Ostatnio wypadłam nieco z obiegu,
ale już jestem. Pełna skruchy i dobrych chęci.
Pewnego dnia wstrząsnęła mną śmierć
młodszej koleżanki. Rak. Koleżanka była… onkologiem. Cóż, lekarz też człowiek.
Nieco wcześniej odeszła kolejna.
Covid.
Kolega wylądował w szpitalu z udarem.
A ja kilka miesięcy temu pochowałam
Tatę. Był chodzącym okazem zdrowia, nazywaliśmy go z Misiem Mamusi Nieśmiertelnym.
A jednak wystarczyły jedne wakacje, głupie dwa miesiące, żeby mój świat
wywrócił się do góry nogami. Wciąż jeszcze się nie otrząsnęłam…
Spójrzcie: Covid, rak, wylew, zawał –
pyk! – i światło gaśnie. Nie wiemy, nigdy nie wiemy, kiedy zgaśnie i nam.
Dlatego postanowiłam wydrzeć życiu
wszystko, co się da. Żyć na pełnej petardzie od teraz, od już, od natychmiast.
Niczego nie odkładać na później, na kiedyś, na odległy termin, bo „kiedyś” może
nie nadejść.
Mam duże i małe marzenia. Dużych nie
da się spełnić, ale nigdy z nich nie zrezygnuję. O małych myślałam
w kategorii „kiedyś”, ale zmieniłam termin na „teraz”. Rozpoczęłam ich
realizację.
Chciałam mieć niebieski pokój, więc dzielnie
walczyłam z bajzlem i klasą robotniczą, przeżywałam przygody z przewiercaniem
przewodów elektrycznych i brakiem prądu.
Chciałam mieć nowe spanie, biurko, szafę
i komodę, więc zrobiłam na nie miejsce, beztrosko wywalając tapczan, witrynę-zawalidrogę,
gigantyczne biurko i niefunkcjonalną, niepojemną szafę narożną. W to
miejsce kupiłam małe, zgrabne biureczko, na które zdecydowałam się o 6.30, w
trakcie śniadania. Klik! – i zamówione, a nazajutrz przysłane.
Poszłam do salonu meblowego po szafę.
Obejrzałam cztery stojące w jednym szeregu i powiedziałam: „Ta mi się
podoba, chcę ją mieć, zamawiam”. Wyczekałam lata świetlne na upatrzony
narożniczek, śpiąc w tym czasie na podłodze. Dorobiłam się w końcu
komody i nawet „awangardowej” półki na duperele. Podczas krótkiej przerwy
w pracy zdążyłam znaleźć interesującą mnie półeczkę, kliknąć, zamówić i mieć
z czapy.
Nabyłam, oczywiście, kolejne książki,
które chcę nie tylko przeczytać, ale i mieć (zresztą, jak można by nie
chcieć?).
I tak oto rozpoczynam życie na pełnej
petardzie, nie żałując wydanych pieniędzy. Jakby co, to do grobu ich nie wezmę,
a przy galopującej inflacji lepiej jakoś pożytecznie się ich pozbyć niż
dusić mizerne grosiwo.
W tej chwili, pisząc ten post, obrąbałam
sobie bluzkę truskawkowym kisielem. I dobrze, to też petarda. Przynajmniej
nie jestem już jednolicie czarna z góry na dół. Nienawidzę czerni, ale
wciąż borykam się z żałobą i mam poczucie, że to jeszcze nie czas,
aby ją zrzucić. Chociaż… warkoczyki już z powrotem niebieskie.