Czytałam
niedawno o internetowych portalach randkowych. Przypomniała mi się
w związku z tym historia z czasów, gdy o Internecie
w Polsce jeszcze wróble nie ćwierkały – z okresu mojej pracy
w redakcji pewnego dziennika tuż po studiach. Przypisana do Działu Łączności
z Czytelnikami, zajmowałam się zarówno interwencjami, jak
i kącikiem matrymonialnym. Poszukujący swojej drugiej połowy zamieszczali
w nim anonse, a redakcja przekazywała im listy, które nadeszły
w odpowiedzi i na tym kończyła się moja ingerencja
w nawiązane znajomości. Jednego dnia do pokoju, który zajmowałam do spółki
ze Skoczną, dotarła podejrzana woń. Dodajmy, że nie pierwszej urody. Wyjrzawszy
na zewnątrz, ujrzałam dziwną rzecz. Na zazwyczaj pełnym ludzi korytarzu nie
było żywego ducha – nawet przy okupowanych zawsze popielniczkach. Po pustej
przestrzeni snuł się jedynie dziki smród, a nieopodal porzuconej przez
Boya centralki telefonicznej pełniącej jednocześnie funkcję recepcji, przy
schodach, sterczał samotny osobnik płci męskiej odziany w drelichowy
kombinezon. Pomyślałam, że chyba o czymś nie wiem. Może w budynku
ulatnia się mieszanina trujących gazów i wszystkich ewakuowano,
przegapiając Dział Łączności z Czytelnikami...?
Nie
zdążyłam się zastanowić, gdy potrącając mnie w drzwiach, z impetem
wybiegła z naszego pokoju Skoczna i przepadła gdzieś na horyzoncie.
Jednocześnie fetor się nasilił, a samotna postać w drelichu ruszyła
w moją stronę.
„Idzie
poinformować mnie o zagrożeniu” – przemknęło mi przez głowę. Jegomość
przybliżył się maksymalnie i nagle dokonałam wstrząsającego odkrycia: to
on wydzielał z siebie ten potworny odór!
Mimo
realnego zagrożenia zatruciem, zdołałam przyjrzeć się osobnikowi. Miał
dwadzieścia parę lat i – przysięgam! – w środku lata włóczkową
czapkę naciągniętą szczelnie na głowę. Pewnie przyrosła mu do niej wraz
z brudem jeszcze w zimie i już nie dało się jej zdjąć.
-
Bo ja tu dałem ogłoszenie – oświadczył, zionąc trucizną z paszczy. –
I ta kobita mi się spodobała – machnął mi przed nosem kopertą ze śladami
wszelkich możliwych zastosowań.
-
To proszę jej odpisać – odpowiedziałam prędko w nikłej nadziei na ujście
z życiem z czarownego spotkania.
-
Ale ja właśnie... no bo jakby mi pani ten list napisała...
-
Wykluczone – wycharczałam, resztką woli tłumiąc odruch wymiotny. – Ja nie mogę
za pana pisać listów.
-
No a jakby tak pani mi go napisała – ciągnął nieustępliwie trujący osobnik
– to ja bym go przepisał.
-
Co proszę?! – w tym momencie poczułam, że kończy mi się zapas tlenu.
-
Bo ja tak trochę zapomniałem pisać – oznajmił toksycznie. Telefon na moim
biurku zadzwonił w momencie, gdy zbliżyłam się niebezpiecznie do stanu
agonalnego.
-
Wyłaź stamtąd pod byle jakim pretekstem – powiedziała słuchawka. – Zebranie
u naczelnego lub cokolwiek...
Nie
pamiętam, jak spławiłam przyjemniaczka. Z obłędem w oczach wpadłam do
zatłoczonego Działu Publicystyki.
-
A...! To tu jesteście...! – ryknęłam rozpaczliwie. – Dlaczego nikt mnie nie
uprzedził...?! Gdzie jest Boy?!
Boy
trwożliwie wychylił się zza regału.
-
Musiałem uciekać – zaskamlał cichutko. – Życie ratowałem....
-
Ale dlaczego kosztem mojego?!
-
Nie było kiedy – Dora podała mi kieliszek z przeźroczystym płynem. –
Walnij pięćdziesiątkę, to ci się polepszy. Śmierdziel przylazł, gdy byłaś
w WC, a potem wszyscy musieli się ratować...
Na
wszelki wypadek zamiast pięćdziesiątki walnęłam setkę.