Ekhem.
A to było
tak.
Myślałam, że
nadciągnął kolejny najponurszy z ponurych epizodów depresyjnych i przyjdzie
mi szukać mocnego sznura. Nie jestem do końca przekonana, czy tak
było, ale być może do porośnięcia mego mdłego ego mchem i paprociami
przyczynił się pewien sympatyczny drobnoustrój. A może i nie. Nie wiem,
jedno nie wyklucza drugiego, zresztą, nałożyły się na siebie.
Wielkanocny poranek
powitał mnie specyficznym rodzajem rezurekcji – zamiast dzwonów,
gigantyczny paw.

We łbie cyrk, w dupie karuzela, no, idealne święta,
doprawdy. Jakoś pozbierałam się zusammen do kupy i z mocnym
postanowieniem jazdy samochodem (czyt. świątecznoalkoholowej
wstrzemięźliwości) udałam się do rodziny dwie przecznice dalej na wielkanocne
śniadanie z obiadem. Wszak nie o zaspokojenie pokarmowych żądz
szło, a o przyjemność obcowania. Faktycznie, wchodziły mi tylko jaja
w sosie majonezowo-rzodkiewkowo-szczypiorkowym, więc żywiłam się nimi
do samego obiadu. Na resztę nie mogłam patrzeć. Humorek jednak też niekonieczny,
wszak ból głowy i nudności to nie są okoliczności, które tygrysy
lubią najbardziej. Najszczęśliwszym momentem dnia był powrót na posterunek.
Rąbnęłam się do wyra obok Czeslavy (z nią bowiem spędzałam czas hasania
po świecie mojej rodzicielki) i rozpoczęłam uczciwe chorowanie. Zeszło
mi do wtorku, po czym w środę skończyło się El Dorado i należało
ruszyć się do kołchozu. Z tej okazji (chyba) znowu pohaftowałam sobie
w domu, w pracy, a nawet na trawniku nieopodal przystanku
autobusowego, w uznaniu zaś tych zasług dyrekcja wysłała mnie w zawrotnym
tempie do lekarza, ten natomiast radośnie odtrąbił rotawirusa i z przyjemnością
wylądowałam w domowych pieleszach.

Zawszeć to milej puszczać kolejne pawie
niż kwitnąć w nieulubionych okolicznościach przyrody. Tak gdzieś
około soboty-niedzieli zmobilizowałam mdłe ciało do działania, a w poniedziałek
i wtorek nosiły mnie na skrzydłach wyspanie, dobre samopoczucie i perspektywa
długiego weekendu. W środę spruła żywo, bo uszyła krzywo… A, nie, wróć,
to nie tak szło. W środę o poranku… od początku to samo. Dwa szybkie
pawie, trzy szybkie przebieżki z numerem drugim i wystrzeliło mnie w kosmos.
Dowlekłam się do łagru przed 7.00, półprzytomna z osłabienia
obrobiłam swój warzywniak (trudno iść na jednodniowe L4 tuż przed „majówką”) i zarządziłam odwrót. 1 maja
– ciąg dalszy, w przerwach spałam do 18.30 i od 21.00 do dzisiaj. Dzień
mija, a mnie, póki co, jedynie przyciężkawo w przewodzie pokarmowym,
większe atrakcje się skończyły. Tylko słaba jestem jak krowi placek w czasie
suszy.
I taki to
atrakcyjny żywot wiodę ostatnio, wszystko leci mi z rąk, a psyche
cierpi za milijony. Co dnia odpalam komputer, otwieram wszystkie blogi z własnym
włącznie i na dobrych chęciach się kończy. W głowie wciąż
wirówka.
I co
najgorsze, Pantera się zepsuła.