lubię tych na siłę przeszczepianych na nasz grunt, obcych mi
Halloweenów i walentynek, ale to moja sprawa i nic mi do tego, że
ktoś je świętuje. Nie mam nic przeciwko temu, żeby każdy bawił się, w co chce,
dopóki na siłę mnie w to nie wciąga. Na przykład nie widzę najmniejszego
powodu, dla którego banda niewychowanych gówniarzy (dowolnie poprzebieranych)
miałaby walić mi w drzwi i wymuszać na mnie rozdawnictwo słodyczy
(Halloween) lub pieniędzy („kolędnicy”). Świętujesz Boże Ciało? Świetnie, tylko
dlaczego z tego powodu ja mam mieć pozamykane ulice i nieprzejezdne
drogi? Chodź sobie z chorągiewkami wokół kościoła.
Analogicznie nic mi do tego, kto
z kim śpi, ale ta zasada powinna obowiązywać wszystkich. Nie widzę powodu
do przerostu machania mi przed nosem tęczami ani do nazywania mnie nietolerancyjnym
homofobem tylko dlatego, że mojemu heteroseksualnemu organizmowi robi się
niedobrze na widok migdalących się facetów albo babeczek. Tak jak oni natury
nie oszukają, tak ja nie oszukam swojej.
I tak dalej.
Próbuję wracać do sił i normalności. Słynna
siła rażenia covida zwaliła w końcu z nóg i mnie. Oczywiście informacja
o tym na Facebooku została „odpowiednio” potraktowana. Może ze dwie-trzy
osoby tak po prostu i po ludzku okazały mi współczucie i życzyły
powrotu do zdrowia. Pozostali widzieli lepiej, czy i na co jestem
w ogóle chora, informowali o nieistnieniu koronawirusa,
nieskuteczności testów i szkodliwości szczepionek. Z całą pewnością znali
moje samopoczucie i objawy choroby lepiej niż ja, bo w końcu co ja mogłam
wiedzieć, biedna istotka ogłupiona nauką i wysoką gorączką? Nihil novi
sub sole.
Zastanawiam się teraz, jaki sens mają wstawiane
przeze mnie na Facebook informacje o laurach zdobywanych w konkursach
literackich. Nie ukrywam, że media społecznościowe to dobre miejsce na „gwiazdorzenie”,
bo żeby zaistnieć w literackim światku, trzeba się jakoś promować i poznawać
ludzi „z branży”. Facebook mi w tym do tej pory pomagał. Być może
jednak to już przeszłość, bo tylko patrzeć, jak wstawię kolejny dyplom, zdjęcie
antologii albo informację o znalezieniu się w gronie laureatów, a wtedy
dwie-trzy osoby tak zwyczajnie mi pogratulują, a pozostali będą wiedzieć
lepiej, że żadnego konkursu nie było, miejsca nie zdobyłam, nagroda nie
istnieje, a dyplom jest sfałszowany.
* * *
A tak w ogóle to mówcie mi tutaj szybko,
co się działo w blogosferze pod moją nieobecność. Pewnie umknęło mi sporo
ciekawych rzeczy. Powoli dochodzę do siebie, ale póki co, jestem jeszcze bardzo
słaba. Po tym fałszywym teście i nieistniejącym covidzie oczywiście.
Dawno nie było kolejnego rozdziału Babsztylady, zatem powracam do procederu :-)
**********************************************************************************************************************************************
Rozdział I. 1989
8.
Krótka, zaledwie czteromiesięczna
przygoda Konstancji z Ickiem zakończyła się dla niej
rozczarowaniem o wiele bardziej przykrym, niż potrafiła sobie to
wyobrazić. W najczarniejszych snach nie przewidziałaby takiego akurat
scenariusza. Jeszcze w połowie grudnia wszystko wydawało się być w jak
najlepszym porządku. Mimo że Mzinka powtarzała rok i w semestrze
zimowym nie uczęszczała na zajęcia, od czasu do czasu przychodziła na
uczelnię – najczęściej po Szczupaka, gdy kończył zajęcia lub w odwiedziny
do koleżanek. Z Pawłem polubili się od razu, gdy tylko Kostka ich ze sobą
poznała.
- Cieszę się – mówiła Marzena do
przyjaciółki, gdy zostawały sam na sam – że ci się ten Icek trafił. To fajny
gość, nie taki dupek jak tamten Jareczek od Mańki.
Cała czwórka nadawała na tych samych
falach i często przebywali razem. Icek i Szczupak przychodzili nawet
na niektóre wykłady Kostki, a wtedy dołączała do nich i Mzinka.
- Będę miała za rok jak znalazł –
mawiała optymistycznie.
Dekowali się wówczas z samego tyłu
amfiteatralnie wznoszącej się auli, na podłodze za ostatnim rzędem krzeseł.
Tam, niewidoczni dla wykładowców, grywali w karty i zagryzali
kiszonymi ogórkami prosto ze słoika, przynoszonymi przez Kostkę ku uciesze
pozostałej trójki. W czasie wakacji, przed wyjazdem na MOP,
pozostawiona przez rodziców i brata sama w domu, doglądała działki i z nudów
ukisiła ponad dwieście litrowych weków specjału.
Mimo wspólnych wygłupów coś drażniło ją
w zachowaniu Marzeny. Nie wiedziała, co o tym myśleć – wszak
przyjaźniły się od dziesiątego roku życia i nigdy nie było między nimi
żadnych zgrzytów. Teraz zgrzytało i Kostka sama nie wiedziała, co. Odnosiła
wrażenie, że za każdym razem, kiedy w polu widzenia jej przyjaciółki
pojawiał się Icek, dostawała małpiego rozumu. Jakoś przesadnie przewracała
oczami, wykonywała filuterne gesty i zalotne miny, nie bacząc ani na
obecność przyjaciółki, ani na własnego chłopaka, z którym zaręczyła się po
powrocie z Mazur i za którego zamierzała wyjść za mąż. Popisywała
się? Kokietowała Pawła? Ale po co miałaby to robić? Prawdę powiedziawszy,
Konstancji wyglądało to na ordynarny podryw i niepomiernie ją to
denerwowało. Po co to wszystko? Po co jej cudzy chłopak? Własny narzeczony
przestał jej wystarczać? Nie rozumiała, co to właściwie miało znaczyć. A może
to ona popadała w paranoję, bo była zazdrosna? Przecież troszczyły się
zawsze o siebie nawzajem, Mzinka tak dobrze jej życzyła.
- Jesteś szczęśliwa? – pytała ją za
każdym razem, gdy rozmawiały sam na sam.
- Jestem.
- To dobrze, to bardzo dobrze – cieszyła
się razem z nią.
Tym bardziej Kostka nie rozumiała nic z tego,
co się działo. Fakt, że jej przyjaciółka robiła słodkie oczy do Icka, zupełnie
jej się nie podobał.
Pewnego wieczoru odwiedził ją Szczupak.
Nie było w tym nic dziwnego. Robił to często, gdyż mieszkali po sąsiedzku.
Tylko że tym razem było już nieco za późno jak na odwiedziny, dochodziła
dwudziesta druga.
- O, cześć, wchodź.
Wpuściła go, lekko zdziwiona. Była już
po kąpieli i snuła się po domu w półprzeźroczystej koszuli nocnej.
Nawet Paweł nie przesiadywał u niej tak długo, wracał do akademika przed
zamknięciem.
- Nie przeszkadzam? – zapytał Szczupak z galanterią.
- E tam, właź.
- Dobry wieczór – skinął głową w kierunku
dużego pokoju, gdzie rodzice Kostki oglądali telewizję.
- Dobry wieczór – odpowiedzieli ze
spokojną rezygnacją.
Byli już poniekąd przyzwyczajeni do
wizyt i telefonów znajomych córki o najdziwniejszych porach.
- Co tam? – Kostka zamknęła drzwi od
swojego pokoju i usiadła na rozścielonym łóżku, przy którym piętrzył się
stos książek.
Narzeczony Mzinki zajął miejsce na
krześle przy biurku i odwrócił się do niej przodem.
- A nic, w sumie tak tylko wpadłem.
Pogadać.
- A o czym?
- A tak o. O niczym konkretnym.
Odprowadziłem Mzinkę do domu, wiesz, że ona musi wracać wcześnie. I postanowiłem
po drodze wpaść jeszcze do ciebie. Co tam u was słychać? To znaczy u ciebie
i Pawła?
- No – Kostkę rozśmieszyło to pytanie –
widzieliśmy się przecież dzisiaj rano. A od dzisiejszego rana nic się
raczej nie zmieniło, nie uważasz?
- Też racja – uśmiechnął się szeroko. –
To dobrze, że u was okay.
- A u was nie?
- Nie no, u nas jak najbardziej w porządku.
- Julek…
- No?
- Czy ty… nie zrozum mnie źle… czy ty
coś zauważyłeś?
- Ale co takiego?
- No… nie wiem, jak to powiedzieć. Coś
takiego w zachowaniu Marzeny…
Szczupak przyjrzał jej się z zaciekawieniem,
ale bez niepokoju.
- Co mianowicie?
- To znaczy, że nie zauważyłeś – powiedziała
z ulgą. – A to z kolei wskazuje na moją paranoję i chwała
Bogu.
- Bo ja wiem, czy chwała Bogu? Naprawdę
uważasz, że paranoja to powód do radości?
- W tym wypadku chyba tak.
- Serio?
- No dobra, to powiem wprost. Znamy się
w końcu jak łyse konie i mogę ci zaufać.
- Ależ jak najbardziej – powiedział z przesadną
wylewnością.
- Nie uważasz, że ona… tak jakby… no nie
wiem… kokieteryjnie zachowuje się przy facetach? – zapytała oględnie.
Czuła się jak Judasz, chociaż miała
czyste sumienie. Jakoś nigdy jeszcze nie stanęła w obliczu tak
skomplikowanej sytuacji, w której musiałaby oskarżać o coś
wieloletnią przyjaciółkę.
- W sumie tak – odpowiedział Szczupak
zadziwiająco lekko.
Kostce wydało się to osobliwe i niestosowne.
Za daleko właściwszy uznałaby na przykład atak zazdrości o narzeczoną lub
przynajmniej wyraz niepokoju.
- I ty tak… nic na to?
- A co ja? – odpowiedział, wprawiając
Kostkę w jeszcze większą konsternację.
- No przecież jesteście zaręczeni!
- No, jesteśmy. Ale chyba za bardzo się
przejmujesz duperelami. Znasz Mzinkę i wiesz, jaka ona jest.
Szczupak uśmiechnął się szeroko i pobłażliwie,
jakby nie rozumiał powagi sytuacji.
- Ty jesteś zupełnie inna – ciągnął
dalej. – Stateczna, rozważna, inteligentna…
- Chcesz przez to powiedzieć, że
zamierzasz ożenić się z niestabilnym emocjonalnie, postrzelonym debilem?!
- Nie, nie, no przecież niczego takiego
nie powiedziałem. Ale wiesz… Gdybyś to ty była moją dziewczyną, to…
- To co? – weszła mu w słowo
najeżona.
Nie znosiła takich gadek.
- No wiesz, Konstancjo, ty jesteś z zupełnie
innej gliny ulepiona.
- Nie chcę tego słuchać. I nie chcę
wiedzieć, co by było, gdybym była twoją dziewczyną. Przypominam, że jestem
dziewczyną Pawła.
- Ależ oczywiście, oczywiście,
Kosteczko. Nie denerwuj się. Ty jesteś przede wszystkim dziewczyną z klasą.
Czuła, że za chwilę eksploduje albo
udusi Szczupaka. Od tanich komplementów, prawionych zupełnie nie na miejscu,
mdliło ją.
- Julek, yyy… jest… późno. Chce mi się
spać i… i rodzice się wkurzają, jak ktoś za długo siedzi… Czy nie mógłbyś
sobie już pójść?
- Jasne, nie przeszkadzam już dłużej.
Odprowadziła go do drzwi. Wychodząc,
pożegnał się z rodzicami Kostki i szarmancko pocałował ją w rękę,
błyskając „rodowym” sygnetem.
- Radziwiłł, psia krew – mruknęła pod nosem,
zamykając drzwi na zamek i dodatkowo zabezpieczający łańcuch. – Co się, u cholery,
z tymi ludźmi dzieje? Najpierw tamta, teraz ten…
Nie potrafiła zrozumieć. Czuła, jakby
wokół niej działo się coś, o czym nie miała zielonego pojęcia, a jednak
istniało. I bardzo jej się to nie podobało. Zasnęła z poczuciem
niezadowolenia.
Tuż przed świętami Bożego Narodzenia,
gdy w ostatnim dniu przed przerwą w zajęciach siedziała w holu
budynku wydziałowego z Pawłem, ujrzała wkraczającą zamaszystym krokiem
Mzinkę.
- Hej, hej! – pomachała im z daleka
indeksem i podeszła do ławki, na której siedzieli.
Kostka wychwyciła jej spojrzenie, które
przeznaczone było wyłącznie dla Pawła. Ten zerwał się z ławki i po
swojemu wywrócił oczami, przykładając dłoń do serca.
- Ach, ach, kogóż to widzą moje piękne oczy?
– zawołał z przesadnym, jak na gust Kostki, entuzjazmem.
- Idę do dziekanatu zapytać, które oceny
mi przepiszą z ostatniego zaliczonego semestru. Mam nadzieję, że
wszystkie. Niedługo sesja, a potem wracam na uczelnię. Zaczekajcie tu na
mnie.
- Nigdzie się nie wybieramy.
Paweł odprowadził drobną postać
wzrokiem. Konstancja milczała, nachmurzona. Jakimiż palantami muszą być faceci,
skoro dają się złapać na tak głupi lep, jak idiotyczne, infantylne przewalanie
gałami?
Po niespełna dziesięciu minutach Mzinka
wyszła z dziekanatu z zadowoleniem malującym się na twarzy.
- Załatwione! Przepiszą wszystko. No, to
możemy świętować. Ej, stara łupo – odwróciła się do Kostki – dzisiaj są twoje
urodziny i koniecznie musimy je obejść!
- O, tak – podchwycił Icek. – Obchodzimy.
Tu i teraz!
Kostka spojrzała na nich niechętnie i pytająco.
Po raz pierwszy od dawna odeszła ją ochota na wspólne wygłupy.
- Stań tu, na środku – zakomenderował
Paweł. – A my cię obejdziemy dwadzieścia jeden razy. Tyle, ile kończysz
lat.
Rycząc gromko „Sto lat”, zaczęli
zataczać dookoła obracającej się wokół własnej osi Konstancji nierówne kręgi. W drzwiach
wejściowych pojawił się profesor Gnomiński. Przeciął hol równym, energicznym
krokiem i obrzucił zaciekawionym spojrzeniem całą grupę.
- Dzień dobry państwu – rzucił,
przechodząc obok i zatrzymał się nagle, patrząc badawczo.
- Dzień dobry, panie profesorze –
wykrzyknęła radośnie Mzinka z odcieniem kokieterii.
Kostkę ogarnął jeszcze większy niesmak.
Zachowanie przyjaciółki wydało jej się niesmaczne i żenujące.
- Chyba naprawdę zaczynam popadać w paranoję
– pomyślała.
- Koleżanka ma dzisiaj urodziny –
mizdrzyła się nadal idiotycznie Marzena – a my je właśnie obchodzimy, może
pan profesor się przyłączy?
- Aa, w takim razie pozwolę sobie
złożyć dostojnej jubilatce najlepsze życzenia.
Profesor Gnomiński postawił teczkę na
ławce, podszedł do Kostki i szarmancko ucałował jej dłoń. Następnie zabrał
teczkę i odszedł.
- Dawaj, Mzinko, dawaj! – powiedział
Paweł. – Kostka, wracaj na pozycję. Zostały jeszcze cztery okrążenia. Sto lat,
sto lat…
Wróciła niechętnie na środek, sama nie
wiedząc, dlaczego raptownie straciła humor. Jeśli kiedykolwiek w życiu
miałaby zanegować istnienie czegoś takiego jak przeczucie, to ta właśnie chwila
musiałaby doszczętnie zniweczyć ów pogląd. Bowiem gdy jej wieloletnia stażem
przyjaciółka i jej osobisty chłopak wykonali owe pozostałe cztery
okrążenia i uczelniane obchody urodzin Kostki zostały oficjalnie
zamknięte, Mzinka przewiesiła sobie przez ramię nieśmiertelną torbę myśliwską
i oświadczyła, że musi iść do domu.
- Zaczekaj, odprowadzę cię! – Paweł
zerwał się i pośpiesznie naciągał na siebie kurtkę.
- Zaraz, zaraz… – wyjąkała zaskoczona
Kostka, czując, jak coś lodowatego i ohydnego podpełza jej do gardła. –
Jak to ją odprowadzisz?! A… ja…?
- Przepraszam – powiedział Paweł, znów
kładąc rękę na sercu i patrząc w kierunku Marzeny. – Wybacz, ale
chyba się zakochałem.
I odszedł pośpiesznie, zapatrzony w nadskakującą
mu Mzinkę.
„Ale dlaczego w urodziny?” – pomyślała
boleśnie Kostka i pociągnęła nosem. – „I dlaczego znowu na święta? I dlaczego
to właśnie ona mi to zrobiła?!”
Usiadła z powrotem na ławce i rozpłakała
się żałośnie. Bolało o wiele bardziej niż rok temu w przeddzień
sylwestra.
…a wraz z nim odeszły ogromna inteligencja, erudycja, niepospolitość, siła prawdy.
Coraz mniej na świecie ludzi
wielkich…
A było to tak.
Messenger:
Frau Be: Liduszka, przesyłam pozdrowienia
z Polski A. wczoraj zwiedziłam Poznań, dzisiaj Gniezno i właśnie zajechaliśmy
do Biskupina.
Lidia: A jutro – pomyśl, może się spotkamy
u mnie, choćby na jakiejś kawie. Zależy, jakie macie plany.
Frau Be: Jutro Kórnik i Rogalin. Nie
wiem, co i o której.
Lidia: Fajnie byłoby się spotkać. Jeśli
mielibyście w Kórniku czas wolny, to mogę podjechać.
Dwa dni później:
Frau Be: O, jakiś targ. Do Gołuchowa
jedziemy. Potem Kalisz i do domu.
Lidia: Tak, dzień targowy dzisiaj. A
to będziecie w prawo zjeżdżać, jeżeli jedziecie od Poznania na Kalisz – chyba.
Frau Be: Z Wągrowca jedziemy. Tam mieliśmy
noclegi.
Lidia: Aaaa, to przez Gniezno
jechaliście.
Frau Be: Tak, przez Gniezno.
Lidia: To spoko, a jedziecie może
srebrnym autobusem z dwoma kierowcami w białych koszulach? Bo taki autobus mi w
Gnieźnie mignął – zwróciłam nań szybką uwagę.
Frau Be: Tak! Srebrny i 2
kierowców. Koszule białe. Wszystko się zgadza.
Lidia: No widzisz, zapamiętałam go.
To się minęłyśmy po drodze. Jechałam z rodzicami do lekarza i teraz na nich
czekam.
Frau Be: To się prawie widziałyśmy
i prawie spotkałyśmy.
Lidia: O tak, prawie i niemalże.
* * *
Niedawno pisałam w komentarzu
do Marudy, że blogerzy stanowią dość charakterystyczną grupę – są niczym
rodzina. Dzięki blogosferze udało mi się nawiązać bardzo interesując
znajomości, a niektóre z nich mogę nawet nazwać przyjaźniami, które
wykraczają poza wirtualny świat blogów.
Od czasu do czasu dochodzi do spotkań
blogerów w realu i udało mi się zaobserwować, że są one
bardzo miłe, a owocują świetnymi znajomościami. Sama stanowię przykład
osoby, która – spotkawszy w realu inną rzeszowiankę (Jagę) – zyskała dobrą
koleżankę. Z Lidką znam się wirtualnie od lat i zjadłyśmy
wspólnie beczkę blogowej soli. Jak widać, prawie się spotkałyśmy
i szkoda, że tylko prawie. Ale wszystko jeszcze przed nami.
A jakie Wy mieliście przygody z innymi blogerami?
Odszedłeś rok temu, w sobotę o godzinie 10.00. Zostawiłeś wszystkich, których kochałeś i którzy kochali Ciebie. Dziś mija rok, ale wciąż nie umiem pogodzić się z tym, że Cię nie ma.
VI
/Szpital/
wyrwali mi Ciebie
wraz z sercem
pobiegłam za Tobą
wymknąłeś się kolejny raz
zamilkłeś zaniewidziałeś
słuchasz ale nie słyszysz
zostawiłeś mnie
dla plastikowych rurek
(14 września 2021 r.)
Nie umiem powstrzymać łez, ilekroć o Tobie
myślę. Grób na cmentarzu nie zaspokaja pustki.
IX
/Odejście/
lubiłeś gdy ziemia
uciekała Ci spod nóg
a słońce przyciągało jak magnes
rysowałeś pętle na nieboskłonie
i zawsze wracałeś do domu
lubiłeś błysk rybiej łuski
diamenty rozsypane po wodzie
piasek i morze
nosiłeś mnie na rękach
tuliłeś kota
naprawiałeś zepsute
napełniałeś kosze grzybami
otaczałeś miłością storczyki
i piłeś sok pomidorowy
dziś znów jak dawniej
po raz ostatni
odepchnąłeś ziemię
wzbiłeś się ku niebu
wzleciałeś prosto w słońce
aż stopiłeś się w jedno
z wiatrem
pomachaj do mnie czasem
z góry skrzydłami
szybowca ptaka anioła
bo tęsknię za Tobą
TATO
(18 września 2021 r.)
Nie wiedziałam, DeLu, że odszedłeś.
Wystarczyła
chwila zmęczenia, dzień nieobecności na blogach, a Ty wyciąłeś nam
taki numer…
Należałeś
do naszej blogowej rodziny. Wymieniliśmy tyle komentarzy, tyle prywatnych maili…
Nie potrafię sobie tego poukładać.
Gdziekolwiek
jesteś, jeśli jesteś – pamiętaj o mnie, tak jak ja nie zapomnę
Ciebie.
Wulgaryzmy i przekleństwa to wcale nie
tylko – jak mogłoby się wydawać – domena naszych czasów. Istnieją i zawsze
istniały momenty, w których człowiek potrzebuje sobie ulżyć, używając do
tego wyrazów o wyjątkowej ekspresji. Są to np. ból, frustracja, a nawet
ulga.
Królową polskich wulgaryzmów i jednocześnie
najstarszym „nieprzyzwoitym wyrazem” jest KURWA.
Po kurwie rozpoznają Polaków nawet
obcokrajowcy. Jest to naprawdę stare słowo, liczące sobie więcej niż 600 lat.
Bezpośrednio oznacza prostytutkę, a wywodzi się od staropolskiego słowa kura, którym nazywano kobietę lekkich
obyczajów. Niektórzy upatrują również jej pochodzenia z łaciny, od
przymiotnika curvus – krzywy. Nasza
poczciwa kurwa została uwieczniona na
piśmie już na początku XV wieku (w 1415 roku).
W prostej linii od kurwy pochodzi SKURWYSYN
– niegdyś bardzo poważna obelga mająca świadczyć o rzekomym pochodzeniu
delikwenta.
Sympatyczna DZIWKA początkowo brzmiała dziewka
i oznaczała córkę, później pannę, wreszcie wiejską dziewczynę, służącą. To
ostatnie znaczenie rozszerzyło się z czasem na świadczenie wszelkich usług
– w tym seksualnych i tak dziewka
została dziwką.
Słowem, które charakteryzuje się
wspaniałym zakresem znaczeniowym jest czasownik PIERDOLIĆ. Jego pochodzenie nie zostało z całą pewnością
wyjaśnione, jednak najprawdopodobniej wziął się od rzeczownika pierdoła oznaczającego starego,
pierdzącego mężczyznę. Wulgaryzmem wyraz ten stał się dopiero na przełomie XIX
i XX wieku.
Poczciwa DUPA, wulgaryzm łagodny, miły i niemal przyjemny (jak na nasze
czasy) był onegdaj zupełnie niewinnym słowem oznaczającym dowolną dziurę, na
przykład dziuplę czy jamę. Skupiwszy się na jednym otworze, uczyniliśmy z neutralnej
dupy dupę wulgarną, która zastąpiła
dawną rzyć.
Pięknych przykładów dostarcza męskie
przyrodzenie. FIUT (od fiukania – gwizdania) zapewne wziął
początek od podobieństwa kształtu do gwizdka.
Z kolei KUTAS oznaczał w XVII i XVIII wieku wełniany frędzel
będący ozdobą stroju szlacheckiego, a zwłaszcza słynnych pasów słuckich.
Dopiero później nabrał znaczenia wulgarnego.
Jakże popularny dziś CHUJ wziął się najprawdopodobniej od
indoeuropejskiego hoi – prężny, dziarsko sterczący. Następnie pojawił się chujec – samiec świni, wieprz rozpłodowy. W miarę rozwoju
języka jego znaczenie się zawęziło.
Niejako do pary dysponujemy wyrazem PIZDA. W języku prasłowiańskim
oznaczał on odbyt, otwór, którym się pierdzi utworzony od
słowa pьzděti – pierdzieć, bździć.
Do dyspozycji mamy jeszcze swojski
czasownik JEBAĆ (i wszelkie jego
pochodne) wywodzący się wprost z prasłowiańskiego jebti lub jebati, co znaczyło
spółkować. Jak widać, od pradawnych
czasów jego znaczenie się nie zmieniło.
Nie mam pojęcia, dlaczego o tym wszystkim
napisałam. Chyba uznałam pochodzenie wulgaryzmów za rzecz ciekawą. Ale zawsze
mogę ten tekst komuś zadedykować 😄.
...i jestem.
W celu uniknięcia polskich upałów pojechałam zażyć upałów afrykańskich (46°C w cieniu o poranku),
dzięki czemu po powrocie z wczasów mogłam napawać się faktem, że rodzime temperatury nie są jeszcze takie najgorsze.
Entuzjazmu
wystarczyło na jakieś dwa dni, potem zjechał do zera, bo w domu jednak
ucieczki od niego nie ma.
RZESZÓW ŻĄDA DOSTĘPU DO MORZA!!!
Przemęczyłam więc jeszcze parę dni i zwiałam do KRAJU NORMALNYCH TEMPERATUR (osobiście widziałam figlujące w wodzie przy 13°C dzieciaki).
Pośród fiordów, lodowców i innych cudnych okoliczności
przyrody poddałam się systematycznemu studzeniu, aż dotarły do mnie
informacje, że w Rzeszowie od kilku dni leje.
Podniesiona na duchu, wtarabaniłam się w Bergen na pokład samolotu - a tu znowu upały...
Tak czy inaczej, oto jestem – stęskniona za Wami
i komputerem. Teraz jeszcze tylko odeśpię podróż i już stawiam się
na posterunku. Dobranoc!
Kochani, są wakacje i jakiś czas mnie nie będzie. Piszę to, żebyście wiedzieli, że nie umarłam ani nie porzuciłam blogosfery. Na pocieszenie jeszcze troszkę etymologii znanych powiedzeń.
****************************************************************************************************************************************************
1.
Mieć z kimś na pieńku –
Gilotynować?
Nie. Frazeologizm ten powstał w czasach,
gdy na dworach i w szkołach stosowano kary cielesne. Delikwent musiał oprzeć
się na pieńku grzbietem do góry, a wychowawca bił go rzemieniem, skórzanym
pasem albo rózgą.
2.
Nawiasem mówiąc – Nie
mówi się nawiasami, tylko ustami!
Ów nieszczęsny nawias pojawił się w
tekstach językowych już w XVI wieku, ale nie oznaczał dzisiejszego znaku
pisarskiego. Przed wiekami funkcjonował on w znaczeniu „nawis”, „coś, co porusza
się po krzywej linii”. Używając takiego „nawisu w mowie”, dodajemy treści
dodatkowe, zbędne, dygresje, kluczymy.
3.
Nie omieszkać –
Przecież nie istnieje czasownik „omieszkać”!
Nie istnieje, ale istniał do XVII wieku.
Oznaczał „zaniedbać”, „opóźnić”, „odwlec”.
4.
Paniczny strach – Czyli
jaki?
Przymiotnik „paniczny” pochodzi od
greckiego bożka o imieniu Pan. Był to bóg lasów, który lubił wzniecać strach w
ludziach. Starożytne „panikos” oznacza „odnoszący się do Pana” i takie też
znaczenie ma w języku polskim.
5.
Rak nieborak – „Nie, bo
rak”? „Rak z nieba”?
Nic z tych rzeczy. Wyraz „nieborak” lub
„nieboraczek” pochodzi jeszcze z prasłowiańskiego „ne boriti se” – „nie
walczyć”, „nie zmagać się”. „Nieborakiem” zaczęto nazywać człowieka słabego,
niemającego siły.
6.
Być na tapecie – Czyli
na ścianie?
Nie. W tym powiedzeniu nie chodzi o
tapetę, a o „tapet”. Słowo to oznacza obrus. Takim tapetem z zielonego sukna
przykrywa się na przykład stoły, przy których odbywają się obrady.
7.
Trafić do mamra (siedzieć w mamrze) – Czyli gdzie?
„Mamer” to słowo o rodowodzie
starożytnym. Pochodzi od łacińskiej nazwy „Carcer Mamertimus”. „Carcer
Mamertinus” (Mamertinum) to nazwa
najstarszego więzienia w Rzymie znajdującego się w podziemiach kościoła San
Giuseppe dei Falegnami. Rzekomo przetrzymywani byli w nim apostołowie Piotr i
Paweł.
8. Wystrychnąć na dudka – Dlaczego akurat na dudka, a nie np. na sójkę?
Archaiczny czasownik „wystrychnąć” znaczył „sprawić, że ktoś stał się jakimś”,
wykierować kogoś”. Z kolei ptak dudek ze względu na czub z piór i podskakiwanie
budził skojarzenia z głupotą, błazenadą.
9. Zalać robaka – Dlaczego robaka?
Zanim zaczęliśmy
się myć i dbać o higienę osobistą, żyliśmy w nieodłącznym towarzystwie wszy,
pcheł i pluskiew, które gryzły dniami i nocami. Jedyną metodą na ich wytępienie
w miejscu, w którym szczególnie dokuczały, było zalanie ich wrzątkiem. Dziś
zalewamy to, co nas gryzie od wewnątrz, wodą ognistą.
10.
Zagiąć parol – Co
zagiąć?!
„Parole” to po francusku „słowo”,
„tekst”. Słowem „parol” nazywano dawniej obstawianą w grze kartę. Gdy na nią
stawiano i wygrywała, a potem stawiano na nią po raz drugi, zaginano jej róg.
Stąd „zagiąć parol” to „uparcie stawiać na tę samą kartę”.
Rozdział I. 1989 - 7
Niesmak, który pozostał po marcowych
wydarzeniach związanych z zamążpójściem i weselem Zofii, rozwiewał
się powoli, ustępując miejsca atmosferze napięcia związanego z nadciągającą
sesją, a później uldze, z którą witano wakacje. W silnych na
pozór więzach, które do tej pory scalały paczkę przyjaciół, dało się jednak
dostrzec pewne rozluźnienia i pęknięcia. Dwa obozy, które wyłoniły się na
Zośczynym strychu, wyraźnie boczyły się na siebie, usiłując jednocześnie
udawać, że wszystko jest w najlepszym porządku. Chłód wdzierał się
zdradliwie w ciepłe do tej pory relacje, dlatego też trzy długie miesiące
wakacji przyniosły wszystkim wytchnienie, nie tylko od setek zadań z algebry
liniowej i analizy matematycznej, ale także od siebie nawzajem.
Pszczoła, która po ślubie zamieszkała
u teściów, wyjechała z Adamem na całe wakacje do Dąbrówek, gdzie
młody żonkoś przeżywał męki alkoholowej posuchy za sprawą pilnującej go
rodziny małżonki. Mzinka ze Szczupakiem wybrali namiotowanie na Mazurach,
starannie projektując kierunek, w którym się udali. Na ten sam pomysł
bowiem wpadli Urszula z Mateuszem i zachodziła obawa, że się na
siebie natkną, do czego nie kwapiła się żadna ze stron.
Kostka, nie mając wielkiego wyboru,
samotnie wybrała się na MOP, słusznie mniemając, że wszędzie są jacyś ludzie i cierpieć
samotności nie będzie. Młodzieżowe Obozy Pracy, zwane przez studentów MOP-ami,
były niczym innym, jak tym, co sugerowała nazwa. Organizowane w rozmaitych
mieścinach i wioskach Niemieckiej Republiki Demokratycznej, oferowały
studentom odpracowanie obowiązkowych praktyk robotniczych, skromny zarobek
w prawdziwych markach (które jednak ustępowały wartością tym zachodnioniemieckim),
a przede wszystkim zapchanie wakacyjnej dziury. Zbieranie pomidorów lub
jabłek nie było zajęciem atrakcyjnym ani intratnym, chodziło wszakże o rozrywkę
i chętnych do wyjazdu nie brakowało. MOP-ami zarządzało Zrzeszenie
Studentów Polskich i z uwagi na liczbę zainteresowanych nie było
łatwo się na nie dostać. Z tego powodu Rada Uczelniana przyjęła zasadę, że
wyjazd jest formą nagrody i przyznawano miejsca kandydatom, którzy
osiągali najlepsze wyniki w danym roku akademickim. Kostka udała się
bezpośrednio do „jaskini”, jak w duchu nazwała ciemną i ciasną
siedzibę Rady Uczelnianej ZSP, mieszczącą się w akademikach i dostała
się na obóz bez trudu. Pobierała stypendium rektora za wyniki w nauce,
przyznawane na rok akademicki za osiągnięcie średniej ocen co najmniej 4,5,
zwane przez studentów „ryjowym”. Nie była to jakaś oszałamiająca kwota, ale
miło było poczuć co miesiąc stały przypływ gotówki.
Na zebraniu organizacyjnym dla
uczestników MOP-u odbywającym się pod koniec lipca z zadowoleniem odkryła,
że jedzie mnóstwo znajomych osób, w tym jej koleżanki i koledzy, z którymi
znali się jak łyse konie. Dziś studiowali co prawda na różnych uczelniach, ale
kiedyś chodzili razem do liceum, a nawet do podstawówki.
Stanęła na końcu gigantycznej kolejki
z paszportem w ręku. Przy niewielkim stoliczku w dużej sali
spisywano dane uczestników wyjazdu i numery dokumentów. Za Kostką
znalazł się jakiś potężny, brodaty osobnik, którego postawa i fizjonomia
znamionowały bujną i niekonwencjonalną osobowość. Z góry na dół
ubrany był w modny, jasny i spłowiały dżins, przystrzyżone u góry
ciemne włosy spływały z tyłu starannie wyselekcjonowanymi, długimi
kosmykami aż na plecy. Nosił okulary, a nadgarstek spowijał mu szeroki pas
skóry nabijanej ćwiekami zwany „pieszczochą”. Spojrzał na stojącą przed nim
dziewczynę, pochylił się i bez namysłu wypalił jej prosto do ucha:
- Cześć. Paweł jestem, dla znajomych
Icek.
Kostka spojrzała na niego zdziwiona tą
niefrasobliwą bezpośredniością. Prawdę mówiąc, nie lubiła takich niedźwiedzi, a w tej
właśnie chwili zajęta była gapieniem się na swojego dawnego kolegę
z podstawówki i kontemplowaniem jego urody.
- Konstancja – odpowiedziała krótko i niechętnie.
- Co studiujesz? – nie dawał za wygraną.
- Matematykę.
- Miło mi, socjologia.
- Phi! – wyrwało jej się pogardliwie.
- Nie phi, nie phi, koleżanko
matematyczko bez serca. Masz oto przed sobą wschodzącą gwiazdę polskiej myśli
socjologicznej!
- A to na socjologii trzeba w ogóle
coś myśleć? – zapytała kąśliwie.
- Drwij sobie, drwij – brodacz
przewrócił błazeńsko oczami i westchnął teatralnie, przykładając dłoń w okolicę,
gdzie w szerokiej klatce piersiowej mniej więcej powinno znajdować się
serce.
- Jeszcze mnie będziesz przepraszać za
tę okrutną ironię, kobieto wyzuta z uczuć i przyzwoitości.
- Taa… na kolanach może?
- Nie wykluczam takiej ewentualności.
O, popatrz, jak ładnie idzie. Jeszcze tylko trzydzieści osób przed nami.
Perspektywa podróży do Berlina
zatłoczonym pociągiem bez miejsc leżących przerażała Kostkę, nawykłą do
podróżowania z rodzicami samochodem lub wagonami sypialnymi. Wbrew jej
obawom jednak, natrętna obecność brodatego socjologa okazała się szalenie
przydatna. Podczas gdy ona patrzyła z paniką na tłum szturmujący pociąg,
który wjechał na peron, Icek zdążył sobie tylko wiadomym sposobem przebić się
przez ciżbę, dopaść przedziału i ulokować na wolnych miejscach swoje i Kostki
bagaże. Krzepiąca myśl, że gdzieś w tym samym pociągu znajdują się jej
znajomi, pozwoliła jej podejść ze stoickim spokojem do faktu, że najbliższe
osiemset kilometrów przebędzie jednak w irytującej obecności nieodstępującego
jej ani na krok niedźwiedzia. Jako poduszka, na której mogła drzemać, a także
tragarz, pomocnik, opiekun i obrońca, okazał się wszakże niezastąpiony.
Paweł nie spuszczał z niej oka i chociaż denerwowało ją to psie
przywiązanie, tolerowała je w imię oczywistych korzyści.
Pewną ulgę odczuła dopiero na miejscu, w maleńkiej
wioszczynie o nazwie Plessow, która stanowiła cel ich podróży. Dokonano
przydziału pokoi i Kostka nareszcie znalazła się w towarzystwie
koleżanek. Dodatkowym plusem był fakt, że razem z nimi zamieszkała
tłumaczka, studentka czwartego roku germanistyki. Nawet Kostka, która całkiem
nieźle posługiwała się językiem niemieckim, uważała, że to dobrze. Zawsze to
jednak ktoś z kadry, kto biegle znał język. W razie potrzeby Elżbieta
mogła coś dla nich załatwić albo wykłócić się o coś z tubylczym
zarządem MOP-u.
Na pierwszą potrzebę nie trzeba było
długo czekać. Czy to na skutek przypadku, czy też z powodu zaniedbań ze
strony organizatora, cały ośmioosobowy pokój Kostki padł po kilku dniach
nieszczęsną ofiarą wszy. Pech chciał, że pierwszą, która zauważyła u siebie
niepokojące objawy, była delikatna i urodziwa tłumaczka. Z żądzą
mordu w pięknych, czarnych oczach zrobiła u samego naczelnika
potężną, niemieckojęzyczną awanturę. Cały pokój natychmiast został zwolniony
tego dnia z pracy i nastąpiły huczne przenosiny. Dziewczyny otrzymały
nowe pomieszczenie, świeżutką pościel, materace spod igły i szampon
insektobójczy do natychmiastowego użycia. Z głowami zawiniętymi w turbany
z ręczników, pół dnia spędziły na praniu, szorowaniu, trzepaniu,
wietrzeniu i dreptaniu z jednego końca budynku na drugi. Powracający
po południu z pracy studenci zasypywali je dziesiątkami pytań o absencję
w polu i wyrażali zdziwienie zmianą zakwaterowania. Bez trudu udało
im się wmówić, że z racji posiadania w pokoju tłumaczki załatwiły
sobie zamianę lokum na większe, bardziej przestronne i nasłonecznione, a także
lepiej umeblowane. Kłopotliwa tajemnica nie wyszła na jaw, ze strony zarządu w głównej
mierze z racji bariery językowej, a same poszkodowane nie kwapiły się
do ujawniania, co zaszło naprawdę. Turbany z ręczników, które nosiły na
głowach przez kilka godzin, jak jeden mąż umotywowały farbowaniem włosów
enerdowską Londą. W ten sposób zaczęto je traktować jak VIP-y i tłumnie
odwiedzać każdego wieczoru.
Stała ekipa dochodząca uformowała się
z chłopaków, z którymi Kostka chodziła w dzieciństwie do szkoły
i imprezowano do późna co noc. Dość spartańskie warunki nastręczały
pewnych niewygód, jak choćby tego, że nie dla wszystkich wystarczało miejsca i towarzystwo
rozlokowywało się niejako dwupoziomowo. Na zsuniętych razem, piętrowych łóżkach
połowa zajmowała górę, a druga połowa dół, co w obu przypadkach
wiązało się z pewnymi niedogodnościami. Podczas gdy góra miała
zdecydowanie mniej swobody w poruszaniu się, gdyż wymagało to
każdorazowego schodzenia i wdrapywania się z powrotem po drewnianej
drabince, dół płacił za możliwość dowolnego przemieszczania się niewygodną
pozycją. Tam bowiem siedziało się w pozycji zgarbionej lub wychylonej ku
przodowi, ze względu na znajdujące się nad głowami górne łóżka. Jedyne trzy krzesła,
jakie stały w przepełnionym pokoju, były zawsze zajęte, a mizerny
stoliczek dostawiony do ściany alienował obsiadającą go grupkę od reszty. Ze
względu na nikłą ilość naczyń, którą dysponowali, dzielono się nimi jak w jakiejś
pierwotnej komunie. Dla zachowania sprawiedliwości wymieniano się co wieczór
miejscami.
Kostka była bardzo zadowolona z takiego
obrotu rzeczy. Przede wszystkim, Paweł nie należał do ich paczki, dzięki czemu
miewała co dnia długie chwile wytchnienia od nieproszonego anioła stróża.
Z przyjemnością oddawała się kontemplowaniu urody Mariusza, który od czasu
podstawówki bardzo wyprzystojniał, co zauważyła jeszcze na owym zebraniu przed
wyjazdem. Mariusz studiował na Wydziale Lotnictwa i znał Mateusza
Wróblewskiego, chłopaka Urszuli, a poza tym mieli mnóstwo wspólnych
znajomych i tematów do cichych rozmów. Spoglądając ukradkiem na jaśniutkie
rzęsy Mariusza, okalające błękitne oczy płowego blondyna, zastanawiała się, czy
przypadkiem ich nie podkręca, a także czy picie jednego drinka ze wspólnej
szklanki może świadczyć o czymś jeszcze, poza brakiem dostatecznej liczby
szklanek. Mariusz nie był nieśmiały, ale bardzo delikatny i nienachalny.
Zbyt delikatny, jak na aktualne potrzeby Kostki, tak haniebnie porzuconej nieco
ponad pół roku wcześniej i tak dotkliwie owym porzuceniem zranionej.
W pierwszą niedzielę, która była dniem
wolnym od pól, sadów, pomidorów i jabłek, cały obóz wybrał się do Berlina,
co skwapliwie wykorzystał Icek. Przez cały dzień nie odstępował jej na krok,
nawet na Fernsehturm przy Alexanderplatz, wykorzystując skrzętnie całkowitą
nieznajomość języka, którego nigdy się nie uczył. Twierdził mianowicie, że
tylko w jej obecności czuje się bezpiecznie pośród bełkoczącego
niezrozumiale tłumu.
W obrotowej kawiarni na wysokości ponad
dwustu metrów wszyscy pozamawiali kawę i ciastka, a następnie
rozpierzchli się w różne strony, jakby umyślnie pozostawiając Ickowi pole
do popisu. Kostka, zła jak osa, poczuła szybki spadek nastroju. Dobrych
kilkadziesiąt minut spędziła na podziwianiu przesuwającej się za oknem panoramy
Berlina i zbywaniu Pawła zdawkowymi uwagami.
- A gdybyśmy tak w przyszłą
niedzielę pojechali do Lipska?
Drgnęła, zaskoczona.
- Do Lipska?
- No. Targi Lipskie są. Zawsze chciałem
zobaczyć. Ale sam się nie ruszę, potrzeba kogoś, kto się porozumiewa po
niemiecku.
- I akurat muszę to być ja?
- Akurat tak.
- Bo co?
- Bo jajco. Jedziemy?
- W sumie czemu nie? – powiedziała z namysłem.
W niedzielę i tak nie było co robić w małym,
zapyziałym Plessow.
Kostka nie wiedziała właściwie, co można
zobaczyć na Targach Lipskich, ale wyobraźnia podsuwała jej czarowną wizję
czegoś na kształt gigantycznego Jarmarku Dominikańskiego, podczas którego
będzie mogła nasycić wzrok błyskotkami. Toteż przeżyła bolesne rozczarowanie,
gdy następnej niedzieli zachwycony Icek, doprowadzony przez nią bezbłędnie do
samej bramy, za którą znajdowały się hale Targów, pławił się w rozkoszy,
której dostarczał mu widok łodzi motorowych, spychaczy gąsienicowych, sprzętu
budowlanego i motoryzacyjnego, elektrycznych kosiarek, betoniarek i wszelkiego
innego szajsu, w najmniejszym stopniu nieinteresującego dla kobiety.
Zupełnie nie zauważając pełnej niesmaku miny swojej towarzyszki, Paweł
maltretował ją szerokimi opowieściami o tym, na co właśnie patrzyli.
- Mam tego dość! – wykrzyknęła nagle,
czując, jak narasta w niej bunt. – Dosyć! Oglądaj sobie te gówniane
pontony, wózki widłowe i daj mi święty spokój! Idź w cholerę i jak
chcesz ze mną wracać, to bądź przed dworcem o czternastej. Nie czekam ani
minuty. A jak nie, to nie, radź sobie sam, jesteś dorosły. Cześć!
Odwróciła się na pięcie i odeszła,
poirytowana do nieprzytomności faktem, że jej występ nie wywarł na Icku żadnego
wrażenia. Ledwo otworzył usta, aby bąknąć coś w odpowiedzi i nawet
nie wiadomo, czy zauważył jej zniknięcie.
- Nie, to nie – pomyślała. – Ja sobie
sama poradzę, a on niech robi, co chce razem ze swoim angielskim.
Powodzenia.
Poszwendała się z przyjemnością po
sklepach, pooglądała wystawy i towary, których wciąż brakowało w kraju.
Zakupiła mnóstwo pożytecznych i miłych drobiazgów, kilogram rodzynek na
wagę i cały zapas Londy w rozmaitych kolorach. Na stoisku
kosmetycznym domu towarowego, wciąż jeszcze wściekła, ze zdenerwowania
popełniła błąd, z którego serdecznie uśmiała się ekspedientka. Z myślą
o ojcu poprosiła o dezodorant, zamiast „dla mężczyzn”, mówiąc „dla
ludzi”.
- Ależ wszystkie dezodoranty są dla
ludzi – odpowiedziała zdziwiona sprzedawczyni i roześmiała się, widząc
konsternację Kostki.
Dziewczyna przeprosiła, poprawiła się i nareszcie
rozchmurzyła oblicze, gdyż sytuacja rozbawiła i ją samą.
Najbardziej cieszyła ją suszarka do
włosów typu fen. Objuczona pakunkami, zmierzała zamaszystym krokiem w kierunku
dworca kolejowego. Bęcwałem, jak nazwała w myślach Icka, nie przejmowała
się wcale i, prawdę powiedziawszy, zdążyła już o nim zapomnieć. Toteż
zdziwiła się, gdy ujrzała go przechadzającego się spokojnie tam i z powrotem
wzdłuż okazałego budynku dworcowego.
- O, jesteś jednak? – rzuciła
zgryźliwie.
- Jestem, jędzo. Co, myślałaś, że jestem
aż takim idiotą, że sobie nie poradzę?
- Nie pochlebiaj sobie, w ogóle
o tobie nie myślałam!
- Nie udawaj, nie udawaj. W głębi
ducha martwiłaś się o mnie tak, że o mało serce ci nie wyskoczyło.
Chwycił ją za rękę, przyciągnął do
siebie i położył dłoń na jej biuście.
- Idź w cholerę – warknęła i strąciła
z gorsu jego rękę. – Peronu lepiej poszukajmy, bo jak nam pociąg odjedzie,
to nie odpowiadam za siebie. Piechotą dyndać nie będę!
- To cię zaniosę.
- Nie udźwigniesz – rzuciła jadowicie
i ruszyła ostro przed siebie.
- Czekaj, daj te torby.
- Obejdzie się.
Odebrał jej zakupy bez zbędnych
ceregieli i podążył za nią. Drogę powrotną przebyli prawie w milczeniu.
Dumna ze swoich dworcowo-peronowych konwersacji, dzięki którym uzyskała
niezbędne informacje i zakupiła bilety, Kostka rozchmurzyła się nieco i przestała
pofukiwać na Icka. W pociągu oparła nawet głowę na jego ramieniu i zapadła
w błogostan. Nie spała, ale nareszcie odpoczywały jej nogi, nadmiernie od
rana eksploatowane.
Dostali się do pobliskiego Werderu, a stamtąd
już wyruszyli do Plessow stopem. W miejscu, gdzie wysadził ich kierowca
wartburga, spotkali grupkę koleżanek z pokoju Kostki. Gdy następnie
zatrzymał się przed nimi jakiś usłużny właściciel brudnobiałego trabancika,
wepchnęły się do autka jakimś cudem we cztery, razem z zakupami. Paweł zaś
przebył pozostałą resztę drogi piechotą. Nie było tego dużo, poprzedni kierowca
dowiózł ich prawie do granicy Plessow.
Kostka ledwo zdążyła rozpakować i pooglądać
z koleżankami zakupy, a także porównać je z tymi, których
dokonały w Werderze, gdy rozległo się energiczne pukanie i drzwi
otworzyły się z rozmachem, zanim którakolwiek z dziewcząt zdążyła
powiedzieć „proszę”. W drzwiach stał Paweł.
- Ej, Icek, kultury trochę! A gdyby
któraś z nas się właśnie przebierała? – ofuknęła go Agnieszka.
- To z przyjemnością bym popatrzył –
odparł z rozbrajającą szczerością. – Ej, jędzo, masz jakieś plany na
wieczór? – zapytał bezceremonialnie.
Jakimś cudem nikt nie miał wątpliwości,
do kogo skierowane było to pytanie.
- Jakieś mam.
- Jakie?
- Nie interesuj się – warknęła.
Nie wydawał się być zrażony.
- To o osiemnastej bądź gotowa do
wyjścia, wpadnę po ciebie. Pójdziemy na spacer.
- Na jaki spacer, oszalałeś? Oglądać
krowie ogony?
- A dużo ich w życiu widziałaś? Nie? No,
to świetnie się składa. Pójdziemy zobaczyć miejscowy PGR.
I już go nie było. Dziewczyny spojrzały
pytająco na Kostkę.
- Idź, co ci szkodzi – powiedziała
Beata.
- Idź – przytaknęła Bożena.
- Po jaką cholerę mam iść do PGR-u?!
I nie wiem, czy akurat z nim chcę iść.
- Wolałabyś z Mariuszem… – bardziej
stwierdziła niż zapytała Beata.
Kostka westchnęła tylko.
- Spostrzegawcza jesteś – przyznała
niechętnie.
- Idź mimo wszystko. Przecież i tak
spędziliście ponad pół dnia razem, to fajny facet. Nie pogryzie cię. Przecież
to tylko spacer. Wszyscy gdzieś się rozłażą, co będziesz tak siedzieć?
- Chętnie bym odpoczęła.
- Odpoczęłaś.
Nie odpowiedziała. Odświeżyła się
jednak, przebrała i gdy Paweł ponownie załomotał do drzwi punktualnie o osiemnastej,
łaskawie dała się uprowadzić. Początkowo rzeczywiście skierowali kroki ku
zielonym pastwiskom, na których pasły się malownicze stada krów. Pejzaż wsi
prezentował się tak pięknie, że aż nierealnie – wyglądał jak sielankowy
landszaft.
Zapadał pogodny wieczór, rześkie
powietrze wokół pachniało świeżą trawą, ziołami i kwiatami rozkwitającymi
o tej porze dnia. Podeszli bliżej PGR-u. Przy ogrodzeniu stała grupka
chłopaków, w której Kostka rozpoznała swoich kolegów. Z zainteresowaniem
czemuś się przyglądali. Razem z Ickiem podążyła wzrokiem w kierunku,
w którym patrzyła tamta grupa. Z niemałą uciechą ujrzeli niecodzienny
widok. Z drugiego końca łąki biegła w ich kierunku ile sił w nogach
jakaś zwinna postać. Za nią ciężko podążało groźne, przysadziste, czarne
zwierzę.
- Nie wierzę… – szepnęła z rozbawieniem
Kostka i nagle uśmiech zgasł na jej twarzy równie szybko, jak się pojawił.
W biegnącym rozpoznała Mariusza.
Przygryzła wargi w napięciu.
- Byk – rzeczowo powiedział Leszek.
Kostka zwróciła się do kolegów.
- Po co on tam wlazł?
- A bo ja wiem? – wzruszył ramionami
Arbuz.
Poczerwieniały z wysiłku Mariusz dopadł
drewnianych bali ogrodzenia i przesadził je jednym susem, lądując zgrabnie
koło rozbawionego towarzystwa. Grupa cofnęła się odruchowo na widok
domniemanego buhaja szarżującego prosto na nich. Nie byli pewni, czy nie
przesadzi płotu równie lekko jak jego ofiara. Zobaczywszy jednak ogrodzenie,
zwierzę spokojnie się zatrzymało i skierowało na nich mokre, ufne
spojrzenie. Przyjrzało się towarzystwu z uwagą, jakby czegoś szukało, a potem
jak gdyby nigdy nic zaczęło skubać zieloną, soczystą trawę. Z twarzy
Mariusza powoli ustępowało przerażenie. Icek wybuchnął nagłym, niepohamowanym
śmiechem.
- Przecież to krowa, gdzie wy wszyscy
macie oczy?!
Na twarz ofiary wypełzł zdradziecki
rumieniec wstydu.
- Po coś tam w ogóle polazł, kretynie? –
koledzy obstąpili go zwartą grupką. – A gdyby to naprawdę był rozjuszony
byk?
Mariusz przerzucił wzrok na Kostkę i Icka.
W jasnobłękitnych, czystych oczach odmalowało się coś, na widok czego
dziewczyna zaczerwieniła się i spuściła głowę, udając ogromne zainteresowanie
rozwiązanym rzemykiem od lekkich sandałków.
- Po nic – rzekł lekko i rzucił w kierunku
krowy czymś, jakby pęczkiem ziela przetykanego kolorowymi kwiatkami.
Krowa natychmiast uznała bukiecik za
swój i spałaszowała go z apetytem.
- Poruszać się chciałem, pobiegać, kości
rozprostować, a przy okazji jedzenia zwierzątku nazbierać – zakończył
z wyczuwalną w głosie nutą autoironii.
Patrzył prosto, może nawet wyzywająco na
Kostkę.
„Dla mnie te kwiatki były” – pomyślała
i zrobiło jej się gorąco.
- My się właściwie bardzo śpieszymy –
odezwała się szybko i głupio, bo nikt ich o nic nie pytał. – Do
kościoła – dodała z mocą i pociągnęła za sobą zdumionego Pawła.
- Coś ty wymyśliła? Tu jest w ogóle
jakiś kościół? – zapytał, gdy odeszli kawałek.
- Przypadkiem wiem, że jest. Chodźmy
stąd, byle jak najdalej.
- No dobrze, dobrze. Coś taka w gorącej
wodzie kąpana? Naprawdę chcesz iść do tego kościoła?
- Nie. Kościół jest w odwrotnym
kierunku. Tlenu mi potrzeba. Dużo tlenu.
- Dużo tlenu to jest w lesie. Patrz
– machnął prawą ręką w kierunku, gdzie widniał niewielki zagajnik. – Tam
masz las. Tlenu powinno wystarczyć, choć nie sprecyzowałaś, jak dużo ci go
potrzeba.
- Pójdziemy tam? – zapytała błagalnym
tonem.
Przyjrzał jej się uważnie.
- Skoro tak ci zależy na tym dotlenianiu,
to jasne. Idziemy.
Wziął ją za rękę, którą natychmiast mu
wyrwała. Szła obok w milczeniu, przeżuwając najwidoczniej jakieś niewesołe
myśli. Na brzegu zagajnika Paweł znienacka chwycił ją na ręce.
- Co robisz?! – szarpnęła się ze złością.
– Jeszcze nas ktoś… Już i tak… – urwała niezręcznie.
- Nie wyrywaj się tak, przez rów tylko
cię przeniosę. Mokro tu trochę, a ty bosa jesteś. Kto miałby nas zobaczyć
w tej głuszy? Nikogo tu nie ma! A poza tym, ile my mamy lat?
- Buty mam – warknęła w odpowiedzi.
– Sama przejdę.
- Ale nie kalosze. No już, już, przestań
wierzgać.
Przeszedł przez rów i postawił ją
na ziemi.
- Chodźmy.
Otaczający ich lasek składał się z dość
gęstych zarośli, głownie liściastych drzew i krzewów przetykanych
gdzieniegdzie młodymi choineczkami. Szli dobrą chwilę w milczeniu. Kostka
wydawała się zupełnie pochłonięta własnymi myślami.
- Popatrz, jaka fajna polanka! –
zakrzyknął entuzjastycznie ignorowany dotąd Paweł.
Kostka rozejrzała się i poczuła, że
podoba jej się to miejsce. Lubiła każdy las, ale tutaj było wprost
prześlicznie. Splątany gąszcz mieszanych drzew okalający maciupką polankę
tworzył coś w rodzaju przytulnego pokoiku. Po jednej jego stronie
spoczywał w poprzek sporej wielkości pień czy karcz, pozostały po jakimś
większym drzewie. Zachęcające zagłębienie w nim wyglądało jak fotel, który
wręcz zdawał się zapraszać, aby na nim usiąść. Kostka wspięła się nań bez
wahania, po czym wygodnie się ukokosiła. Podniosła zachwycony wzrok ku górze. Lubiła
patrzeć na niebo prześwitujące z dala między koronami drzew. Tutaj, w tym
urokliwym miejscu, lazurowe błyski i złote promienie słońca ledwo
przezierały przez zieloną gęstwinę. Zagapiona w niebo, półuśmiechnięta,
zamarła nagle i opuściła wzrok. Tuż przed nią, przyciśnięty do jej kolan,
klęczał na gołej ziemi Paweł, zapatrzony w jej twarz oczami, jakich wyrazu
jeszcze u niego nie widziała. Biło z nich jakieś nieme, żarliwe
błaganie.
- Kostuś – powiedział nadspodziewanie
miękko. – Kosteczko…
Położył głowę na jej kolanach, ręce
wsunął pod długą, marszczoną spódnicę z tetry – jedną z tych, które
uszyła jej matka Mańki.
Poczuła, jak głaska ją po łydkach,
powoli przesuwając dłonie coraz wyżej.
- Nie mów do mnie Kostuś! – warknęła,
momentalnie sztywniejąc.
Doznała jeszcze czegoś, czego doznać w tym
momencie ani nie zamierzała, ani nie chciała.
- To brzmi idiotycznie… jak kostucha
jakaś. Jeszcze tylko kosę do ręki mi wetknij!
- Cii… – szepnął błagalnie. – Kosteczko…
Dotknął jej ud. Zerwała się jak oparzona,
odpychając głowę Pawła i strącając z siebie jego ręce. Zeskoczyła z pnia
i stanęła przed nim, kipiąc złością.
- Nie jestem Kosteczką ani kostuchą! –
wrzasnęła, jakby chciała coś zagłuszyć. – Odwal się! Nie mam nic wspólnego
z kościotrupem, jestem rozkosznie gruba, tłusta po prostu i… daj mi święty
spokój!
Zaczęła biec w stronę drogi, myśląc
jedynie o tym, żeby nie wypaść z lasu zbyt blisko pastwiska. Myśl o tym,
że chłopaki mogliby tam jeszcze być, była irracjonalna i zdawała sobie z tego
sprawę. Na pewno dawno już sobie poszli, mimo to prześladowało ją poczucie
niestosowności całej tej sytuacji. Wizja ponownego spotkania z Mariuszem i resztą
towarzystwa całkowicie ją przerażała. Właściwie to zachciało jej się płakać.
Za sobą słyszała ciężkie kroki biegnącego
Icka, nawołującego, aby zaczekała. Nie zatrzymała się ani na moment. W miejscu,
gdzie znalazła najpłytszą część rowu dającą się łatwo przeskoczyć, wybiegła z lasu
prosto na drogę, która zakręcała łagodnym łukiem i wraz z odnogą
biegnącą do centrum wsi od strony pastwisk tworzyła trójkątne skrzyżowanie. Tuż
przy nim, mniej więcej w połowie łuku, stał niewielki, zadaszony
przystanek autobusowy, prawdopodobnie szkolny. Zziajana Kostka nareszcie
zwolniła. Ku jej uldze, nigdzie nie było widać nie tylko jej kolegów, ale zgoła
ani jednej żywej duszy. Wieś sprawiała wrażenie wymarłej, nawet stada bydła
poznikały z pastwisk. Było jasno, ale słońce niepostrzeżenie, acz
konsekwentnie chyliło się ku zachodowi. Spojrzała na malutki zegarek. No tak,
obóz już dawno zajadał kolację. Na myśl o tym, że wszyscy zauważą
nieobecność ich dwojga, zrobiło jej się gorąco.
- Kostka – usłyszała za sobą zasapanego
Pawła, który właśnie ogromnym susem przesadzał rów. – Zaczekaj, wariatko! Jak
długo jeszcze zamierzasz uciekać?
- Niby przed tobą? – spytała drwiąco.
Icek doszedł powoli do przystanku i usiadł
na ławce.
- Nie, nie przede mną. Przed sobą.
Podeszła do niego.
- Jaki ty jesteś zadufany w sobie!
Chciała jeszcze coś powiedzieć, ale
chwycił ją za nadgarstki, przyciągnął do siebie i błyskawicznym ruchem
posadził na kolanach. Prawą ręką objął ją przez plecy, z lewej nie
wypuszczając jej dłoni. Przez chwilę przyglądał się jej zaskakująco szczupłym
palcom.
- Głupia babo! Nie jestem zadufany w sobie.
Jestem… zakochany w tobie.
Kostka po raz kolejny otwierała usta,
zapewne po to, aby wybuchnąć niekontrolowanym potokiem złorzeczeń, ale zamknął
je jej szybko pocałunkiem. Wbrew sobie poczuła znowu to samo, co kilkanaście
minut wcześniej na leśnej polance. Nagle przestała się opierać i zmiękła,
jakby uszło z niej powietrze. Jakieś myśli, które usiłowały przedostać się
przez zamglony niespodzianie umysł, stłumiła siłą, przymykając oczy i wtulając
się ufnie w Pawła. Ku własnemu zaskoczeniu skonstatowała, że jest jej
dobrze, przytulnie, miękko i że czuje się bezpiecznie w objęciach
tego dużego, pewnego siebie mężczyzny.
- Kosteczko… – popatrzył jej prosto w oczy.
- Chodź – zeskoczyła mu z kolan. –
Przejdźmy się jeszcze gdzieś. Taki ładny wieczór się robi…
Sama wyciągnęła do niego ręce. Od łąk niosło
granie świerszczy. Z lubością wdychała świeże, wiejskie powietrze pachnące
trawą. Zaczynał zapadać zmrok. Szczęśliwa mina Icka już jej nie denerwowała.
- Zobacz. Co to jest?
- Pole – odpowiedział. – A raczej
ściernisko.
Na tle resztek zachodzącego słońca
czerniały wielkie kopy siana.
- Pamiętasz, jak fajnie zjeżdżało się z takich
stogów?
- Dlaczego miałabym pamiętać? Nigdy
w życiu nie zjeżdżałam z żadnego stogu!
- Nie zjeżdżałaś?
- Niby gdzie i dlaczego miałabym to
robić?
- No, na wsi. U babci, ciotki…
- Ale ja nie mam nikogo na żadnej wsi.
- Serio?
- No! Do jednej babci mam dziesięć minut
spacerem, a druga mieszka naprzeciw niej, po drugiej stronie ulicy.
- O, to jesteś stateczną mieszczką.
- Żadną mieszczką! – rzekła urażonym
tonem. – Mój dziadek ze strony ojca i babcia ze strony mamy… zresztą,
druga babcia też...
- Cii… przestań!
Znowu stłumił jej słowa pocałunkiem. Nie
oponowała.
- No, to musisz koniecznie spróbować –
powiedział po chwili, patrząc prosto w jej roześmiane oczy.
- Ale czego?
- Zjeżdżania ze stogu. Chodź.
Nie oglądając się na nią, ruszył na
przełaj przez ściernisko.
- Ale czekaj, no co ty… Jesteś kompletny
wariat. Auć!
- Co jest?
- No przecież po tym nie da się iść.
Kłuje!
Na bosych stopach miała tylko delikatne
sandałki – cieniutkie skórzane podeszwy z rzemykami wiązanymi w kostce.
Paweł zawrócił i bez namysłu porwał ją na ręce. Zachwycona Kostka objęła
go za szyję i z własnej woli wycisnęła na jego ustach soczysty całus.
Gdy usiłowali wdrapać się na stóg, zjechała po osuwającym się sianie, nie
osiągając nawet jednej trzeciej wysokości.
- Niewykonalne – oświadczyła, moszcząc
się na samym dole pachnącej sterty. – Pewnie są tu jakieś gryzonie, ale ja się
nie boję, mogą być. Popatrzę sobie na to cudne niebo.
- Ej, mieszczko…
- Tylko sobie nie mieszczko! – uniosła
się i oparła na łokciach. – Waszmość panna proszę mi mówić.
Z rozkoszą wciągnęła woń świeżego siana
i rozpościerających się wokół łąk. Nad głową miała granatowe już,
rozgwieżdżone niebo.
Paweł zjechał z impetem z samego
czubka stogu po jego drugiej stronie. Obszedł go dookoła na czworakach i padł
na wznak obok Kostki. Leżał tak przez chwilę w milczeniu, gapiąc się w gwiazdy,
a potem odwrócił się i zasypał ją pocałunkami. Tym
razem nie opierała się ani w tej chwili, ani w następnej, kiedy
poczuła na ciele delikatną pieszczotę jego dłoni.
Do obozu wrócili późnym wieczorem.
Kostka nie odezwała się w pokoju ani słówkiem. W zamyśleniu poszła
się umyć, wróciła przebrana w białą koszulę nocną w niebieskie
groszki i bez słowa wdrapała się na swoje łóżko.
- Ej, co jest? – zapytała Beata.
- No powiedz coś – poparła koleżankę
Bożena.
Konstancja uporczywie milczała. Oparła
głowę o brzeg materaca i ujrzała spadające na ziemię, pewnie z włosów,
ździebełko siana.
- Popatrzcie, jaką ma rozanieloną minę –
powiedziała Elżbieta.
- No mów, co zmalowałaś!
- Nic – odezwała się wreszcie. – Mam
parę spraw do przemyślenia. Dobranoc.
Odwróciła się tyłem do pokoju i zamilkła
na dobre.
Nazajutrz rozpadał się deszcz. Złapał
cały obóz mniej więcej w połowie pracy, którą z konieczności
przerwano. Wszyscy schronili się pod ogromną wiatą i obsiedli znajdujące
się tam ławy. Kierownik MOP-u zobowiązał się dostarczyć zaraz gorącą herbatę.
Ktoś zaproponował grę w fanty i w ten sposób skrócono sobie
oczekiwanie na poprawę pogody, na co jednak chwilowo się nie zanosiło. Niebo
zasnuło się ołowianymi chmurami, deszcz szemrał miarowo w liściach setek
rosnących w równych rzędach drzew owocowych.
- Kostka, przykro mi. Wylosowałaś
wejście na jabłonkę i uroczysty śpiew „Wlazł kotek” na szczycie – odczytał
wyrok jeden z dwóch Leszków.
- OK, cała przyjemność po mojej stronie
– roześmiała się i wybiegła spod wiaty prosto na deszcz.
Miała na sobie żółtą pelerynę rybacką z kapturem.
Patrzyło na nią kilkadziesiąt par oczu.
Szybko wspięła się na wierzchołek drabiny i zaczęła śpiewać. Spod
zadaszenia dobiegły ją gwizdy, tupania i okrzyki protestu.
- Nie na drabinę, tylko na drzewo!
- Wyżej, co to ma być?
Machnęła ręką i urwała w pół
frazy. Podciągając się ostrożnie na rękach, wspięła się na najgrubsze konary.
Gdy uznała, że wyżej znajdują się już tylko zbyt cienkie gałęzie, po raz
kolejny zaczęła śpiew. Pod wiatą rozległy się śmiechy, okrzyki i oklaski.
- No, możesz już złazić! – zaczęto
wołać, gdy skończyła.
Kostka uświadomiła sobie nagle, że się
boi. Wejść na górę było łatwo, ale zupełnie nie wiedziała, jak zabrać się za
schodzenie. Przypomniało jej się, jak w dzieciństwie weszły z koleżanką
na drzewo rosnące na działce sąsiadów. Jakoś udało im się wspiąć po prawie
całkiem gładkim pniu, z powrotem jednak nie było już tak łatwo. Żadnego
punktu oparcia, niczego, czego można by się uchwycić lub na czym wesprzeć
stopę. Towarzysząca jej Joanna zaryzykowała skok z dużej wysokości i cudem
tylko się nie połamała. Odniosła jednak liczne rany i stłuczenia.
Wystraszona Kostka postanowiła raczej pozostać na drzewie przez bliżej
nieokreślony czas niż zaryzykować podobny wyczyn. Nie mogła wszakże egzystować
tam bez końca, podjęła zatem desperacką decyzję i objąwszy pień wszystkimi
kończynami, zjechała po nim, rozdzierając przy tym spodnie i zdzierając
sobie skórę z rąk.
Pomna na tamto wydarzenie, tkwiła teraz
w deszczu na szczycie jabłonki myśląc o tym, że od drabiny dzieli ją
zbyt duża odległość. Pokrzykiwania od strony wiaty zaczęły słabnąć, aż całkiem
zamilkły, gdyż gra toczyła się dalej. Rozbawiona doszła do wniosku, że albo
uznali ją za wariatkę, albo im się znudziło, albo zgoła o niej zapomnieli.
Nagle ze zdumieniem ujrzała z wierzchołka swojego drzewa Mariusza, jak
ociągając się wychodzi spod wiaty, a następnie, dopingowany okrzykami
zachęty, pada na czworaki w błocie. Grzęznąc wszystkimi czterema
kończynami w brunatnej mazi, niepomny na deszcz lejący mu się za kołnierz,
rozpoczął mozolną wędrówkę wokół sporej wielkości zadaszenia. Kostka
uświadomiła sobie komizm całej sytuacji. Ona utknęła tu, na tym drzewie, w strugach
deszczu i ani w prawo, ani w lewo. Tam on, wymuskany, elegancki
cherubinek, tapla się w błocie jak idiota, ku uciesze rozszalałej
gawiedzi. Zaniosła się śmiechem, dokładnie zdając sobie sprawę z tego, jak
groteskowo musi wyglądać. Niemniej jednak coś w tej sytuacji należało
zmienić, nie mogła przecież tkwić tak bez końca. Spostrzegła wreszcie idącego w jej
kierunku Icka.
- Co jest? Postanowiłaś tam zanocować?
- Nic – zachichotała. – Boję się zejść.
Uratujesz mnie, rycerzu? Wszak twierdziłeś wczoraj…
- Pamiętam, co twierdziłem – powiedział,
wyciągając ku niej ręce. – I twierdzę nadal. Chodź.
- No jak?
- Spróbuj najpierw stanąć na tę grubą
gałąź, o tu, z prawej strony. Pomalutku.
Zdobyła się na odwagę i powoli
zmieniła położenie. Czas był najwyższy, bo zaczynała już drętwieć.
- Dobra. Teraz widzisz, tu trochę z przodu?
Masz taki wygodny konar.
Z mozołem, ale posłusznie postąpiła
znowu kawałeczek w dół.
- I teraz tutaj – pokazał palcem.
- Uu, boję się.
- Nie bój się, jestem tu. Nawet jeśli
spadniesz jak dojrzałe jabłuszko, to nie jest wysoko, a ja cię i tak
złapię.
- Uhm, dojrzałe jabłuszko. Wypraszam
sobie, może jeszcze pomarszczone? No, jak rymnę na ciebie, to przetrącę ci
kark.
- Nie bój żaby. Chodź, odczep się
wreszcie od tej rośliny, ja cię złapię.
Z pewnym wahaniem rozpatrzyła się w sytuacji
i podjęła desperacką decyzję. Nachyliła się w stronę Pawła, którego
wyciągnięte ręce prawie dotykały jej stóp.
- Ale jak mnie jednak nie złapiesz, będę
musiała cię zabić – zaznaczyła.
- Dobrze, zabijesz mnie – zgodził się
cierpliwie. – A teraz nie bój się, naprawdę.
Pomna na jego siłę i na to, że
zaledwie dzień wcześniej niósł ją na rękach jakby była piórkiem, mocno
uchwyciła się gałęzi, którą obdarzyła jakim takim zaufaniem i zsunęła się
prosto w objęcia Pawła. Spod wiaty znów rozległy się śmiechy i wycia.
Zabłocony Mariusz przestał już być atrakcją i uwaga wszystkich znowu
skoncentrowała się na niej.
- Uu… Icek!... Nareszcie sobie znalazłeś
babę!
Uśmiechnięty Paweł poprawił ją sobie w ramionach
i triumfalnie ruszył w kierunku wiaty. Zawstydzona Kostka wtuliła
twarz w jego obojczyk.
- Nie wygłupiaj się, postaw mnie już,
przecież mi nóg nie urwało – wymamrotała mu prosto do ucha.
- Zaraz cię postawię. Ale na suchym.
Czuła się głupio, niesiona tak na rękach
na oczach rozbawionego obozu. Gdzieś z tyłu głowy uwierała ją niewygodna
myśl, że pośród tych wszystkich śmiejących się ludzi, którzy na nich się gapią,
jest również i Mariusz. Dochodząc do wiaty, Paweł pocałował ją soczyście i postawił
na suchym podłożu.
- Ma ktoś ciepłą herbatę? – spytała
szybko, uprzedzając wybuch fali docinków. – Zmarzłam na tym drzewie.
- A po cholerę tam tyle siedziałaś? –
zapytał ktoś.
- Uhm – usłyszała jednocześnie kpiący
głos Arbuza. – Po co ci herbata? Ma cię kto rozgrzać.
- Ma – przemogła się i postarała,
aby jej głos brzmiał jak najnaturalniej. – Zazdrościsz?
Nie mogła pokazać po sobie, że docinki
kolegów choćby w najmniejszym stopniu ją peszą. Nie odpuściliby do końca
świata. Posłała więc w ich kierunku niewymuszony uśmiech.
- Dziękuję – zgorszył się Arbuz – Icek
mnie nie pociąga.
- No to się odczep. A herbaty bym
się mimo wszystko napiła.
Nazajutrz wypadł jej dyżur kuchenny, co
oznaczało dzień wolny od pracy w polu. Rozpogodziło się i po
wczorajszej ulewie nie było ani śladu. Słońce osuszało pracowicie to, co nie
wsiąkło w glebę. Niepojętym dla Kostki zbiegiem okoliczności drugą osobą
dyżurującą okazał się Icek.
- Proszę, proszę… Jak to zrobiłeś, gadaj
mi zaraz! – zażądała zaraz po tym, jak budynek opustoszał, a oni poznosili
i pozmywali naczynia po śniadaniu oraz uprzątnęli jadalnię.
Zajęło im to dobrze ponad dwie godziny.
Dyżur kuchenny wcale nie był taki lekki. A najgorsze, to znaczy obiad,
mieli jeszcze przed sobą.
- Ma się ten urok osobisty i dar
przekonywania – jak zwykle uśmiechnął się po błazeńsku Paweł. – I wie się,
do kogo zagadać. Idziemy na spacer, czy zamierzasz odpocząć?
- Odpocząć. Przecież mi przy tym
zlewozmywaku nogi w odwłok wlazły.
- Nie przeziębiłaś się wczoraj na jabłonce,
mieszczko? – zapytał z troską, całując ją w czoło.
- Kmieciu! Ile razy mam powtarzać…
- Niech wasza królewska mość już niczego
nie powtarza, już pamiętam – zarechotał niefrasobliwie. – I niech też
zapamięta, że kmieciem nie jestem, jam z tarnowskiej szlachty zrodzony!
- No dobra, dobra, ja z podolskiej.
Nie przeziębiłam się kmie... rycerzu. Nic mi nie jest, tylko niech ja nareszcie
gdzieś usiądę!
- To chodź do mnie, jest bliżej.
Skręcili w lewo, w niewielką
odnogę korytarza.
- Wszystko mi jedno, gdzie. Może być i u ciebie
– powiedziała, wchodząc do pokoju chłopaków. – Które twoje łóżko?
- To pod oknem, na dole. Jak chcesz się
zdrzemnąć, to wskakuj, ja będę cichutko.
Kostka bez zastanowienia dała nura w pościel
i przeciągnęła się rozkosznie.
- Uaa, ale macie tu fajnie, tak jasno i takie
piękne słoneczko za oknem… I zaskakująco czysto!
- Macie tak samo, przecież twój pokój
jest po tej samej stronie korytarza.
- Ale okno wychodzi na inną stronę, tu
jest zakręt.
- Masz rację.
- Zresztą, tam mnie nie ma. Jestem tu.
Paweł… a może jednak powinnam pójść do siebie?
- Nie waż się! – odpowiedział. – Lepiej
się posuń. I zdejmij z siebie te szmaty.
- Słucham?! – zapytała z udawanym
oburzeniem. – Szmaty?!
- Mniejsza o to, rozbieraj się albo
sam to z ciebie zdejmę.
- Jakim prawem?
- W trosce o twój savoir-vivre,
szlachcianko. Nie uczyła mamusia, że do łóżka w ubraniach się nie wchodzi?
- A ciebie, brutalu, mamusia nie uczyła,
jak z damą rozmawiać?
- Nie – roześmiał się. – Ale za to tatuś
mnie uczył, jak się z damą obchodzić w łóżku, zanim pójdzie spać. I ja
to teraz właśnie zrobię.
- Niby co?!
- A to – odpowiedział, podniósł ją z poduszki
i zdjął z niej podkoszulek z Michaelem Jacksonem. – Bo jestem w tobie
zakochany jak wściekły pies – wymamrotał z ustami tuż przy jej uchu.
- I właśnie dlatego usiłujesz rozpiąć mi
stanik? – udała, że się zgrywa.
- Tak, właśnie dlatego.
Poddała się i miękko opadła z powrotem
na poduszkę.
- To chodź – szepnęła i pociągnęła
go za sobą.
Kilka godzin później, tuż po piętnastej,
znajdujący się za drzwiami korytarz rozbrzmiał dziesiątkami głosów.
- Cholera – powiedziała niespokojnie
Kostka i więcej nie zdążyła.
Drzwi otworzyły się z impetem
i do pokoju wtargnęli jego mieszkańcy. Naciągnęła kołdrę na głowę i zamknęła
oczy. Czuła palący wstyd i najchętniej zapadłaby się pod ziemię razem z łóżkiem.
Nie tyle z powodu samej sytuacji, co z tytułu odkrycia, którego
dokonała. W tym samym pokoju, co Paweł, zakwaterowani byli jej koledzy.
Oswoiła się już z myślą, że zostawszy dziewczyną przebojowego Icka,
zniweczyła coś kruchego, co dopiero zaczynało kiełkować między nią a Mariuszem.
Jednak fakt, że w zupełnie niestosownym momencie pełna obsada lokalu
wtargnęła do siebie, zastając ją w łóżku Pawła, całkowicie ją
skonsternował. Zbyszek, dwóch Leszków, Arbuz i ten tam… delikatny paniczyk…
Poczuła, że jeszcze chwila i udusi się pod tą kołdrą.
- Chłopaki, możecie wyjść na chwilę? –
poprosił spokojnie Paweł. – Dama musi się ubrać.
- Jasne.
Posłusznie opuścili pomieszczenie.
Kostka, czerwona na twarzy jak burak, w milczeniu sięgnęła po ubrania.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? –
zapytała z wyrzutem.
- Ale o czym, słoneczko?
- O tym, że oni tu z tobą
mieszkają!
- To nie wiedziałaś?
- Wiedziałam, ale zapomniałam. Nie było
mi to do niczego potrzebne!
- A teraz jest?
- Nie, ale za to już sobie przypomniałam,
psia krew.
- Ależ nie denerwuj się, nic się nie
stało. Co z tego, że się dowiedziałaś? Zagapiliśmy się trochę, to
wszystko. Szczęśliwi czasu nie liczą, ot co – próbował ją udobruchać. – No,
uśmiechnij się. Nic się takiego nie stało, przecież wszyscy i tak o nas
wiedzą. Nie podejrzewasz chyba, że posądzają nas o wspólne odmawianie różańca
w wolnym czasie? Zresztą, akurat bardzo grzecznie odpoczywaliśmy i nikt
nie miał prawa niczego zobaczyć.
- No, niby nie.
- No właśnie. Kosteczko-słoneczko,
rozchmurz się już. To fajni goście, życiowi i przyzwoici, przecież ich
znasz dłużej niż ja. Nie będą plotkować ani ci dokuczać. Zresztą, powiem im, że
jak który parę z gęby…
- Nic im nie mów! – wrzasnęła,
zdenerwowana od nowa. – Już ty im lepiej nic nie mów. Zostaw to tak, jak jest.
Tylko proszę cię, odprowadź mnie do pokoju, ja stąd sama nie wyjdę, mowy nie
ma. Oni tam stoją. Wolę z tobą.
- Dobrze, jak sobie życzysz. Ale
naprawdę, uwierz mi, nic się nie stało i nie powinnaś tak się tym
przejmować.
Kostka milczała. To prawda, nic takiego
się nie stało… Gdyby jednak Icek nadal chciał drążyć temat, nie umiałaby
wytłumaczyć, dlaczego nagle straciła humor. Ani jemu, ani sobie samej.