Jest maj, więc sadzenie kwiatków i pomidorków odbija się szerokim echem na blogach. Jednocześnie już wszyscy chyba znają moje jojczenie na temat braku ogrodu, działki albo chociażby balkonu. Taka ze mnie Piękna Ogrodniczka. Ale onegdaj... W praktyce… było tak.
-
Wiesz co? – powiedział Miś Mamusi. – Weźmy się za działkę rodziców. Stoi
odłogiem i porasta chwastami. Moglibyśmy ją zagospodarować i mieć
kawałek własnej zieleni do wypoczynku. Marchewki przecież nie będziemy hodować.
Grill, piweczko... wędzarenkę bym postawił... domek się posprząta... –
w głosie Misia Mamusi zadźwięczało rozmarzenie.
-
Jasne! – podchwyciłam z zapałem. – Traweczka, leżaczek... Wisienkę sobie
zasadzę i kwiatuszki...
Miś
Mamusi łypnął na mnie spode łba.
-
Kwiatuszki! – parsknął śmiechem. – Już to widzę! Ty nawet kwiatka
w doniczce nie przesadzisz i prędzej zdechnie, niż go podlejesz.
Mogłabyś zbić fortunę na doniczkach z odzysku.
-
Oj, no... działka to co innego. Damy radę.
-
No to zasuwaj jutro do sklepu ogrodniczego, kup sekator i maść do
smarowania miejsc po obciętych gałęziach. Ja zorganizuję grubszy sprzęt
i widzimy się w sobotę.
W sobotę
o poranku karnie stawiłam się na miejscu z sekatorem i maścią,
wyposażona dodatkowo w parę rękawic, podobno przeciwpancernych.
Skonfundowani stanęliśmy przed czymś w rodzaju dżungli amazońskiej, do
której skutecznie broniły wstępu rozrośnięte we wszystkich kierunkach pędy
pnącej róży, wdzięcznie splatające się z czymś długim, grubawym
i brązowym, spływającym z góry w miejscu, gdzie powinien
znajdować się domek.
-
W życiu nie widziałem czegoś podobnego – powiedział niepewnym głosem Miś Mamusi.
-
Jakaś kosmiczna plazma...? – zapytałam słabo. – Obcy atakują...?
Brązowe
sploty wiły się po pobliskich drzewach, po ziemi i rozpełzały się na trzy
sąsiadujące działki, tworząc malownicze nawisy.
-
Pergola – rzucił krótko Miś Mamusi. – Winogrona. Cholera, jak tu w ogóle
wejść?
Wybrał
spośród przytaszczonych sprzętów jeden, z namysłem odpalił, po czym
warcząc i kopcąc straszliwie, runął w gąszcz.
* * *
Późnym popołudniem naszym zalanym potem oczom ukazał się imponujący widok. Brązowe sploty pościągane przeze mnie z sąsiednich działek zaścieliły całe trzy ary naszej, tworząc chaotyczną mozaikę przetykaną pnączami róży i kawałami drewna ze spróchniałej śliwy. Odsłonięty domek prezentował sobą obraz nędzy i rozpaczy: zapadnięta podłoga werandy broniła wstępu do wnętrza widocznego przez potłuczone szyby. Zapleśniałe ściany otaczały szczątki dawnych mebli porośnięte efektownymi grzybami. Przez zawalony dach ściekała do środka wilgoć. Całości dopełniały wdzięcznie ażurowe ramki stanowiące pozostałość po niegdysiejszych rynnach.
-
To trzeba będzie chyba wysadzić w powietrze i od nowa zagospodarować
lej po bombie – orzekłam ponuro. – Ja tego nie ogarniam.
-
Nie pękaj – powiedział Miś Mamusi dziarsko – tylko bierz się do roboty. Ja idę
karczować te trzydziestoletnie porzeczki, a ty rozpal ognisko, trzeba
będzie trochę tego puścić z dymem.
* * *
Po upływie 40 minut Miś Mamusi zastał mnie nad smętną kupką nadpalonych papierów i suchych patyczków. Moje wysiłki okazały się beznadziejne.
-
Koniec roboty – oznajmił. – Złamałem obie łopaty. – Spojrzał na mnie i na
miejsce, w którym powinno płonąć ognisko. – Debilka – zawyrokował. –
Wychowałaś się na wyjazdach i ogniska nie umiesz rozpalić?! Odsuń się
i zacznij ściągać w jedno miejsce ten chłam.
-
Nie musiałam, to nie rozpalałam – wymamrotałam obrażona. – Zorganizuj kurs, to
się zapiszę.
Miś
Mamusi pogrzebał w stercie akcesoriów i zachichotał.
Z satysfakcją wylał na kupkę butelkę rozpałki do grilla.
-
Dobra, pali się – ogłosił i dołożył gałęzi. – Znoś wszystko tutaj
i układaj w porządny stos, a ja porąbię te konary. Gdzieś tu
była siekiera...
Ustawił
na pniu duży kloc drewna i zamachnął się. Ostrze siekiery błysnęło
złowieszczo w czerwonawym blasku przedwieczornego słońca.
-
Kurrrrr...! – moich uszu dobiegł zduszony okrzyk. Zajęta ciągnięciem
z drugiego końca działki potężnego konara wielkością dorównującego sporemu
drzewku, już prawie osiągnęłam cel.
-
Co się... – zaczęłam, odwracając się jednocześnie o 90 stopni, aby jakimś
cudem wtaszczyć sterczący pagaj na rosnący stos. W tym samym momencie
pochylony nad pniem Miś Mamusi wyprostował się gwałtownie i trzymany
przeze mnie pień trafił go w potylicę.
-
Wszystkie kurwy świata!!! – okolicę przeszył wściekły ryk. Miś Mamusi odwrócił
się do mnie przodem. Z łuku brwiowego, spod potężnego guza nad lewym okiem
ściekała mu krew. – Co to miało być?! Zemsta za wszystkie lata wspólnego
dzieciństwa?! Nie dość, że ta franca tępa – machnął trzymana w ręku
siekierą – i klocek odskoczył mi prosto w czoło, to jeszcze ty chciałaś
mnie zabić?!
-
Oj tam, zaraz „chciałam”... No przecież kazałeś mi to tu zwlec.
-
Ale nie kazałem ci walić mnie w łeb całym okolicznym drzewostanem...!!
-
No, niby nie... – położyłam uszy po sobie. – Samo tak wyszło...
-
Wiesz co? – Miś Mamusi rozejrzał się po pobojowisku i utkwił wzrok
w dogasającym ogniu. – Wiesz co? – powtórzył i westchnął. – Jednak
szkoda, że nie mieliśmy żadnych rolników wśród protoplastów. Może jakoś lepiej
by nam to poszło?
Wzruszyłam
ramionami. Miś Mamusi rzucił siekierę na stertę chaszczy przeznaczonych do
spalenia.
-
Jedźmy do domu opatrzyć rany – powiedział spokojnie. – Może kiedyś tu wrócimy.
Bez
słowa zdjęłam rękawice i wrzuciłam w resztkę ogniska. W moich dłoniach
tkwiło mnóstwo grubych kolców.
-
Może – odpowiedziałam bez przekonania.
Bylo to jakies pol wieku temu i od tamtego czasu NIKT NIGDY nie przekroczyl furtki owej dzialki, ktora teraz musi przypominac zamek spiacej krolewny zarosniety od wiekow kolczastymi pnaczami. Tu by nie przeszlo, zarzady dzialek pilnuja, zeby dzialki wygladaly porzadnie i nie sluzyly celom nieprzewidzianym. Po kilku zwroconych uwagach moga dzialke odebrac.
OdpowiedzUsuńRodzice pozbyli się tej działki.
UsuńJa do roślin (hodowla) niestety nie mam ręki i cierpliwości. Jeszcze uprzątnąć taką działkę mogłabym pomóc, ale nic więcej
OdpowiedzUsuńja do hodowli roślin też nie mam ani ręki, ani cierpliwości, ale do uprawy paru wybranych trochę bym już znalazł...
UsuńJa nie mam ani ręki, ani chęci.
UsuńNo, chęci też nie mam, skoro cierpliwości i ręki brak
Usuńale tak, czy owak, to hodowla roślin jest trudniejsza, niż ich uprawa, natomiast zgodzę się, że nawet uprawa może nie być tym, co chcemy robić...
UsuńUżywam roślin, ale trzymam je w lodówce zamiast doniczek i służą mi do celów spożywczych 😃
Usuńcoś jak "zupa na chleba", gdzie wydrążony bochenek jest miską?... rozuuumiem...
UsuńNie, tak po prostu do jedzenia.
Usuńa zupa na chleba to niby do czego jest?... i jest to bardzo pożywna zupka, tylko trzeba zmienić kolejność: najpierw 100 gram dobrze zamrożonej substancji i osobno lód na śklanka... tak się to robi, a wtedy moc jest z nami, LOL...
UsuńPijasz denaturat?!
Usuńw życiu nie próbowałem... z takich wynalazków zaliczyłem tylko francuski spirytus apteczny, to się nazywało "alkool blansz kathowendi" /fonetycznie/... tylko, że on jest czysty, niczym nie skażony, mimo to jednak nie jest to l-spirytus, czyli taki z fermentacji naturalnych bioskładników, lecz z suchej destylacji węgla kamiennego... tamtejsi Polacy mówili na to "węglówa" i twierdzili, że przy większej ilości siada na dekiel, ale w moim przypadku to nie była większa ilość, tylko co najwyżej górna granica degustatorskiej...
UsuńGdy byłam w Rumunii, autochtoni pędzili, pili, a także sprzedawali palinkę. Matko cudowna, nie miałam w ustach niczego ohydniejszego!
Usuńpalinkę piłem kiedyś tylko węgierską, tą legalną, ze sklepu, czyli raczej nie wynalazek, więc nie mam porównania... ale była okay... i cseresnye, i barack... aczkolwiek legalne mocne trunki też potrafią być niżej wora, choćby dawna peerelowska Vistula, przy której taki syf, jak Bałtyk był tylko małym syfem...
UsuńW Rumuni palinka to trunek narodowy. Bimber narodowy 😀 Ci, którym przez gardło przeszło więcej tego nektaru, wygadywali niezłe rzeczy. Np. jedna koleżanka uparła się, że by pochować sztuczne zęby, jak ktoś miał, bo Dracula chodzi i kradnie (czyżby nie miał swoich?). Inna uporczywie twierdziła, że w polu kukurydzy nieopodal kryją się straszni zboczeńcy. Ponoć mieli wychodzić z tej kukurydzy i... bekać.
Usuńaha... czyli bekacz z kukurydzy to był taki jozin z bazin, LOL...
Usuńskoro o Rumunii, to kiedyś furorę robił tam polski Biseptol, taki lek antybakteryjny, półka niżej od antybiotyku... funkcjonował jako lek na wszystko, zwłaszcza na niechcianą ciążę... to Polacy zawsze brali tam ze sobą jakiś pakiet na handel, bo limity legalnej wymiany waluty były niskie, więc lej do leja i było co polewać, bo alkohol był z kolei tani...
na parkingach auta z polską rejestracją obskakiwali tubylcy, zwłaszcza kobiety pytając o "antybejbi"... ale nie wszyscy Polacy robili tam dobry biznes i dobrze się bawili... zdarzali się tacy, którzy wracali do kraju w piżamach na skutek oskubania ze wszystkiego...
Biseptol był znakomitym lekarstwem. Ciekawe, dlaczego już go nie ma. Pewnie lepiej w zamian sprzedać sześć paczek innego badziewia.
UsuńGadki o kradnących i żebrzących Rumunach to mit. Rumuni to całkiem normalni ludzie, jak my. Ci, co kradną i żebrzą, to rumuńscy Cyganie. Widziałam pałace cygańskie, to kuriozum do plus nieskończoności. Barok to przy nich skromność i prostota 😅
Jak nie ma, kiedy jest, do wyboru, do koloru, doustny i dożylny... :D
UsuńU nas w aptekach nie do kupienia.
UsuńNawet na receptę? Ciekawe...
UsuńInna nazwa to Bactrim.
UsuńO, Bactrim dawało się dziecku.
UsuńNa receptę to może i można, ale nikt tego nie przepisuje. Poza tym dzisiejszy Biseptol nie jest tym samym Biseptolem co dawniej.
UsuńZawodowo Ci mówię, że to ten sam produkt, może nawet lepszy bo czyściejszy chemicznie, a przepisywany jest dość często :)
UsuńNikt mi nigdy nie zapisywał.
UsuńObraziłam się. Hańba im!
Biseptol - mieszanka dwóch sulfonamidów /nie antybiotyków, jak gdzieniegdzie piszą w necie/ i faktycznie przez jakiś czas był wycofany z rynku z uwagi na toksyczność, ale gdy się okazało, że to nie sama substancja winna, tylko brudy, złe oczyszczenie podczas produkcji, więc wrócił do łask... czemu lekarze nie zawsze chętnie go przepisują?... niektórzy są wciąż pod wpływem dawnej złej opinii tego leku, za to wielu po prostu się nie patyczkuje i napieprza silne antybiotyki z górnej półki... np. taka Vibramycyna /Doxicyclina/ kiedyś była bronią atomową, obecnie często kropi się ją pacjentom już na dzień dobry...
Usuń...
jest mnóstwo, wtedy też było mnóstwo normalnych Rumunów, takich na poziomie... krzywdzący stereotyp się wziął stąd, że wtedy Polacy spędzający urlopy w Rumunii mieli głównie do czynienia z tym gorszym sortem... i to ten gorszy sort dopuszczał się okradania turystów, a nie poważni ludzie po studiach... normalny, wykształcony Rumun nie kupiłby Biseptolu jak "antybejbi", bo wiedział, że to nie działa antykoncepcyjnie...
w Polsce też funkcjonowały mity na temat antykoncepcji, np. mentolowe papierosy Zefiry, ale nie traktowano ich zbyt poważnie...
żebrzący Cyganie w Polsce pojawili się później, na początku lat 90-tych, wśród swoich, np. polskich Cyganów byli uważani za gorszą kastę, bo Cygan Cyganowi nierówny, mają swoje podziały plemienne...
Zefiry! Masz cudowną właściwość przypominania mi rzeczy i spraw sprzed stuleci. Faktycznie, były takie papierosy, mentolowe, o których mówiło się, że powodują bezpłodność, chyba u kobiet, nie pamiętam, czy u mężczyzn też.
Usuńtrochę w życiu zdarzało mi się nabroić, ale gdyby mnie za to miano skazać na taką robotę, to będę apelował...
OdpowiedzUsuńp.jzns :)
Podobnie jak ja. Roślin używam tylko do konsumpcji.
Usuńja czasem też do zabawy, ozdoby, czy celów rytualnych... choćby taka dynia... ale okay, to w sumie też jest jakaś konsumpcja, choć niekoniecznie gastronomiczna...
UsuńPrzepraszam, jakimi roślinami i w jaki sposób się bawisz? Brzmi intrygująco.
Usuńwłaśnie na przykład dynią, jej owocami... najpierw ją "strugam", czyli wydrążam i wycinam różne otwory w skorupie - tak się bawię... potem do skorupy wkładam jakąś lamkę, zapalam i stawiam przed domem - tak ozdabiam posesję... potem dokonuję rytualnego spotkania towarzyskiego... no, a to, co było w środku, większość przeznaczam do spożycia paszczą - zupa, ciasto, jakaś tam zapiekanka na przykład, czy inna jednogarnkówa... aha, jeszcze działam nią pro-eko, bo pestki wysypuję dla ptaków...
UsuńGotuję zupę z dyni Hokkaido. Pestki natomiast są zdrowe i dla ludzi, działają odrobaczająco.
Usuńz pestkami to ja wiem, tylko że kiedyś się zraziłem, bo aby je pozyskać wsadziłem do piekarnika, coś poszło nie tak i się zjarało, od tamtego czasu mi się nie chce, jak chce mi się pestek, to kupuję już gotowe...
Usuńale lampiony z dyni robię najlepsze na dzielni i nie tylko, w Wawie prowadziłem kiedyś doroczne warsztaty dla dzieciaków, fajna zabawa była...
UsuńMnie rzeźbiarstwo nie pociąga 😁 Preferuję raczej malarstwo 😅
UsuńA, przegapiłam komentarz. Pestki z dyni są zbyt delikatne, żeby z nimi eksperymentować w piekarniku. Powinny wyschnąć w zwykłych warunkach, byle suchych, a jeszcze lepiej na słońcu.
UsuńO! Widze tam siebie - wlos rozwiany, szalenstwo w oczach, rece czarne od ziemi niczym u gornika na przodku. A za rok… Za rok ze 30 krzakow pomidorow, ziemniaki, fasola, ogorki i co tam jeszcze fantazja podpowie. Kwiatki tez. Altana z weranda niekoniecznie, byle toitoi byl ;-) Nooo… szkoda troche, ze sie Wam te lopaty polamaly, bo mogliscie miec tam naprawde piknie… 😁😁😁
OdpowiedzUsuńMoi rodzice sprzedali to w cholerę i taki był koniec.
UsuńPrzypomniałaś mi historię sprzed kilkudziesięciu lat, gdy mój mąż odciął sobie siekierą opuszek palca...ale miny teściów, gdy zastali siekierę i krew na działce - bezcenne!
OdpowiedzUsuńMatko kochana, co za makabra!
UsuńMam tzw. rękę do roślin. Ale nie mam dużego ogrodu, gdyż wiem, ile to pracy, bo ze wsi jestem. Wyobrażenia o idealnym ogrodzie najczęściej pomijają służącego Jana, który pracował u państwa na te marcheweczki i ogóreczki. W realu ogrodnik ma garba, bolące korzonki i odciski na dłoniach.
OdpowiedzUsuńI dlatego nie jestem ani ogrodniczką, ani nawet Piękną Ogrodniczką.
UsuńJa się cieszę że mam swój kawałek ziemi, z tym że w moim przypadku roboty przy tym uczyłem się od małego, więc żaden armagedon mi nie straszny 😂 W Twojej historii bardziej spodziewałem się uciętego siekierą palca niż rozciętego łuku brwiowego, ale jednak wyszło bardziej optymistycznie, bo palce raczej nie odrastają 😂
OdpowiedzUsuńNa szczęście mój braciszek niczego sobie nie uciął 😂
UsuńAle dla typowych mieszczuchów to fajna zaprawa 😉 Choć zdecydowanie bezpieczniejszą opcją jest uprawianie kwiatków doniczkowych na parapecie 😅
UsuńNie mam w domu ani jednej doniczki, ani jednej rośliny (oprócz tych w lodówce). Używam ich tylko do konsumpcji.
UsuńW sumie to zrozumiałe bo masz koty, a te lubią strącać doniczki z parapetów. Coś o tym wiem, bo mój Lucek już wielokrotnie w ten sposób dawał do zrozumienia, że parapet to jego miejscówka a nie jakiś tam kwiatów 😅
UsuńProblem z kotami jest inny, mianowicie taki, że one lubią te rośliny zjadać, a sporo spośród nich jest dla nich trujących lub wywołujących choroby układu trawiennego.
UsuńMój Lucek na szczęście kwiatków nie obgryza, ale dobrze że to napisałaś, bo będę musiał baczniej sie temu przyjrzeć. 🙄 To że psy jedzą trawę mnie nie dziwi, ale tego faktu z kociego życia nie znałem. Lucek lubi się rozciągać na parapecie, przez co miejsca dla doniczek braknie i lądują na podłodze 😅
UsuńZobacz w Internecie, jakie rośliny są niebezpieczne dla kotów. Tam znajdziesz jakiś wykaz. Uszkodzenie wątroby kota to prawie pewna śmierć.
UsuńSprawdzę, choć akurat mój kot nigdy żadnych roślin nie podgryzał... 🙄
UsuńGłównie chodzi o te doniczkowe, ale ogrodowe chyba też. Nie pamiętam, bo nie mam ani ogrodu, ani doniczek w domu.
UsuńMój Lucek jest kotem nie wychodzącym 😉 Ale przynajmniej nie drżę że jakieś licho mu krzywdę zrobi. Dookoła jest sporo wolno żyjących kotów i walki między nimi bywają naprawdę brutalne... 🙄
UsuńBardzo dobrze, że nie wychodzi. Podczas bójek mógłby się zarazić wirusową kocią białaczką (FeLV, jest zakaźna), FIPem (zakaźnym zapaleniem otrzewnej, czyli tym, co miała Fanta, na szczęście wygrała walkę ze śmiercią), panleukopenią (kocim tyfusem), albo wirusowym niedoborem immunologicznym (FIV - tzw. kocim AIDS). To są straszne choroby.
UsuńOj, znam ten ból. Z exem mieliśmy działkę z pobudynkami ;) po jego rodzicach. Spędzaliśmy tam każde lato na wycince, pieleniu, naprawianiu tego, co urosło lub zepsuło się przez zimę. Tylko chłopcy mieli wakacje. Po 20 latach miałam dość takich urlopów.
OdpowiedzUsuńMy wpadliśmy na ten uroczy pomysł, gdy tato przestał się zajmować działką. Stała odłogiem. No ale tacy z nas zdolni ogrodnicy...
UsuńPodobnie i ja zaczynałam po kupnie działki, było karczowanie, wyrywanie, rabanie, piłowanie. Teraz, bodajże w 3 roku gospodarowania ten skrawek ziemi dalej nijak ma się do moich wyobrażeń i oczekiwań. Leżeć na hamaku, wąchając kwiatki z książką w ręku ? Smiech na sali. Grzebanie w ziemi , bez względu na efekt przynosi jednak pewnego rodzaju ukojenie różnych smętkow.
OdpowiedzUsuńNigdy więcej nie pojawiliśmy się na działce, a rodzice sprzedali ją w cholerę.
UsuńMyśmy też tak zaczynali. Dzisiaj działka jest powodem do dumy!
OdpowiedzUsuńMy już nie powróciliśmy do rzemiosła, mamy do tego cztery lewe ręce. Potem rodzice sprzedali działkę.
UsuńZapał mieliście i sporo zrobiliście...życzę Wam abyście się jednak nie zniechęcili.
OdpowiedzUsuńNigdy już tam nie wróciliśmy, a rodzice sprzedali działkę. My się po prostu do tego nie nadajemy.
Usuń🤣🤣🤣🤣
UsuńTeż myślałam, że się nie nadaję, ale od kiedy wyszły mi pierwsze arbuzy... to argument nie nadawania się poszedł się paść.
Zanim mi się jednak udało to kilka razy popsułam.
Aniu, ja się nawet do podlewania kwiatków nie nadaję...
UsuńMiś Mamusi... Super przezwisko! Ta dżungla amazońska jako żywo kojarzy mi się ze "Zbrodnią w efekcie" - ostatnią książką Chmielewskiej. Tam też była działka, a w jednym kącie stała podobna, przyciągająca uwagę, kupa chaszczy...
OdpowiedzUsuńTo są dwa nasze prawdziwe przezwiska rodzinne: Miś Mamusi i Córunia Tatunia 😀
UsuńNo nie!!! Tak szybko odpuściliście???
OdpowiedzUsuńA tak na serio, to wcale się nie dziwię. Ogrodowa praca to ciężka harówka, a jeszcze jeśli zaczyna się od usunięcia takich chaszczy, to potrafi zepsuć całą zieloną przyjemność.
Ja to przynajmniej zaczynałam na polu, wprawdzie porośniętym dziką roślinnością, ale bez takich zawiłych, brązowych pnączy. Łatwo nie było, ale już dziś niewiele z tego pamiętam. Dobrze, że są zdjęcia :)
Co jak co, ale śmiałam się od początku do końca. Napisałaś jakąś książkę, przy której można byłoby poprawić sobie humor? :)
Napisałam 700 stron i porzuciłam pisanie.
UsuńNie wróciliśmy więcej, bo do takich prac mamy lewe ręce. Ja całkowicie, a Miś Mamusi mieszka w domu, więc ma kawalątek zieleni i kosi ją, gdy trzeba. Kwiatami doniczkowymi zajmuje się Misiowa, czyli moja bratowa.
A propos koszenia. Mieszkam na wsi, choć miejska ze mnie dusza. Moimi sąsiadami są zarówno "tutejsi" z dziada pradziada, jak i stosunkowo nowy narybek, który albo przeprowadził się z miasta albo jako drugie pokolenie wrócił z miasta na wieś albo po prostu kupili sobie dom na wsi, aby tu przyjeżdżać na majówki i inne wakacje. I co robią ci co się przeprowadzili z miasta lub przyjeżdżają tu na urlopy? Koszą, koszą i koszą. A potem olaboga: sucho! Bo oni nie czekają ż trawa choć trochę urośnie, tylko koszą natychmiast jak ziemia się trochę zazieleni. To przypomina raczej cyklinowanie ziemi, niż koszenie trawy
UsuńNienawidzę tego koszenia. Mieszkam w mieście i też koszą do upojenia, a mnie szlag trafia na taki wandalizm. Dobrze, że nasz prezydent poszedł po rozum do głowy, gdy usiadł na stołku i dopuścił koszenie trawników tylko raz w miesiącu.
UsuńPrzez cały czas czytania, tego uroczego, zabawnego opowiadanka, zastanawiałam się, kim jest Miś Mamusi. Dopiero komentarze rozjaśniły sprawę. Uwielbiam kwiaty doniczkowe, ale nie mam do nich ręki. Jednak nie wyobrażam sobie domu bez roślin. Odwrotnie niż Ty , zieleniny do konsumpcji mam bardzo mało, bo nie przepadam. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNapisałaś właśnie komentarz pod postem napisanym przez Córunię Tatunia 😁
UsuńNie wyobrażam sobie życia bez owoców i warzyw, bez rzodkiewki, sałaty, szczypiorku, ogórków, ziemniaków, cukinii, pietruszki, selera... Tylko bez marchewki mogę się obejść, bo niezbyt lubię.
Skąd ja to znam. Nie poddawałem się jednak tak szybko.
OdpowiedzUsuńMy zdecydowanie nie jesteśmy stworzeni do grzebania w ziemi.
UsuńJa to mogę tylko jedno zrobić w ziemi: dół wykopać :) (wiem, że może zawiało grozą, ale nie miałam na myśli nic złego)
UsuńMnie na to nie namówisz. Nie ma mowy! 😀
Usuńoj tam, oj tam ;)
UsuńŻadnego kopania, żadnych łopat!
UsuńNo, weź, basenik mały, no...
UsuńChyba szpitalny!
UsuńSzpitalny można zakupić w stosownym sklepie. To może piwniczkę na winko / piwko?
UsuńBasen tak, ale nie malutki, nawet bym się nie zmieściła 😅 A dużego nie podejmuję się kopać. Natomiast niewielka piwniczka na piwo też by się przydała. Ale kopać...?!
UsuńPiwniczki 2m x 2m x 1,5 m (1,5 m to głębokość) idą mi jeszcze całkiem nieźle
UsuńTo ja jestem zacofana pod tym względem. Nie wiem nawet, jak trzyma się łopatę. No, ewentualnie z dziecięcą łopatką do piasku bym sobie poradziła.
UsuńNo jakbym nas widziała karczujacych pole po malinach.Walka była zacięta ale zwyciężyliśmy!!!
OdpowiedzUsuńNaorałam się przez życie w ziemi. Był czas, że nie cierpiałam tej roboty, potem nawet ją lubiłam, a teraz jakoś mnie do ziemi nie ciągnie 🫣
W mieszkaniu mam roślinek całe mnóstwo, a wszystko przez ratowanie bidulinek z półki "ostatniej szansy".
Nie mam w domu ani jednej rośliny poza tymi, które są w lodówce i w misce na owoce, przeznaczone do zjedzenia 😅
UsuńWitaj już czerwcowo
OdpowiedzUsuńUI mnie dookoła bloku istny gąszcz. W tym roku nikt jeszcze nie kosił... Przesada ani w jedną, ani w drugą stronę nie jest dobra.
A pracę w ziemi lubię. To mnie uspakaja, pozwala zapomnieć o szarej, męczącej rzeczywistości...
Pozdrawiam zapachem jaśminu
Jestem absolutnie przecina koszeniu. Natura wie, co ma robić. Potem jest bicie na alarm, że zapylacze giną i my wyginiemy razem z nimi.
Usuń